Prace biurowe

Dzisiaj nie ma nowego rozdziału. Tak dla odmiany 🙂 Będzie następnym razem.

Swego czasu powiedziałem sobie, że nie będę tutaj recenzował żadnej książki, a tym bardziej kryminału. Muszę jednak kilka słów napisać o „Sprawie Pechowca” pani Nadii Szegdaj bo ta lektura mnie zainspirowała do wpisu, który dziś właśnie czytacie. Trzeba przyznać, że zbudowana przez panią Nadię bohaterka podoba mi się z jednego istotnego powodu. Mianowicie konsekwencji w charakterze. Nie lubię bowiem jak po trzydziestu stronach okazuje się, że główny bohater zachowuje się zupełnie inaczej niż powinien w jakiejś sytuacji, niż czytelnikowi „wmawiano” od pierwszej strony. Tutaj ta spójność od razu rzuca się w oczy i jasne jest, że Klara Schultz posiada swój pierwowzór. Tożsamość autora z jego bohaterem została zresztą potwierdzona na spotkaniu MFK, w którym dane mi było wziąć udział 😀

Teraz dwa słowa o mieście. Jestem jego fanem i spodziewałem się nieco więcej. Więcej szczegółów, detali, więcej klimatu, śmierdzących zaułków, bram, czy eleganckich rezydencji. W pewnym momencie odniosłem wrażenie, że równie dobrze mogłoby to być dla przykładu Oppeln czy Liegnitz. Ale ja mam zboczenie na punkcie Breslau, więc mną się nie sugerujcie. Tutaj ono jest tłem i bardzo dobrze, bo czytelnik koncentruje się na samym wątku kryminalnym, a o to w tej literaturze przecież chodzi.

Ponieważ jestem, jakby to powiedział Gustaw Kramer „szczególarz”, to zwróciłem uwagę na jeden dość istotny błąd w treści. To on natchnął mnie właśnie aby Wam pokazać co Willi mógłby mieć na biurku. Tak się bowiem składa, że w jednym z miejsc bohaterka p. Nadii musi zanotować szybko jakąś informację (czy podpisać jakiś dokument, whatever). Niby nic wielkiego, ale używa do tego celu długopisu. Problem w tym, że długopis, jako narzędzie powstał dopiero w… 1938r. 🙂 Niuansik, ale cholera, dla mnie niezwykle istotny. Rozpowszechniony on (długopis, a nie niuansik, oczywiście) został wśród załóg alianckich bombowców bombardujących Niemcy w końcowym okresie II wojny światowej gdyż odmiennie od piór wiecznych, jego zdolność pisania nie zależała od ciśnienia jakie panowało w kabinie na różnych wysokościach. Sam pomysł powstał w głowie sprytnego wynalazcy i dziennikarza węgierskiego – László Bíró. Zauważył on, że farba drukarska używana do druku prasy wysycha nadzwyczaj szybko, a atrament piór ma tendencję do rozmazywania się po kartce gdyż jego czas schnięcia był dłuższy niż pozwalała na to cierpliwość uczniów czy pisarzy. Wspólnie z bratem (chemikiem) skonstruowali więc nowy rodzaj przyboru do pisania oparty o rodzaj gęstszego od atramentu tuszu zamkniętego w specjalnej tubce zakończonej odpowiednim „podajnikiem” z kulką na końcu. Swój wynalazek opatentowali w 1938r. w Paryżu. Niestety nie udało im się wtedy wdrożyć produkcji, a że Europa pokryła się dymami znad pól bitewnych, wyemigrowali z kraju. Nie można się temu dziwić, gdyż oboje z żoną byli pochodzenia żydowskiego. W ostatecznym rozrachunku wylądowali w Argentynie gdzie założyli z bratem fabrykę produkującą ich wynalazek. Spodobał się on aliantom do tego stopnia, że masowo wyposażyli w niego załogi swoich samolotów, dla których temperowanie ołówków w ciasnej i niewygodnej kabinie było co najmniej trudne do zrealizowania.

To tak tytułem wstępu, bo ta nieścisłość, którą gorąco wierzę, że p. Nadia poprawi w kolejnym wydaniu swojej książki, natchnęła mnie do tego aby spojrzeć na biurko jakim mógł dysponować Wilhelm. Przyjrzyjmy się więc temu co na nim i w jego okolicy można by znaleźć latem czy jesienią 1938r. O ile wygląd samego jego biura jest wytworem mojej fantazji, gdzie tyko z grubsza można skoncentrować się na pewnych jego detalach, to już jeśli chodzi o szczegóły jest znacznie łatwiej. Część z nich bowiem posiadam w moich skromnych zbiorach. Zacznijmy jednak od ogółu. Na szczegóły przyjdzie czas później.

Ponieważ „od zawsze” miałem do czynienia z mapami, uznałem, że tyle razy ile to będzie możliwe i potrzebne, będę tworzył „mapę” opisywanego wnętrza. Jeżeli wnętrze będzie miało swój pierwowzór, wypełniał będę białe plamy jego ścian dostępnymi widokami czy opisami. Taki proces ma miejsce w przypadku wszystkich opisywanych przeze mnie lokali, sklepów, restauracji, czy innych budynków użyteczności publicznej, a nawet tramwajów, autobusów czy samochodów. To „zboczenie” z gier typu Role Play, gdzie Mistrz Gry musi potrafić „zbudować” każde wnętrze i ubrać je w szczegóły. W przypadku Willego, opisując wnętrza, tam gdzie jestem w stanie dzisiaj wejść, wchodzę, obserwuję, zdobywam informacje jak miejsce to wyglądało w 1938r. W tym celu nieprzebraną skarbnicą wiedzy są widokówki, książki adresowe, gazety, czy inne materiały reklamowe z tamtego okresu. Tam gdzie nie mam takich informacji, zmuszony jestem popuścić wodze fantazji. Powstaje więc mapa. Na przykład taka jak ta:

Grafik ze mnie żaden więc nie wiem czy obrazek oddaje to co mi w głowie siedzi, mam nadzieję, że tak. Jak widzicie sprzętów nie jest za wiele. Centralnie postawiłem biurko, jako najważniejszy element wyposażenia. Pomiędzy nim, a szklanymi drzwiami stoi wysłużony fotel. Zaraz po prawej, na ścianie od korytarza zlokalizowałem mała umywalkę. Widziałem taką w jednym z przedwojennych domów w Warszawie (nota bene zlokalizowanym przy ul. Wiejskiej :-D) więc uznałem, że może się przydać. Tuż obok trzy stalowe szafki na akta jakich pełno w niektórych starszych biurach czy amerykańskich filmach. Ot, trzy czy cztery szuflady ze specjalnymi okienkami na opisy zawartości. Oczywiście nie wszystkie są wypełnione po brzegi papierami, bo jak doskonale wiecie, Willi nie ma tendencji do generowania zbędnej ilości papierów, woli raczej dolne wykorzystać bardziej pragmatycznie, na przykład na małą kapeczkę leczniczego alkoholu. Lewą ścianę zajmuje niewielka szafka na katalogi biblioteczne. Nie wiem skąd się mi tu wzięła. Musiał ją zakosić bez mojej wiedzy, ale wydało mi, że będzie sensownie pasować do wnętrza. Myślę, że ją kiedyś wykorzystam w jakimś opowiadaniu, ale na razie nie nadszedł jeszcze jej czas. Jak wygląda? O tak:

Jeśli wysuniemy szufladkę i zajrzymy do środka to okaże się, że fiszki dla ułatwienia przesuwania mają dziurkę i nanizane są na stalowy pręt. Od kiedy pamiętam moje wizyty w bibliotekach, ten pręt wkurzał mnie najbardziej, ale co zrobić? Jest i już. U nas też:

Na górze postawiłem mu maszynę do pisania. Nie byle jaką. To Mercedes. O niej samej kilka słów nieco niżej. Uznałem, że taki profesjonalista jak Willi musi czasem móc napisać coś na maszynie. Co prawda ma sąsiada, księgowego, co to wali w swoją niemiłosiernie i czasem mógłby skorzystać z jego uprzejmości, ale akurat tę maszynę darzę ogromnym sentymentem i pomimo wielu pytań, próśb o sprzedaż, tego akurat jej nie zrobię. Jest moja o koniec! Wilego dokładniej, ale niech będzie 🙂

Za drzwiami jest jeszcze wieszak z giętego drzewa (to coś co wygląda jak koło sterowe). Nie umiem tego narysować, ale doskonale wiem jak chcę aby wyglądał. Przez środek gruby na ok. 5cm wałek na dole wsparty rozchodzącymi się na boki nóżkami, które na wysokości kolana rozchodzą się także na boki i obwiedzione są okręgiem tworzącym w ten sposób stojak na parasole. Na górze naturalnie uchwyty na płaszcze, kapelusze i inne akurat potrzebne akcesoria.

Oczywiście na ścianach też coś powinno się znaleźć. Na pewno na jedną z nich winna trafić oprawiona w ramki licencja prywatnego detektywa. Wszak trzeba się nią móc pochwalić jak zajdzie potrzeba. Niestety na razie nie udało mi się trafić na żaden wzór takiego dokumentu, więc dziś go Wam nie pokażę. Może kiedyś, kto wie? Zresztą chodzi za mną także temat ówczesnych dokumentów, ale musze jeszcze trochę nad nim posiedzieć.

Tyle jeżeli idzie o ogół. Zajmijmy się teraz kilkoma szczegółami. Tutaj mała dygresja – w czasie remontu przywaliłem gdzieś kilka z istotnych elementów tego co chciałem Wam tu pokazać więc nie zdziwcie się jak za jakiś czas wrócimy do tego tematu i uzupełnię go o brakujące aktualnie detale. Zacznijmy od maszyny do pisania. Ta, którą posiadam to bardzo szczególny egzemplarz. To spadek po moim ś.p. Dziadku, który będąc długi czas po wojnie sołtysem jednej z podczęstochowskich wsi wypisywał na niej wiele, mniej lub bardziej urzędowych, pism. W odróżnieniu od maszyny jaką dysponować mógł mój bohater, ta posiada zamieniony na polskie zestaw czcionek. Co ciekawe udało się także zamontować w niej mimo wszystko część niemieckich znaków diakrytycznych i jest to powód dla którego wykorzystuję ją często w prokurowaniu różnego rodzaju kopii dokumentów i pism. Jest w pełni sprawna, więc jak Willi zapragnie napisać jakieś ważne pismo to czeka i jest do jego dyspozycji

Jak pisma, to i pieczęcie. Przecież żaden ważny papier nie może się obejść bez pieczęci. To oczywiste. Tak samo było i przed wojną. Pieczęcią każdy niemiecki „Amt” stoi. Te poniżej to dwie pieczęcie wojskowe z czasów wojny. Wiele jednak urzędowych pieczęci w 1938r. jako centralny motyw przewodni posiadało niemieckiego orła trzymającego w szponach wieniec laurowy ze swastyką w środku. Wyglądały więc bardzo podobnie. Na okręgu wpisywano nazwę urzędu bądź stanowiska i maczano w granatowym tuszu aby przybić na dokument. Orzeł był wygrawerowany w stalowym krążku zamocowanym w drewnianym, toczonym uchwycie. Często dla orientacji na jego główce nabijano mały stalowy okrąg wskazujący dół odbijanego obrazu.

Wygenerowane pisma należy jakoś grupować w zbiory i zestawy. Dziś do tego służą foliowe koszulki i inne tego typu wynalazki. Przed wojną można było posłużyć się np. zszywaczem. Patent stary jak świat, ale jakże użyteczny. Jeśli dokumenty były dużych rozmiarów, można się było posłużyć odpowiednio dłuższym zszywaczem, chociażby takim jak ten, który leży u Willego na biurku:

Jak widać, posiada on możliwość regulacji wielkości zszywanego dokumentu do czego służy suwak i linijka widoczna na podstawie z boku. Mniej więcej trzydzieści kartek można za jego pomocą zszyć bez najmniejszego problemu. Gdzie trzymać zszyte dokumenty? No możliwości było wiele. Koperty:

Tutaj koperty na formularze, które nie powinny być zaginane, o czym informują stosowne nadruki. Często używane do przekazywania istotnych dokumentów między wydziałami czy urzędami niemieckimi w tamtym czasie. Jeśli dokumenty były szczególnej wartości i znaczenia, koperty mogły mieć tylną ściankę (kurde, koperta może mieć ściankę?????) z grubego kartonu co uniemożliwienie zniszczenie zawartości.

Znane też wtedy były teczki wiązane sznureczkami, jeszcze niedawno można je było spotkać w wielu przepastnych szafach urzędów PRLu. W sklepach z artykułami papierniczymi można było nabyć różne ich rodzaje. Najzwyklejsze, wykonane z najtańszej tektury (ciemnobrązowa, na ostatnim zdjęciu), czy bardziej eleganckie, z grubego kartonu, czasem lakierowanego dla podniesienia trwałości (jaśniejsze). Bywały też takie, które posiadały grzbiety podklejony materiałem co zwiększało trwałość, szczególnie gdy przechowywano w nich znaczną ilość dokumentów. Do zamykania wklejano w nie zwykłe tasiemki, a czasem nawet sznurówki. Krawędzie przetłaczano pod prasą aby ułatwić dopasowanie się teczki do grubości jej zawartości. Prosty i skuteczny sposób na przechowywanie i organizację posiadanych dokumentów.

Co dalej?

Hmm może coś co nazywa się fascykuł?

To nic innego jak dwa grube kawałki tektury czy kartonu powiązane tasiemką ze sobą w taki sposób, że możliwe było regulowanie (w zależności od długości tasiemki) grubości. Chowano w nich głównie grupy akt (kto był w Archiwum Państwowym przy ul. Pomorskiej ten wie o czym piszę), bądź nawet całe książki, zeszyty czy komplety dokumentów. U mnie służą do przechowywania archiwalnych map, gdyż zabezpieczają ich okładki przed odkształcaniem i można je dzięki temu postawić w pionie na półce, co powoduje, że zajmują mniej miejsca w moim ciasnym mieszkaniu.

A co na biurku?

Blat wyłożyłem mu szybą, pod którą może on sobie wsunąć jakieś ważne informacje, o których nie powinien zapominać, albo widokówki z odwiedzanych miejsc. Może też wkładać tam zdjęcia pięknych kobiet, które szczególnie mu w sercu namieszały 🙂 Dlaczego szyba? To częsta ówcześnie praktyka. Ochraniała blat biurka przez zgubnym działaniem rozlanego atramentu, uszkodzeniem przez spadające przedmioty etc. Szczególnie jeśli biurko było pośledniejszej jakości i jakość jego wykonania nie gwarantowała długiej trwałości. Niektóre biurka miały nawet na krawędziach przymocowane specjalne listewki, które nie pozwalały na przesuwanie się tafli szklanej po gładkim, bądź co bądź, blacie. Oczywiście taka szyba powodować mogła pewne utrudnienia. Ja mam na przykład tak, że wolę pisać na czymś miękkim, szkło by mnie do siebie zraziło. Wtedy położyłbym na szybie organizer, najlepiej obity dobrze wygarbowaną, miękką skórą z usztywnionymi rogami, to taki rodzaj podkładki. Mam gdzieś taki, ale w ferworze walki z remontem się gdzieś ukrył. Jak go wydobędę to pokażę 🙂

Na biurku koniecznie musiało się znaleźć coś do pisania. W moim przypadku na pewno będzie to pióro wieczne, które jest moim ulubionym przyborem. Wtedy pióra wieczne były dość popularne, ale tak jak i dzisiaj, dobre egzemplarze nie należały do tanich. Willego na pewno stać byłoby na taki luksus, tym bardziej, że jego autor próbował nauczyć się pisać piórem kałamarzowym, z wymienną stalówką mocowaną w obsadce. Próby te nie zostały zakończone powodzeniem, ba, skutecznie mnie do siebie zraziły. Pozostało po nich jednak kilka zabawek:

To był najtańszy rodzaj pióra jaki można było zakupić. Sprzedawano je jako osobne elementy: stalówki, często w całych paczkach, bo przy nieumiejętnym użyciu pękały nagminnie (wiem coś o tym) i trzeba było wymieniać. Do tego obsadka, czyli uchwyt, w którym mocowano stalówki oraz kałamarz, w którym maczano stalówkę. Ta na zdjęciu jest powojenna, plastikowa, najtańsza jaką się dało zdobyć, aby tylko mieć narzędzie do ćwiczenia. Wtedy obsadki były drewniane, te droższe, bakelitowe, ebonitowe, te tańsze. Stalówka po zanurzeniu w kałamarzu „zabierała” atrament dzięki sile napięcia powierzchniowego wpływający do specjalnego otworu, z którego wypływał on później na papier poprzez nacięcie między dwoma skrzydłami stalówki. Tego typu pióra były niewdzięczne w użyciu, gdyż zabierały mało atramentu i po napisaniu kilku słów należało stalówkę ponownie zanurzyć aby zabrać kolejną porcję barwnika. Dodatkowo ich prosta konstrukcja pozwalała na niekontrolowane spływanie atramentu co w efekcie prowadziło to powstawania wielu kleksów.

Jeśli już jakiś nam się przytrafił aby szybko się go pozbyć należało posłużyć się bibularzem:

Na półokrągłej części tego przyrządu mocowano bibułę (albo inny chłonny materiał) i przykładano ją do rozlanego na tekście atramentu. Bibularz zasadniczo składał się z trzech elementów: kołyski, na której opierała się bibuła, uchwytu i docisku. Odkręcenie uchwytu, który w dolnej części był nagwintowany, powodowało poluzowanie górnej płytki docisku. Umożliwiało to zamocowanie bibuły pomiędzy dociskiem a kołyską i uniemożliwiało jej przesuwanie w trakcie użytkowania. Bardzo przydatne urządzenie, szczególnie jeśli chcemy dopiero co napisane pismo komuś wręczyć. Dziś już praktycznie nie używane, głównie dlatego, że atramenty dostępne w sprzedaży dzisiaj znacznie szybciej reagują z wszelkiego rodzaju papierami wysychając, a nowoczesne pióra mają mechanizmy zapobiegające powstawaniu kleksów.

Jak można wywnioskować z powyższego, procedura pisania przed wojną była bardziej czasochłonna i skomplikowana niż dziś. Jeżeli zaś gdzieś nie było warunków na przechowywanie kałamarza czy kogoś nie było zwyczajnie stać na pióro można było się posłużyć znanymi dziś ołówkami. Przy czym ich forma praktycznie nie zmieniła się do dnia dzisiejszego. Tak samo jest to kawałek drewna z umieszczonym w środku rysikiem (dokładniej: dwa identyczne kawałki drewna wyżłobione pod rysik i sklejone ze sobą). Ołówki były „ołówkowe” o wkładzie grafitowym i zasadniczo czterech rodzajach twardości H, F, HB i B (które akurat w Niemczech oznaczane były cyframi od 1 do 4 gdzie 1 odpowiadał ołówkowi najbardziej miękkiemu, a 4 najtwardszemu). Oczywiście możliwe było nabycie specjalnych ołówków o większych twardościach bądź miękkościach, ale było one znacznie kosztowniejsze niż standardowe, „szkolne” jak byśmy dzisiaj powiedzieli, dlatego sprzedawano je w dużych zestawach, najczęściej wypełniających stalowe pudełka.

Jest jeszcze jeden rodzaj ołówka, który dziś jest praktycznie już nie znany, ale w okresie międzywojennym pełnił bardzo ważną rolę. Chodzi o ołówki kopiowe, zwane też atramentowymi. Tym się różniły od tradycyjnych, grafitowych, że rysik zrobiony był ze sprasowanej, ścieralnej glinki, której nie wypalano w celu uzyskania sztywności czy jej właściwości. Była ona za to nasączona barwnikiem rozpuszczalnym w wodzie. Dlatego aby móc nim pisać konieczne było poślinienie końcówki, wtedy fiolet metylowy (stosowany najczęściej) reagował i pozostawiał ślad na kartce, drewnie ale też na innym podłożu – np. na skórze. Z tego tytułu stosowane one były w wielu zakładach rzemieślniczych:

Tak powstałe ślady nie były ścieralne za pomocą gumki, co pozwalało na stosowanie tego rodzaju ołówków na różnego rodzaju pismach urzędowych, gdzie pozostawiony wpis musiał być permanentny. Stąd też popularność ich także w urzędach czy wśród księgowych. Interesującą ich cechą było także to, że dokonane wpisy można było skopiować jako lustrzane odbicie na przyłożoną do oryginału specjalną wilgotną bibułę. Pozwalało to na proste kopiowanie sporządzonych dokumentów – stąd także ich nazwa. Oczywiście ten rodzaj pisma był dramatycznie wrażliwy na wilgoć, która powodowała spływanie barwnika zawartego w glince i wyblaknięcie sporządzonego w ten sposób pisma. Do sporządzania barwnika stosowano, jak wspomniałem, błękit metylowy. Problem w tym, że ten rodzaj substancji jest właściwie trucizną, toteż zdarzały się przypadki oparzeń śluzówki jamy ustnej czy nawet martwicy tkanek narażonych na kontakt z nim. Czyżby można go było wykorzystać jako narzędzie zbrodni? Może kiedyś Willemu przyjdzie się spotkać z takim zadaniem, kto wie? 🙂

Tematyka biurowa, że się tak wyrażę, to całkiem ciekawy aspekt praktycznej historii. Co więcej, to historia, która do dzisiaj działa i ma się bardzo dobrze, tak jak wszystkie pokazane przeze mnie przykłady, każdy z widocznych tu przedmiotów jest sprawny i funkcjonalny, także te nie pokazane jak mechaniczna temperówka, czy dziurkacz, cyrkiel, kroczek, drogomierz i wiele, wiele innych.

Żeby taką historię uchronić od zapomnienia czasem wystarczy pogrzebać głębiej w starych szafach, można przejść się na giełdę staroci, czy odwiedzić babcię. Zadziwiająco wiele można u nich znaleźć takich artefaktów. Zachęcam więc do poszukiwań.

linia_1

Napisano Wpisy historyczne | Oznaczone jako: , , | Wstaw komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

  • Ostatnie wpisy

  • Archiwa

  • Licznik odwiedzin

    • 57
    • 288
    • 848
    • 4 357
    • 693 732