6.
Obudziło mnie trzaskanie talerzy w niewielkiej kuchence. To pani domu przygotowywała nam śniadanie. Pochłonęliśmy je i ruszyliśmy na podbój miasta. Wysłałem Dominica przodem na ulicę aby mi powiedział czy moje mieszkanie dalej jest obserwowane. Było. Przed wejściem do bramy stał czarny citroen. Pewnie ten sam, którym mnie tu wczoraj przywieźli. Woleliśmy nie ryzykować i przez podwórka poprzegradzane skomplikowaną siatką murów, płotków i przepierzeń wyszliśmy na Paul Straβe[1]. Ostrożnie wyglądnęliśmy zza rogu na Hirsch w poszukiwaniu kogoś kto mógłby chcieć nas gonić. Nie było nikogo takiego więc ruszyliśmy dziarsko w kierunku Keiser Straβe[2], gdzie pod kościołem Marcina Luthra mieliśmy zamiar wsiąść w tramwaj, który zawiezie nas niemal pod sam dom rodziców, jak zapewniał Dominic. Po dziesięciu minutach oczekiwania wsiedliśmy do drugiego wagonu dziewiątki, na którego burcie wisiała tablica z wymalowanym napisem: „Zimpel, Sportfeld”. Powiózł nas przez obszerny Scheitniger Stern[3], Pass Brücke[4], mijając po lewej liczne czerwone, ukryte w zrzucających liście kasztanowcach, budynki kliniki uniwersyteckiej. Zostawiając za sobą Scheitniger Park[5] wjechaliśmy w sielski krajobraz nowoczesnego osiedla identycznych domów podobnych do przerośniętych klocków małego chłopca. Wybudowano je sporym nakładem środków i zaprojektowano tak aby z lotu ptaka przypominał naszego śląskiego orła. Nie umiem latać więc nie wiem czy faktycznie tak było. W każdym razie po paru minutach dostojnie wtoczyliśmy się na ostatni przystanek. Tramwaj nurkował między sięgającymi okien żywopłotami oddzielającymi torowiska od ulicy i chodników. Ze zgrzytem hamulców zatrzymał się na zakręcie przy niewysokim budynku o ścianach z drewnianych listewek ułożonych w rodzaj harmonii, tak że jodełką zachodziły jedna na drugą. Zeskoczyliśmy z pomostu na piaszczystą ziemię. Między krawężnikiem, a szyną wiatr nawiał mnóstwo niewielkich, brązowych listków, które pospadały z okolicznych drzew. Ruszyłem ku budzie pomalowanej przesadną ilością zielonej farby by kupić papierosy. Na stojącym po środku okręgu torów zegarze zamkniętym w prostej, stalowej skrzyni, kątem oka, dostrzegłem, że dochodzi już jedenasta przed południem. Dominic poprosił mnie abym kupił i jemu paczkę. Moje sumienie podpowiedziało mi, że źle robię, ale zostało zignorowane zignorowałem.
Poprowadził mnie alejkami wysadzanymi klonami wzdłuż ciągu jednakowych budynków. Żółte i czerwone liście zaścielały chodniki i ulice. Nie wyglądało na to aby ktoś miał zamiar je sprzątać. Byłem ciekaw czy doczekają tak do wiosny. Młody wybił z paczki swojego Aviatica[6] i przypalił niezdarnie. Ukrył papierosa w zwiniętej w rurkę dłoni jakby bał się, że zostanie przyłapany przez kogoś znajomego. Równym krokiem stukaliśmy obcasami o chodniki, które wyłożono płytkami ze sztucznego granitu. Starannie układały się w romby. Mijaliśmy kolejne, ciche ulice o nazwach związanych z ptakami. Z narożnego ogródka, ze zwieszającej się nad uliczką jabłoni, zerwaliśmy po czerwonym, malutkim jabłku. Na moje pytanie czy nikt nas za to nie obsztorcuje, usłyszałem, że tu i tak nikt nikogo za coś takiego nie goni. Dotarliśmy w końcu do wąskiej uliczki o bruku ułożonym z maleńkich kostek granitowych. Trotuary, niewiele szersze niż ramiona dorosłego człowieka, od wypielęgnowanych ogrodów oddzielały drewniane płotki o szerokich sztachetkach sięgające do pasa. Mniej więcej w połowie ulicy, po prawej stronie, stał jakiś samochód z włączonym silnikiem. Kawałek dalej stała wysoka taryfa. Chmura spalin unosiła się i targana jesiennym wiatrem ulatywała nad dachami domów mieszając się z dymami ich kominów. Przy aucie stał mundurowy i palił ręcznie kręconego papierosa. Minęliśmy go bez słowa i popychając przed sobą, skrzypiącą niemiłosiernie furtkę weszliśmy na minimalistyczną ścieżkę prowadzącą do dwóch sąsiadujących ganków na raz. Pod tym po lewej, na słupie którego powieszono emaliowaną tabliczkę z wymalowanym granatową farbą numerem szesnaście, czekało na nas dwóch kolejnych mundurowych. Zanim dotarliśmy do schodów ułożonych z betonowych, prefabrykowanych bloków, drzwi się otworzyły i stanął w nich jeszcze jeden mundurowy. Wyjął spod pachy czapkę i nałożył na głowę. Odwrócił się do tego kto go odprowadzał i zasalutował.
– Gdyby państwo czegokolwiek potrzebowali, proszę dzwonić. – Odezwał się basem spod sumiastego wąsa. – Jeszcze raz proszę przyjąć moje najszczersze kondolencje. Zszedł ze schodków i ruszył w asyście w kierunku furtki. Skinęli nam głowami, a ja zatrząsłem się ze strachu. Dotarło do mnie, że przecież mogli mnie skuć i wyprowadzić zamykając swoje śledztwo. Spociłem się na karku. Nic takiego się jednak nie stało. Widocznie na tutejszy posterunek nie dotarł jeszcze mój rysopis. Odprowadziliśmy ich wyrokiem razem ze stojącym na szczycie czterech schodów starszym jegomościem ubranym w koszulę w czerwono-czarną kratę, której rękawy zostały podwinięte do łokci, a płócienne spodnie przewiązane były w pasie sznurkiem. Twarz miał porytą głębokimi zmarszczkami, a ciemne worki pod oczami mówiły, że mógł nie przespać nocy. Palił fajkę trzymając dłonie w kieszeniach.
– Alex zabili. – Zwrócił się niby do nas, ale tak naprawdę ponad naszymi głowami w kierunku pakujących się do auta policjantów.
– Wiem tato. Wiem. – Z wahaniem Dominic wspiął się na schodki i próbował przytulić się do ojca. Ten nie zareagował na ten pokaz uczuć. Nie wysunął nawet rąk z kieszeni. Miałem wrażenie, że walczy ze sobą i próbuje być bardziej twardy niż jest w rzeczywistości. Liczyłem na to, że moja osoba nie spowoduje u niego wybuchu i nie zechce się na mnie wyładować za śmierć swojej córki. Mógłbym porządnie oberwać bo jego sękate ręce z niejednego pieca chleb wyciągać mogły.
– Proszę przyjąć i moje kondolencje. – Wyciągnąłem ku niemu moją dłoń, ale nawet na mnie nie spojrzał.
– Zabił ją z zimną krwią. Zastrzelił. Jakiś łapserdak co to mu się wydaje, że umie rozwiązywać cudze problemy. – Kontynuował jakby mnie w ogóle nie było. – Zabił ją. Upił się i zabił ją zupełnie bez powodu. – Spojrzał na mnie. Ta rozmowa będzie niezwykle trudna, ale musiałem ją przeprowadzić.
– Panie Wrexler, to o mnie pan mówi. – Zwróciłem się do niego cofając pozostawioną bezpańsko rękę. Powoli zyskiwał zainteresowanie moja osobą. W jego oczach widziałem narastający gniew. Zajrzałem w czeluść piekieł. Gorzał tam ogień zemsty. Niewiele brakowało aby się pod moimi stopami rozstąpiła ziemia.
– To ty ją zabiłeś? I masz czelność tu przychodzić? Skurwysynu! – Rzucił się na mnie jak huragan próbując dosięgnąć mojej twarzy zaciśniętymi i twardymi pięściami. Dominic na szczęście stanął mu na drodze i zdołał powstrzymać. – Gnoju! Jak śmiesz? Jak możesz! – Darł się na całą ulicę, ale syn go ponownie objął swoimi ramionami i coś szepnął na ucho. Nie słyszałem co. Mogłem się tylko domyślać.
– Niech mi pan da szansę. Dokładnie opowiem co się stało i będzie pan wiedział, że to nie ja.
– Jak nie ty, gnoju, jak przed chwila mówiłeś, że ty? – Znów zagotowało się za Dominic’iem. W górę wystrzeliły fajerwerki ramion zakończonych eksplozjami pięściami.
– To nie jest takie proste.
– Śmierć mojej córki nie jest prosta? A co tu skomplikowanego? Wpakowałeś jej kulkę w samo serce!
– To nie ja.
– Jak nie ty? Za cholerę nic już nie rozumiem.
– Dlatego proszę o chwilę rozmowy. Ale nie tutaj. Wejdźmy do środka.
– Udo. Wysłuchajmy go. – Zza ich pleców odezwała się niewysoka kobieta, o białych jak śnieg włosach, która stanęła bezszelestnie w drzwiach. – Na tyle możesz się zgodzić. Zawsze zdążysz zadzwonić na policję. – Położyła mu swoje spracowane dłonie na ramionach i to go chyba ostatecznie przekonało. Wspiąłem się na górę i wprowadzili mnie do niewielkiego pokoju, który pełnił rolę salonu. Po środku stał okrągły stół. Dookoła rozstawiono krzesła z wysokimi oparciami. Skierowałem się ku temu stojącemu najbliżej okna wychodzącego na ulicę. Ale nie usiadłem na nim. Rozejrzałem się tylko po pokoju niepewnie. Ścianę przeciwległą do wejścia okupował kredens z ciemnego drewna. Zaś tę po prawej zajmowały, sięgające sufitu, drzwi z czterech skrzydeł, które po złożeniu otwierały sąsiedni pokój i łączyły oba w jedną całość. Były zamknięte. Za drzwiami prowadzącymi z wąskiego korytarza, gdzie takież schody prowadziły na piętro i kolejne drzwi do kuchni, stał wąski piec kaflowy w kolorze rozdeptanej i przejrzałej gruszki. Rozsiewał wokoło przyjemne ciepło. Na parapecie okna, pod frędzlowatą firanką siedział kot w biało-szare łaty. Przyglądał mi się z uwagą. Usiadłem w głębokim fotelu wciśniętym w kąt pod ścianami. Matka zajęła drugi o wytartym siedzisku, który stał tuż obok. Dzieliła nas tylko odległość małego stolika do kawy oraz niewielkiej lampki o drewnianej nodze i abażurze z barwionej, lakierowanej tektury. Wpatrywała mi się w oczy trzymając haftowaną chusteczkę w załomie rękawa, a drugą ściskając w dłoni. Ojciec stanął oparty o piec, a Dominic odsunął jedno z krzeseł i usiadł na nim jakby stanowiąc strefę bezpieczeństwa między rodzicem, a mną. Mogło się to okazać bardziej niż przydatne.
– Słucham więc. Co ma nam pan do powiedzenia? – W głosie głowy rodziny można było wyczuć wrogość. Nie mogłem się temu dziwić. Dlatego musiałem to rozegrać bardzo ostrożnie i delikatnie.
– Alex mnie wynajęła abym pomógł jej zrealizować pewną umowę. Jestem prywatnym detektywem. – Streściłem wypadki jakie miały miejsce od przedwczorajszego wieczora nie pomijając żadnego szczegółu. Moją opowieść uzupełniłem o to co ustaliłem wczoraj z Dominic’iem, który kiwając głową potwierdzał moje słowa. Opowiedziałem więc o wizycie u Mankowskiego, jej celu i przebiegu dalszych wypadków w hotelu, o mojej niezamierzonej wizycie w areszcie, o ucieczce, o odwiedzinach w zdemolowanym mieszkaniu ich córki, o telefonie od Dominic’a, o spotkaniu z nim na dworcu oraz niebezpieczeństwach jakie czyhały na nas w moim mieszkaniu. Zakończyłem opowieścią o naszej wieczornej rozmowie.
– Po co więc pan tutaj dzisiaj przyjechał? Chyba nie po to aby nam składać kondolencje? – Ojciec nadal był sceptyczny.
– Kondolencje to jedno, ale rozwiązanie sprawy to druga sprawa. W tej chwili nie jestem w stanie udowodnić policji swojej niewinności. Jest to o tyle istotne, że mogę to zrobić jedynie wskazując sprawcę oraz udowadniając moje słowa. Mam pewien pomysł jak to zrobić. Kluczem do tego jest powiązanie Mankowskiego z państwa córką. Bo moim zdaniem to on za tym stoi. O ile nie on sam pociągnął za spust to przyciśnięty do muru będzie musiał powiedzieć jak to się wszystko faktycznie odbyło.
– Obawiam się, że to nie będzie łatwe. On ukrywał przecież ten związek przed całym światem, a przed swoją żoną w szczególności.
– Zgadza się, ale jest coś co może nam dać pewną przewagę.
– Mianowicie?
– Dominic mi powiedział, że Mankowski jakiś czas temu podarował Alex pierścionek z rubinem. Ona nie chcąc go nosić podarowała go pani. – Zwróciłem się do załzawionej matki. – Mogłaby pani mi go pokazać?
– Dominic, sięgnij no do mojej toaletki. Tam jest szkatuła i w niej znajdziesz czarne, aksamitne pudełko. Proszę cię moje dziecko. – Wstał bez słowa i zniknął za czteroskrzydłowymi drzwiami. Po chwili wrócił niosąc małe puzderko wielkości dwóch złączonych paczek papierosów. Wręczył mi je z namaszczeniem jakby była to tykająca bomba. Uchyliłem wieko. Był tam. Mrugał do mnie burgundowo. Wyjąłem go ostrożnie i obracałem w palcach aby sięgnąć wzrokiem dedykację. Odczytałem ją bez trudu i podałem matce. Wskazałem paznokciem małego palca o co mi idzie. Zmarszczyła czoło wytężając słabiejący wzrok i odczytała na głos:
– Für liebste Alex, Reinhard. – Spojrzała na mnie, potem na męża. – I to ma panu wystarczyć?
– Nie. To nie wszystko. – Spod aksamitnej wkładki wysunąłem złożony w czworo kwit kasowy, o którym wspominał Dominic. Podałem jej i to. Widniał na nim zamaszysty, ale całkiem czytelny podpis Mankowskiego, który kwitował odbiór pierścienia złotego próby 960 z wprawionym rubinem 3 karatowym wraz z wygrawerowaną dedykacją. Ojciec także sięgnął po ten ważny skrawek papieru. Usiadł koło syna. Wpatrywał się w tę kartkę jakby miała zawierać przepis na życie wieczne. Odłożył ją po chwili na środek stołu i spojrzał na mą twarz. Kot zeskoczył z parapetu na moje kolana i próbował wydeptać sobie wygodne miejsce do spania. Położyłem mu rękę na łbie, ale momentalnie zatopił kły w moim kciuku i czmychnął na pomarańczowy, wytarty dywan. Ruszył ku kolanom pana domu gdzie został przyjęty z odwzajemnionym uczuciem. Kły pozostały schowane za kocimi wargami pomimo ciężkiej dłoni podążającej przez grzbiet od wzorzystego łebka ku pręgowanemu ogonowi.
– Dla mnie to wszystko jest zbyt skomplikowane. Ja jestem prostym człowiekiem. Jak do mnie przychodzi policja i stwierdza, że pan ją zabił to ja nie mam powodów aby im nie wierzyć. Rozumie pan? Niemiec szacunek do munduru wypija z mlekiem matki. Dlatego trudno mi jest przyjąć to co pan do mnie mówi. Myślę jednak, że nie przyszedłby pan do nas teraz, tego dnia, gdyby sam pan nie wierzył w to co ma nam do powiedzenia. – Skinąłem głową na znak, że ma rację. – Trzeba być albo bardzo bezczelnym i wyrachowanym aby to robić, albo mieć swoje argumenty i wierzyć w to co się mówi. Na wyrachowanego mi pan nie wygląda. Pan nie jest z tych co to biegają po ulicach, krzyczą głośno i się tłuką z komunistami. Pan jest z innej gliny. Prawda Brigitte? – Zwrócił się do żony.
– Ja mam wrażenie, że pan wie co robi. – Odezwała się do mnie. Myliła się. Nie od samego początku w tej sprawie wiedziałem co się dzieje, choć trzeba przyznać, że zaczynało mi się wszystko klarować. Musiałem jednak jeszcze to udowodnić. – Bardzo bym więc chciała, aby się panu udało zamknąć tego, kto zabił nam córkę. Dlatego proszę. – Podała mi przez stolik pudełko i pierścionek. Po chwili dołączył do tego kwit. – Proszę tylko o jedno. Niech go pan złapie aby nigdy więcej nikomu córki zabić już nie mógł. – Ukryła twarz w dłoniach chowając oczy za zmaltretowaną chusteczką. Zaniosła się płaczem, a jej długie, białe włosy zadrżały nad czołem.
Ojciec Dominica zrzucił kota, podszedł do niej, objął ramieniem i pogładził spracowaną dłonią po włosach. Spojrzał mi prosto w oczy. Wytrzymałem to spojrzenie choć miało moc niszczenia całych kontynentów. Widziałem w nim zaciętość, której nie powstydziłby się nieodżałowany Blaschke[7]. Nie musiał nic mówić abym wiedział doskonale co chce mi przekazać. Wstałem. Wyciągnąłem do niego rękę. Z wahaniem uścisnął ją nie przerywając wpatrywania się w moje źrenice. Pożegnałem się jak mogłem najciszej i wyszedłem na wąski korytarzyk. Nie wiedziałem jak się zachować, ale potrzebowałem ich syna. Stanąłem więc tak aby mnie nie widzieli i skinąłem na niego. Zrozumiał ten gest i ruchem ręki odesłał mnie na ganek. Starannie zamknąłem za sobą drzwi oszklone trzema sporymi mlecznymi taflami. Zamknąłem też za sobą kolejne, wejściowe, wykonane z jednej litej dechy. Mimo starań, nie dostrzegłem na nich śladów klejenia ani załamania słojów jakie jest charakterystyczne rozwiązaniom gdzie duże drewniane powierzchnie uzyskuje się klejąc kilka mniejszych desek ze sobą. Wytrząsnąłem papierosa ze zdezelowanej paczki, którą wepchnąłem na powrót w wewnętrzną kieszeń marynarki. Przyłączyła się do ciążącego już tam pudełka. Nie zapaliłem, bo przyszedł Dominic. Trzymał ręce w kieszeniach spodni. Wyglądał jak uczniak, bo końcówki nogawek przez to podniosły się do góry odsłaniając pasiaste skarpetki z cienkiej tkaniny wystające z domowych pantofli obszytych szarym futerkiem.
– Co teraz? – Zapytał.
– Cóż. Musimy jakoś wywabić tego wilka z lasu.
– To znaczy?
– Mankowskiego. Musimy się postarać aby zaczął w końcu grać kartami, które my rozdajemy. Do tej pory było raczej tak, że to my tańczymy jak nam zagra.
– Acha. Ma pan jakiś pomysł jak to zrobić?
– Mam i nie mam. Chodzi mi po głowie parę rozwiązań, ale na razie żadne nie wydaje mi się najsensowniejsze.
– Dlaczego?
– Musimy spowodować aby sam zechciał się z nami spotkać. To jemu musi zależeć na tym aby nas zobaczyć.
– Nic nie rozumiem.
– Nie ważne. Powiedz mi, czy twój ojciec będzie potrzebował teraz wozu?
– Nie wiem. A po co nam on?
– Możliwe, że będziemy potrzebować szybkiego transportu aby nad Mankowskim zyskać kilka chwil przewagi.
– Spytam. – Uciekł do wnętrza zamykając tylko te szklane drzwi. Wrócił po dwóch minutach trzymając w wyciągniętej dłoni kluczyki.
– Dokument też masz?
– Mam.
– No to w drogę. – Zbiegłem z granitowych schodków i ruszyłem w kierunku zielonej furtki. Czułem i słyszałem jego kroki tuż za mną. Otworzył drzwi pasażera i gestem zaprosił mnie do środka.
– Nie. Siądę z tyłu.
– Po co?
– Tak będzie lepiej. Im później się dowiedzą, że działamy razem tym lepiej dla nas. Jak mnie tu zobaczą, od razu skojarzą nas ze sobą i może być gorąco. A tak cały czas będziesz grał taksówkarza. Więc, bez względu na wszystko, masz robić to co na taryfiarza przystało. Wszystko normalnie i naturalnie. Rozumiesz? – Postawiłem stopę na obłym podeście wyłożonym gumą łączącym oba błotniki tuż pod krawędzią drzwi. Trzymając klamkę próbowałem odnaleźć na jego obliczu choć odrobinę zrozumienia dla moich myśli. Bez efektu niestety.
– Nie. Nic nie rozumiem, ale ufam, że pan wie co robi. – Mylił się. Wspiąłem się na tylną kanapę. Była miękka i wyłożona czarną skórą, która popękała tu i ówdzie przy ściegu.
– Jedź już.
Gdy zajął miejsce za kierownicą i odsunął szybkę otworu łączącego przestrzeń pasażerów z kanapą kierowcy spytał:
– Dokąd?
– Süd Park.
– Jakieś konkretne miejsce?
– Hmmm. Tak. Wysadzisz mnie na samym końcu Kleinburg[8]. Potem pojedziesz dookoła i przejedziesz przez Süd Park Straβe[9]. Jak będziesz wjeżdżał od strony pętli tramwajowej i od Straβe der S.A.[10] to przejedziesz przed wejściem głównym do restauracji Haasego. Mankowski tam większość czasu spędza załatwiając swoje ciemne interesy. Kawałek dalej jest skwerek. Tam nawiniesz i staniesz. Ja przejdę przez park i przez pawilon Schottländera[11]. Spotkamy się na tarasie Landsberga[12].
– Po co to wszystko?
– Proste. Mankowski mnie zna. Ciebie nie. Chodzi o to, aby po pierwsze: sprawdzić czy jest w restauracji. Zrobisz to ty.
– Jak? – Przerwał mi.
– To za moment. Po drugie trzeba przekazać mu zaproszenie od nas w sposób wiarygodny i intrygujący dla niego zarazem. Tym zajmę się już ja. Teraz twoje „jak”. Facet jeździ białym, sportowym kabrioletem BMW z czerwoną tapicerką. Zawsze stawia go tuż przed wejściem. Jeżeli auto będzie to je zobaczysz. Trudno je z czymś pomylić. Więc jak będzie to znaczy, że jest w środku… Nie! Kurde, źle. – Zganiłem sam siebie i swoje zbyt szybkie myśli.
– Co jest?
– Zmiana! Jak będzie auto stało na podjeździe to przejdziesz przez taras Landsberga i podejdziesz do mnie do pawilonu Schottländera. Tam się spotkamy.
– Nic nie rozumiem.
– Chłopie, jak auto będzie stało na podjeździe to będzie znaczyło, że facet jest w restauracji. Kto wie, gdzie siedzi i z którego okna wygląda? Ponieważ mnie zna, może przyuważyć jak będę się kręcił po tarasie i posłać za mną swoich kumpli. A tego wolałbym uniknąć.
– Zaczynam łapać. Mnie nie zna, więc jak się tam przejdę, a on tam będzie to nic nie powinno się złego stać. – Uśmiechnął się. Chyba pierwszy raz szczerze od kiedy się poznaliśmy. Powoli zaczynałem wierzyć, że mój plan mógł mieć szanse powodzenia. Minimalne, ale zawsze to coś. – Nadal tylko nie wiem dlaczego nie podejdzie pan do niego i nie powie wprost tego co zamierza.
– Matko… Przecież jak on mnie zobaczy to będę martwy zanim zdążę podrapać się w kroku. Chodzi o to, aby on chciał się z nami spotkać, ale tam gdzie my tego chcemy. Musimy być o ten jeden krok przed nim. Dlatego musisz zwracać uwagę na to co się dzieje na tarasie, czy jego gdzieś nie widać, czy nie kręcą się jego ludzie i tak dalej. Szczególnie ci co ich widziałeś pod hotelem.
– Sądzi pan, że mogą mnie rozpoznać?
– Myślę, że nie ma takiej obawy. – Skłamałem tak gładko, że wywołało to dreszcze na mym karku. – Jedźmy już. – Klepnąłem go we wsuniętą w okienko dłoń. Przekręcił kluczyk, napompował pompką paliwo do gaźnika i wcisnął przycisk startera. Silnik ożył z cichym pomrukiem. Szyby w oknach zaczęły drżeć niepostrzeżenie. Ruszyliśmy w kierunku niewiadomego mijając rzędy drewnianych płotków i furtek starannie wymalowanych olejną farbą na zielono.
<< Przejdź do rozdziału 5; Przejdź do rozdziału 7 >>