Odwrócenie – 11

11.

Zdążyłem w ostatniej chwili. Króciutki skład, złożony tylko z dwóch, wyposażonych w duże okna, wagonów ruszał już gdy wbiegłem z poślizgiem na peron. Całe szczęście, że czujny konduktor stojący w drzwiach zabudowanego, ostatniego pomostu podał odpowiedni sygnał i maszyniście udało się zahamować. Inaczej niechybnie bym wpadł pod koła. Ostatecznie jednak niezdarnie wdrapałem się na stopień i mogliśmy ruszyć w drogę do odległego o niecałe pięć kilometrów Hausdorf. Miałem tam dokładnie pięć minut na przesiadkę na pociąg jadący do Schweidnitz.

Było punktualnie pół do pierwszej gdy maszynista, mijając ceglaną lokomotywownię, przeciągłym, wysokotonowym trąbieniem dawał znać, że wyrusza w kolejny kurs. Podróż trwała raptem niewiele ponad dziesięć minut bo nikt nie zażyczył sobie wysiadać na żadnym z dwóch pośrednich przystanków[1]. Przywitani uniesionym ramieniem semafora, szerokim łukiem wjechaliśmy na równię stacji w Hausdorf i gdy tylko skład zamarł przy krótkim, żwirowym peronie, zeskoczyłem nań jako pierwszy. Zawiadowca papierowym głosem megafonów zapowiedział zbliżający się z góry pociąg z Bad Charlottenbrunn. Nakazał jednocześnie zachowanie ostrożności gdyż skład ten wjedzie na tor bliżej dworca i w związku z tym przechodzenie przez tory mogło pociągnąć za sobą całkiem poważne konsekwencje. Dlatego też, uważnie się rozglądając, przeszedłem z grupką pasażerów pod czujnym okiem sumiastowąsego zawiadowcy wyglądającego przez rozwarte firanki pomieszczenia będącego nastawnią. Obrzucił mnie obojętnym spojrzeniem kogoś kto w ciągu dnia widuje setki takich obrazków. Zignorowałem go i minąwszy faceta zajętego kręceniem bibułki z tytoniem oparłem się o żeliwny słup gazowej lampy by również zapalić papierosa. Wystarczyło tylko kilka chwil namysłu na dojście do wniosku, że taka wycieczka miała niewątpliwie jedną zaletę: pozwalała zebrać myśli i poukładać elementy układanki tak żeby do siebie zaczynały pasować.

Gdy w kłębach dymu i z głośnym sapaniem wtoczył się na stację pociąg do Schweidnitz, natychmiast zająłem najbliższe wolne miejsce przy oknie wykupując po drodze u sepleniącego konduktora stosowny bilet za całe siedemdziesiąt fenigów. Gość nie miał za wiele do roboty bo w wagonie znajdowało się może wszystkiego pięć osób i w związku z tym odnalazłem na jego twarzy chęć zamienienia kilku zdań dla zabicia nudy, ale nie było to tym czego akurat niezbędnie potrzebowałem. Zrzuciłem się na drewnianą ławkę trzeciej klasy żeby kontemplować mijane, często zapierające dech w piersiach, widoki. Na szczęście spowodowało to, że przesadnie towarzyski konduktor stracił jakiekolwiek zainteresowanie moją skromną osobą zostawiając mnie i udając się do swoich obowiązków w kolejnym wagonie. Odrobinę zrobiło mi się go żal, ale tylko niewielką odrobinę.

Choć tor wił się malowniczo to maszynista pary nie żałował i rozpędzał skład do rozkładowych pięćdziesięciu kilometrów na godzinę już dwieście albo trzysta metrów po odjeździe z każdej stacji. Widać było wprawę, bo hamowanie też rozpoczynał w ostatnim możliwym momencie jak już zbliżało się czoło peronu. Mimo to jazda obywała się bez szarpnięć i przesadnych przeciążeń przy hamowaniu mogących powodować zbiórkę wszystkich pasażerów w pierwszym wagonie. Oczywiście od wpadnięcia do budki maszynisty zabezpieczała nas jeszcze skrzynia węglowa kusego parowozu, która majaczyła przez zaparowaną szybę wprawioną w drzwi prowadzące na pierwszy pomost.

Punktualnie o godzinie pierwszej minut dwadzieścia trzy, czyli dokładnie o tej godzinie jaką przewidywał rozkład, zatrzymaliśmy się pod nowoczesnym zadaszeniem peronu o nitowanych podporach. Schweidnitz przywitała nas chłodem i lekkim wiatrem unoszącym płatki śniegu ku twarzom. Zszedłem do podziemia stąpając po płytkach zabrązowionych tu i ówdzie opiłkami z hamulców i kierując się drogowskazami podwieszonymi pod sufitem trafiłem przez pierwszy peron do budynku dworca, którego poczekalnię wyposażono w masywne, drewniane drzwi z okuciami zrodzonymi w kuźni jakiegoś średniowiecznego kowala. Pchnąłem je z niemałym trudem. Wewnątrz przywitał mnie całkiem spory tłumek oczekujących na pociąg w kierunku Liegnitz, który lada moment miał nadejść. Było tu też kilku znudzonych tragarzy zalegających na swoich znoszonych, wielokrotnie cerowanych, kurtkach poukładanych w pokaźne sterty na parapecie okna wychodzącego na tory i perony. Żując tytoń obserwowali pracę manewrowych przy dokonywanej właśnie zmianie czoła składu, którym przyjechałem, wszak miał za moment wyruszyć w dalszą drogę do Breslau. Na wielkiej płachcie rozkładu przylepionej do obrotowego wałka sprawdziłem pociągi powrotne po czym energicznie rozepchałem wychylne drzwi prowadzące do miasta. Starannie zapinając płaszcz pod szyją stanąłem na szczycie trzech granitowych stopni skrytych pod przeszklonym zadaszeniem, wspartym na finezyjnie powykrzywianych podporach w stylu art deco. Stojący na wysokiej drabinie, umundurowany na niebiesko, pracownik kolejowy w sukiennej bluzie obsypanej złoconymi guzikami niczym choinka lampkami zgarniał nagromadzony na górze śnieg, który spadał na trotuar z głuchym dudnieniem. Towarzyszyło mu na ziemi kilka wyleniałych gołębi i jakiś łaciaty kundelek traktujący spadające białe kołtuny jako doskonałą zabawkę z powodzeniem służącą do gonienia gdy trafiała właśnie na ogon.

Na podjeździe dla taksówek parkował czarny, zdezelowany citroen wyglądem bardziej przypominający karetę z lampami naftowymi zamiast reflektorów niż nowoczesny automobil. Jego właściciel z trudem byłby w stanie zachęcić takim wyglądem do skorzystania z wątpliwej jakości usług jakiegoś niedowidzącego staruszka, ale zupełnie się tym nie przejmował aktywnie zapraszając mnie do środka. Zignorowałem namolne zachęty do zajęcia miejsca na popękanej skórze kanapy i rozglądając się wokoło ruszyłem w kierunku placu, za którym w oddali majaczyła wieża katedry. Zanotowałem tylko w pamięci stojący na rogu hotel Hindenburghof, ale postanowiłem zostawić go sobie na deser. Powiadomiony przez Willnera dyrektor mógł mnie już wyglądać przez okno. Nie mogłem pozwolić żeby czekał na próżno. Przemierzyłem zatem odważnie starannie odśnieżone alejki po czym skręciłem w opadającą bardzo delikatnie Kaiser Wilhelm Straße. Po lewej minąłem masywne i wyniosłe budynki z czerwonej cegły skrywające w swoim wnętrzu jedyną dopuszczalną w tym kraju wykładnię prawa. Dla wygody skazujących, kawałek dalej, wybudowano, w bardzo podobnym, oszczędnym, pozbawionym detali stylu, areszt. Z sali rozpraw wprost za kraty. Jakże to praktyczne i jakaś to oszczędność czasu. Tej cechy nam, pragmatycznym Niemcom, na pewno nie można było odmówić. Gdy spytałem po drodze zasuszonego staruszka o poszukiwany przeze mnie oddział Reichsbanku to wskazał okazały budynek nieco przypominający, poprzez imitację blanków na szczycie, pradawne zamczysko. Skłoniłem się z przesadną uprzejmością i pomaszerowałem gdzie kazano.

Drobnymi schodkami z piaskowca wspiąłem się do środka całkiem obszernej sali po bokach której zlokalizowano pulpity do obsługi petentów zapełnione uśmiechniętym personelem. Zanim drzwi zdążyły na dobre zadomowić się na powrót we framudze podszedł do mnie strażnik w granatowym mundurze z czapką przylepioną wielkimi kroplami potu do czoła i rękoma założonymi na plecach. Brązowa skóra kabury przypiętej daleko z tyłu lśniła się tak, że można by pomyśleć, że facet niczego innego nie robi tylko ją poleruje.

– Czym możemy służyć szanownemu panu? – spytał przepalonym barytonem.

Wysupłałem z portfela wizytówkę żeby podsunąć mu ją pod nos.

– Umówiony jestem z Herr Kronenbergiem. Powinien mnie oczekiwać.

– Pan pozwoli, że sprawdzę – zmarszczył szczeciniasty wąs z twardego włosia pod szerokim nosem.

– Poczekam na schodach. Zapalę – wyjaśniłem. – Niech mnie pan zawoła jak będzie mógł mnie przyjąć.

Zasalutował służbiście do czarnego daszka z lakierowanej, dobrze garbowanej skóry i oddalił się dając mi czas na przewietrzenie umysłu dymem z papierosa. Została w nim jeszcze jedna trzecia tytoniu gdy w ramię klepnęła mnie wielka, sękata ręka z poobgryzanymi paznokciami.

– Herr Kronenberg prosi. – Rzuciłem niedopałek w śnieg odgarnięty ze schodów, zepchnięty w pryzmę przy sporych rozmiarów podmurówce. Zgasł cichym syknięciem, a ja wbiegłem do środka. Poprowadzono mnie korytarzami, które ktoś pozamykał wysokimi przepierzeniami przeszklonymi mrożonym szkłem i schodami z burgundowym, skołtunionym dywanem przypiętym mosiężnymi prętami do stopni. Wszędzie unosił się miły zapach pieniędzy, dostojeństwa, a także bezpiecznego finansowo spokoju. Młoda pani Willnerowa czułaby się w takim środowisku bardzo komfortowo. Na sam koniec strażnik popchnął przede mną wysokie drzwi z ciemnego drewna, które prowadziły do narożnego gabinetu. W jego centralnym miejscu postawiono masywne biurko z blatem tak wielkim, że carycy Katarzynie z powodzeniem mógł służyć za podstawę łóżka do przyjmowania wszystkich kochanków na raz. Brak zapalonych żarówek w żyrandolu przypominającym lodową kaskadę rekompensowały dwa okna dzielone na trzy części tralkami z piaskowca, przez które wpadało całkiem sporo południowego słońca. Przy ścianach stały szafy na akta z setkami segregatorów oznaczonych kaligraficznym pismem damskiej ręki, a po lewej ustawiono maleńki stolik kawowy z mozaikowym blatem i dwa fotele o obiciu z lakierowanej na zielono skóry poprzybijanej wielkimi ćwiekami w pufiaste poduszki. Zza papierów poukładanych w precyzyjnie zaplanowany porządek licznych stosików wstał na przywitanie prosty jegomość o starannie przystrzyżonych, lekko oprószonych siwizną skroniach, pince nez[2] w drucianej oprawie i głęboko osadzonych oczach. Miał na sobie kosztowny, gruby, czarny garnitur, nieskazitelnie białą koszulę ze stójką oraz krawat z wpinką NSDAP. Musiał dostrzec mój rzut oka w jej stronę bo uśmiechnął się pod nosem i zaczął dość niekonwencjonalnie:

– Muszę to nosić. Takie zalecenie dyrekcji. Aby nasi klienci czuli się w mojej obecności znacznie pewniej i bezpieczniej. – Ubranie na nim leżało dokładnie tak jakby miało własną, wytworną duszę, a nie tylko wątpliwe pochodzenie. Każde pociągnięcie rękawem powodowało perfekcyjne dopasowanie każdej możliwej fałdki na grzbiecie i ramionach. Czysta perfekcja.

– Jakby pańskie sejfy bezpieczeństwa nie zapewniały – zakpiłem. – Wilhelm Knocke. Prywatny detektyw. Wnoszę, że oberwachtmeister Pölitz dzwonił już do pana?

– Wilfred Kronenberg – podał wiotką rękę ponad papierami. – Dobrze pan wnosi. Proszę usiąść – wskazał fotel przy stoliku. – Kawy się pan napije? – Starannie odłożył okulary na przygotowaną, aksamitną chusteczkę.

– Owszem. Z przyjemnością – zamówił telefonicznie dwie z mlekiem, a ja rozpinając płaszcz i marynarkę oraz zdejmując kapelusz spłynąłem w objęcia arcywygodnego fotela. Cicho klekocząc pantofelkami z miękkiego zamszu przefrunął przez gabinet po czym usiadł naprzeciw mnie, wymuskanymi palcami przegładzając podłokietnik.

– Czym mogę panu służyć? – zapytał zaplatając dłonie na piersi w uprzejmej pozie wyczekiwania czy raczej służbowej służalczości.

– Wie pan, że prowadzę z Albertem sprawę tych nieszczęsnych pieniędzy pobranych u pana w oddziale przez Herberta Willnera przed świętami – ciekawe czy mój współpracownik zdołał go na tyle wprowadzić w moją rolę, że zyskałbym tym odrobinę przychylności.

– Zgadza się. Przygotowałem nawet dla pana teczkę z tej transakcji, ale mam wątpliwości, skoro jest pan prywatnym detektywem, a nie występuje jako osoba upoważniona, czy będę mógł panu pokazać jej zawartość – zasępił się nieco zbyt teatralnie.

– Być może nie będzie to konieczne – torując sobie drogę dłonią odzianą w białą, aksamitną rękawiczkę, bocznymi drzwiami weszła sekretarka w przepisowo krojonej za kolano spódniczce. Góra od garsonki miała rękawy kończące się nieco za łokciem, co tylko dodawało dziewczynie dziewczęcości. Zresztą, wszystko inne także miała na miejscu, nawet szew z tyłu, pomiędzy talią, a kolanami, układał się w idealnej symetrii wobec jej kształtnych pośladków. Postawiła między nami tacę z filiżankami, cukiernicą, mlecznikiem oraz łyżeczkami i wyszła bez słowa strzepując niewidoczny pyłek z klapy na symboliczne zarysowanej piersi.

– Helga od jakiegoś czasu jest zaręczona. Szkoda pańskiego zachodu – z zamyślenia wyrwał mnie jego pewny siebie głos. – Zakochana bez pamięci – dodał.

– Umie pan dobierać personel – podsumowałem uśmiechając się kwaśno.

– To córka mojego brata – zamieszał zawartość swojej filiżanki dodając wcześniej dwie kostki cukru. Zrobiłem to samo ostatecznie tracąc nadzieję na cokolwiek.

– Czy jest pan pewny, że banknoty jakie wydaliście Willnerowi i jego księgowemu nie były tymi, których poszukuje policja? – zmusiłem się do powrotu tematu, z którym tu przyszedłem.

– Nie wdając się w szczegóły dotyczące procedur bankowych powiem tylko tak: jestem w stu procentach pewny, że były to banknoty dopuszczone do obrotu i na pewno nie były poszukiwane przez policję – sprawiał wrażenie w pełni przekonany do tego co mówi.

– Ręczy pan za to? – przerywając mieszanie spojrzałem mu w blade, pozbawione wyrazu oczy.

– Jak najbardziej – zapewnił gorliwie.

– Jak odbyło się ich przekazanie? – założyłem nogę na nogę opierając się plecami o oparcie. Dostojnie zamruczała trzeszczeniem przyjmując mój ciężar. Spędzanie czasu w jej objęciach samo w sobie napełniało dostojeństwem.

– Zwyczajnie – wzruszył ramionami.

– Nie było w tym niczego niepokojącego? – trzeba też przyznać, że kawę mieli tu naprawdę wyborną.

– Nie – pokręcił głową jakby nie mógł odszukać w jej wnętrzu niczego co byłoby godne zapamiętania w tej sprawie.

– Proszę to opisać jeśli pan może – odstawiłem filiżankę uważając przy tym żeby się przez przypadek nie stłukła.

– W takich sytuacjach wcześniej dzwoni do nas ktoś z zakładu z Wüstewaltersdorf zaanonsować się na konkretny dzień. Wtedy my jesteśmy gotowi i cały proces trwa krócej. W tym wypadku też tak było. Zadzwonił księgowy, Herr Döring, mówiąc, że potrzebują pół miliona na premie noworoczne i na rachunki do zapłacenia.

– To duża kwota?

– Dla mnie na pewno – zgodził się uprzejmie, choć wnosząc po kosztach jakie musiał wyasygnować na sam garnitur jaki miał na sobie można było mieć w tym względzie niejakie wątpliwości.

– Nie o to pytam – machnąłem ręką. Jego finanse w tym momencie zupełnie nie interesowały. Chodziło mi raczej o kontekst zakładu.

– Nieszczególnie. Bywało, że potrzebowali trzy razy więcej zatem chyba dla nich nie była za duża. Wyglądało na to, że sumy z dużą ilością zer nie są w stanie wywołać na jego czole najmniejszej zmarszczki zakłopotania. – Prowadzimy ich rachunki i mają całkiem ładne obroty. Umówili się z nami, że przyjadą w… – sięgnął do teczki jaką zostawił sobie w zasięgu ręki na krawędzi biurka – dziewiętnastego. Poniedziałek. Przyjechali koło dziesiątej we czterech. Willner, Döring i dwóch strażników ze straży zakładowej.

– Takich klientów obsługujecie w sali na dole?

– Nie. Mamy specjalny pokój dla transakcji wymagających dyskrecji. Tam ich wprowadziliśmy, tam pieniądze były liczone i pakowane do walizek.

– Jak wyglądały? – starałem się być rzeczowy, kompetentny i przekonujący w tym co robię.

– Te walizki? – Potaknąłem. – To nie były walizki w zwyczajnym rozumieniu tego słowa. To bardziej specjalne torby z drutami wprawionymi w ścianki, wzmacniającymi je przed rozdarciami i z okutymi krawędziami. Do stalowej rączki dołączony jest łańcuch zakończony jednym okiem kajdanek co pozwala się do nich przypiąć.

– Rozumiem. Dużo ich mieli? – sięgnąłem po mlecznik.

– Dwie, ale na dobrą sprawę mogli się zapakować w jedną – musiał być  zadowolony z siebie i ze swojej praktycznej wiedzy o pieniądzach. Szczególnie o takiej ilości pieniędzy.

– Jakie banknoty wydaliście? – dodałem nieco białego płynu do czarnej zawartości filiżanki, która momentalnie stała się przyjemnie brązowa.

– Czterysta tysięcy w setkach i sto tysięcy w pięćdziesiątkach – ponownie spojrzał do notatek. – Willner też poprosił żeby dziesięć tysięcy zamienić na dziesiątki.

– Po co? – nie wydało się to istotne, ale może później, jakby udało się namierzyć te pieniądze będzie to miało znaczenie, wolałem więc wiedzieć.

– Zdaje się kasjerka go o to prosiła – wyciągnął rękę po swoją filiżankę.

– Czyli cztery stówy były w setkach, dziewięćdziesiąt tysięcy w pięćdziesiątkach i dziesięć w dziesiątkach – zamyśliłem się a on wykorzystał tę pauzę na dopicie kawy.

– Dokładnie – kiwając głową odstawił pustą filiżankę na spodek z kobaltowym otokiem wzbogaconym delikatnym, złotym szlaczkiem.

– Paczki były z banderolami?

– Naturalnie. Zawsze muszą być. Na każdej jest podpis kasjerki wydającej pieniądze z kasy, która liczyła zawartość – niewątpliwie był poruszony moją ignorancją.

– Dziewczyny się nie mylą? – drążyłem licząc, że trafię na jakiś trop, wskazówkę gdzie iść dalej w całej tej historii.

– Niezwykle sporadycznie, ale na wyrywki sprawdzamy niektóre paczki. Jak coś jest nie tak to wiadomo kogo ścigać o niedobory – chyba nieco bezwiednie przyjął postawę dobrotliwego belfra cierpliwie tłumaczącego mało rozgarniętemu uczniowi trudną lekcję.

– Ile trwało wydawanie gotówki?

– Z półtorej godziny. Może dwie. Nie pamiętam dokładnie. To istotne? – powoli opadł na zielone oparcie za sobą.

– Nie mam pojęcia. Wydaje się, że nie, ale z doświadczenia wiem, że każdy szczegół jest ważny więc pytam – wyjaśniłem zgodnie z prawdą.

– Myślę, że koło dwunastej już było po wszystkim – obiema dłońmi przygładził włosy na skroniach.

– Spakowali co trzeba i wyszli głównym wejściem na ulicę?

– Nie. W podobnych sytuacjach zawsze wypuszczamy konwój tylnym wyjściem przez piwnicę, wprost do samochodu jaki zostawiają tu z tyłu na parkingu – wskazał kciukiem przez ramię za okno.

– Przyjechali wozem, weszli tak jak ja, od ulicy i wyszli przez piwnicę?

– Dokładnie – pozwolił sobie na szybki, symboliczny uśmiech.

– Odprowadzał pan ich do samochodu?

– Nie – tym razem wydobył z siebie więcej energii, którą w całości spożytkował na kręcenie głową po czym ponownie zamarł w bezruchu przypominając jakiegoś legwana wygrzewającego się na kamieniu.

– Ktoś z pańskiego personelu to robił? – nie bardzo mi się chciało wierzyć aby to faktycznie dla sprawy miało istotne znaczenie, ale dla pewności wolałem zapytać.

– Tak. Strażnik, który zamykał za nimi bramę i drzwi od piwnicy – odpowiedział spokojnie.

– I od tego czasu się pan z Willnerem nie widział? – upewniłem się.

– Nie, choć zaprosił mnie na swój bal. To zdaje się będzie pojutrze. W czwartek – znów sięgnął po dzbanek i dolał sobie parującego naparu.

– Czyli widujecie się także na stopie prywatnej? – zrobiłem to samo.

– Trudno to nazwać w ten sposób – wykrzywił usta w specyficzny sposób pozwalając uciec w dół dolnej wardze.

– Dlaczego? – zdziwiłem się.

– Nie bywam u niego jeśli pan o to pyta.

– A on u pana? – upiłem łyk delektując się uwodzicielskim aromatem.

– Do tej pory nigdy się nie zdarzyło – przyznał obojętnie. – Nie mieszam spraw zawodowych z prywatnymi.

– Utrzymujecie więc tylko kontakty zawodowe? – byłem ciekaw bo dość trudno mi było uwierzyć, że osoby o tak wysokiej pozycji nie mają ze sobą niczego wspólnego poza interesami, szczególnie w tym prowincjonalnym, dość wąskim środowisku.

– Tak, choć muszę przyznać, że są one nad wyraz sporadyczne i ograniczają się wyłącznie do wypłat bądź wpłat większej gotówki, a i to też nie zawsze – dopił siląc się na obojętność. – Widzi pan, takich zakładów jak ten pozostający pod opieką Willnera jest tu całkiem sporo w okolicy. Nie zawsze mam w związku z tym dla niego czas.

– Dziękuję w takim razie za poświęcony czas. – skończyłem kawę i wstając zebrałem się do wyjścia.

– Mogę pana o coś spytać? – pozostał w pozycji siedzącej oparty wygodnie o sofę z filiżanką w ręku i spodkiem w drugim.

– Proszę – zgodziłem się nakładając płaszcz i rozglądając za kapeluszem. Kusa łania zza drzwi najwyraźniej miała co innego do roboty niż pomaganie w tej trudnej czynności pośledniejszym petentom.

– Pan myśli, że on jest winny?

– Willner? Czego? – zaskoczył mnie tym zainteresowaniem.

– Czy ukradł te pieniądze? – wyjaśnił o co mu idzie.

– Nie sądzę – nałożyłem kapelusz, uścisnąłem dłoń obleczoną miękką, aksamitną skórą, skłoniłem się i chwyciłem za klamkę.

– Mogę jeszcze jedno pytanie? – zatrzymał mnie rozbrajającym uśmiechem ukazującym równe, z pewnością nie jego własne, zęby.

– Słucham.

– Zawsze mi się wydawało, że każdy detektyw prowadzący śledztwo musi notować odpowiedzi na swoje pytania. Pan to wszystko zapamiętuje?

– Zgadza się – pokiwałem powoli głową patrząc mu hardo w oczy do czego z pewnością nie przywykł u swoich podwładnych.

– Nie chciałbym być pańskim przeciwnikiem – zabrzmiało to niezwykle poważnie i zawierało gdzieś w tle nutkę obawy przemieszanej z odrobiną przerażenia.

– I bardzo słusznie. Nie chciałby pan – odparłem chłodno. – Do widzenia.

– Do widzenia. I proszę pozdrowić ode mnie piękną blond panią Willnerową – powiedział do moich pleców.

– Pozdrowię – zapewniłem go wychodząc na cichy, niemal wymarły, korytarz rozświetlony mlecznymi lampami przyklejonymi półmiskami do sufitu.

 

***

Zanim wróciłem w kierunku dworca postanowiłem poszukać jeszcze sklepu, w którym mógłbym kupić jakiś prezent dla Jacki w ramach przeprosin za zajmowanie się pracą wtedy kiedy mieliśmy wspólnie wypoczywać. Dawanie prezentów takim ślicznym dziewczynom jak ona mogło nieść za sobą jakąś nadzieję na wdzięczność i chęć rekompensaty choć tym razem zupełnie na to nie liczyłem. Cały jednak czas rozmyślałem o tym co usłyszałem. Miałem wrażenie, że Kronenberg może w tym wszystkim grać jakąś rolę, ale nawet jeśli moje przeczucie mnie nie myliło to nie potrafiłem tego jeszcze zidentyfikować ani nawet w sensowny sposób nazwać. Wlokąc się noga za nogą, dotarłem ostatecznie do narożnej kamienicy, którą zajmował hotel Hindenburghof. Wymalowany czarną farbą, ozdobiony złotymi literami, szyld wprawiono w niewielki daszek nad narożnym wejściem prowadził do dwuskrzydłowych drzwi wyposażonych w kutą w roślinne motywy kratę. Zanim chwyciłem podłużną rurę, wytartą z czarnej farby, służącą tutaj za rodzaj klamki, rzuciłem okiem na zegar wbity w schodkowo zwieńczoną czołową ścianę głównego hallu dworca. Piętnaście minut na drugą. Pociąg powrotny miałem dwie minuty na trzecią, uznałem więc, że dobrze będzie zmarnować ten czas jakąś konsumpcją. Wszedłem do obszernego westybulu, którego ściany wyłożono tkaniną w kwiatowe wzory. Z sufitu zwieszał się kapiący kryształami żyrandol jakiego nie powstydzonoby się na dworze królowej angielskiej Po lewej wepchnięto pod ścianę przepierzenie recepcji okupowane przez przeraźliwie chudego człowieka o wyblakłej twarzy i starannie zabrylantynowanych, opadających ku plecom włosach. Właśnie wydobył z kieszeni kamizeli zegarek zawieszony na złoconej dewizce i zaczął starannie przecierać szkiełko kryjące cyferblat jakby zaparowało jeszcze przed świętami. Z wylewających się na hall schodów prowadzących do numerów na piętrze korzystał mężczyzna wsunięty z przesadnym smakiem w garnitur koloru czerwonego wina, z aksamitnymi klapami i takimi samymi wstawkami na rękawach czy brustaszy[3]. Dłonią o pociągniętych lakierem bezbarwnym paznokciach uścisnął prawicę recepcjonisty po czym z kieszeni wyjął klucz zawieszony na drewnianej rącze od spłuczki klozetu kładąc ją na wyłożonym ciemnym, polerowanym kamieniem blacie. Stojący tuż za drzwiami, wypatrujący czegoś na ulicy konsjerż[4] w wiśniowym mundurku pomógł nałożyć fokowy płaszcz przytrzymując cylinder i rękawiczki z czarnej skóry. Facet wyszedł, a ja uchyliłem wszystkim kapelusza popychając przed sobą kolejne, dwuskrzydłowe, oszklone drzwi ozdobione napisem informującym, że za nimi znajduje się restauracja. Wewnątrz doznałem oczopląsu. W nieregularnych odstępach od siebie wisiały na ścianach liczne portrety koronowanych głów zaopatrzone w stosowne tabliczki pod ramami. Wzorzysta tapeta w niewielkie, kolorowe kwiatki wymalowane bez jakiejś reguły tworzyła abstrakcyjnie, nielogiczne tło. Sufit z ciemnego drewna miał ręcznie wykonane detale, ale ilość zastosowanych kolorów przytłaczała na tyle, że nie chciało mi się go oglądać z przesadną dokładnością. Jeszcze trzydzieści lat temu z pewnością robił ogromne wrażenie na przyjezdnych z prowincji, ale dzisiaj był już tylko zbędnym dodatkiem bezsensownie psującym ogólne wrażenie.

Wyleniały maìtre d’hôtel[5] posadził mnie w rogu przy niewielkim stoliku z widokiem na recepcję i płynnie oddalił się w kierunku wykładanego białymi kaflami przejścia prowadzącego do kuchni. Zająłem się kontemplowaniem skomplikowanej kompozycji z suszonych, polnych kwiatów ozdobionych dwoma, prawie czarnymi, różami wciśniętymi w pękaty dzbanuszek z porcelany stojący po środku blatu. Zanim u kelnera zmartwionego tym, że musi mnie obsługiwać, złożyłem zamówienie na dobrze wypieczonego rostbefa z ziemniakami po strasbursku[6] dopytałem się czy zdążą wydać danie przed odjazdem mojego pociągu. Zapewniono, że tak się stanie więc wydobyłem na światło dzienne papierośnicę i zapaliłem pod jasnego lagera z browaru Haselbacha[7]. Sięgnąłem po Freiburger Bote[8] wsuniętą w drewnianą prowadnicę, wiszącą na specjalnym haku wbitym w ścianę między obrazami. Rozpisywano się w niej o nocie dyplomatycznej przekazanej przez ambasadę USA, o której wspominała Jacki. Oczywiście winą za całe zdarzenie będące jej przyczyną obarczając zatrzymanego reportera. Znudziły mnie te polityczne przepychanki więc oddałem się przeglądaniu wiszącym na ścianach twarzom, które miały okazję zatrzymać się swego czasu w tym przybytku. Recepcjonistę odwiedził tymczasem kolejny elegancki jegomość, który odebrawszy klucz do numeru poprowadził na górę pryszczatego młodzieńca wciśniętego w przymały, znoszony szkolny mundurek, założony mimo, że trwała w najlepsze przerwa świąteczna.

Gdy kelner w liberii przytaszczył nad głową tacę z talerzami i układał je wymuszonymi ruchami na stole szepnąłem wprost do owłosionego ucha:

– Kto tu teraz jest szefem? – spojrzał na mnie martwym wzrokiem śniętego śledzia i wzruszył ramionami.

– Lutke. Przejął tę budę ze dwa lata temu po poprzednim właścicielu – odparł równie konfidencjonalnie.

– Ten Lutke to ma jakieś imię?

– Żona woła go Ernst, ale jak mu jest to bywa, że sam nie wie – wyszczerzył nierówne kły w czymś co miało przypominać uśmiech oznajmiający zadowolenie z własnego dowcipu.

– Taki zarobiony? – udałem zdziwienie unosząc brwi.

– Taki pochłonięty oparami wódy – kontynuował w doskonałym nastroju.

– To kto tu rządzi jak pije?

– Tylko on, ale jak ma cug to bywa, że i tydzień go nie widać – dokończył rozkładanie nakryć prostując się na koniec. Zmusiło go to do lekkiego podniesienia głosu. Zdaje się że był przy tym wszystkim jeszcze nieco przygłuchy.

– Teraz jest czy tornado go porwało? – uśmiechnąłem się półgębkiem.

– Nie. Mierzy ciśnienie w górnych warstwach atmosfery – odparł ukontentowany faktem, że znaleźliśmy wspólny język.

– Boją się go?

– Ba. Ma znajomych wszędzie gdzie trzeba więc lepiej z nim nie zadzierać bo utrata kilku trzonowców to najmniejszy ból jaki może kogo spotkać jak się wkurzy. Tu Żyd był poprzednim właścicielem – uzupełnił.

– Bije?

– Niespełniony bokser z przepitą karierą – potaknął wsadzając kciuki za fartuch jakim był przewiązany w pasie.

– Tacy są najgorsi – niemal mu współczułem. – Dzięki brachu. Masz tu na odwagę – wsunąłem do kieszonki kamizelki złożony w czworo banknot markowy. Skrzywił się co pewnie miało oznaczać jakiś kolejny rodzaj zawodowego uśmiechu i odszedł tacę wsuwając pod pachę.

Pochłonąwszy słusznej wielkości porcję mięsa nadmiernie oprószoną rozmarynem, otoczoną pieczonymi ziemniakami w sosie z przypalonej cebuli, śmietany, szynki i bulionu ze śledzia, przestałem przyglądać się ścianom. Jedynie parmezanu nie trzeba było się wstydzić. Dopiłem piwo, wytarłem chusteczką usta, uregulowałem rachunek wsypując odliczone monety na przygotowany do tego celu spodek i zabrałem się za to po co tutaj przyszedłem. Taplając nogi w grubej, włochatej wykładzinie koloru bzu bezszelestnie wkroczyłem do hallu. Musnąłem dzwonek wystawiony na ladzie by wezwać przezroczystego recepcjonistę. Gdzieś się bowiem nieborak zapodział razem z chłopakiem od wszystkiego. Dzwonić musiałem jeszcze dwa razy zanim łaskawie zszedł z góry po szerokich, zaokrąglonych schodach wyłożonych taką samą wykładziną jaka leżała na podłodze. Dłoń z paznokciami pomalowanymi lakierem bezbarwnym oparł o szyszkę wieńczącą ostatnią tralkę poręczy.

– Szanowny pan życzy pokój? – zapytał aksamitnym, modulowanym głosem w taki sposób, że byłbym się niemal rozpłakał.

– Niestety zmartwię pana. Chciałem o coś spytać – ewidentnie wyglądał na zatroskanego takim rozwojem sytuacji.

– Śmiało, za to jeszcze nie wsadzają – zadowolony ze swojego dowcipu tanecznym krokiem wpłynął za blat recepcji i splótł na nim dłonie ukazując starannie doszorowane mankiety kremowej koszuli. Był ode mnie wyższy co najmniej o głowę, ale też o jakieś czterdzieści kilo lżejszy. Następny dowcipny – skonstatowałem spoglądając na tę jego część, która wystawała zza przepierzenia. Nie wytrzymał tego naporu gubiąc wzrok gdzieś daleko ponad moją znoszoną fedorą.

– Poszukuję kogoś kto pracował tutaj dwudziestego trzeciego wieczorem – wskazałem kciukiem miejsce, w którym stał.

– Znalazł pan – uśmiechnął się niezobowiązująco. Wsunąłem dłoń pod palto by wyciągnąć z portfela wizytówkę. Przesunąłem ją po ciemnym kamieniu tak żeby opuszczając oczy mógł odczytać co na niej zostało wydrukowane. Niestety nie wywołało to jakiegoś szczególnie emocjonującego wrażenia bo ani nie przełknął głośno śliny ani nie stężały mu mięśnie twarzy. – Czego pan chce? – spytał zimno.

– Dowiedzieć się czy wtedy na pańskiej zmianie meldował się pewien facet. – Spojrzał z góry ni to kpiąco ni to z politowaniem.

– Obawiam się, że nie będę mógł spełnić pańskiej prośby – nawet nie próbował ukryć niechęci bijącej z jego głosu.

– A to czemu? – zmarszczyłem brwi.

– Dbamy o prywatność naszych klientów i nie udzielamy takich informacji – odpowiedział przyglądając się swoim paznokciom z przesadną uwagą.

– Policji też? – spróbowałem z innej strony.

– Policji też jeśli nie przyniesie ze sobą stosownego nakazu – przesunął cienkim, jaszczurczym językiem po wąskich wargach.

– Panie, ja tylko chciałem spytać o potwierdzenie czy gość tu się meldował czy nie – zirytowałem się. – Podaję nazwisko, pan se sprawdzasz w tych swoich spisach, mówisz Tak albo Nie i rozstajemy się w zgodzie i pokoju.

– Przykro mi, nie mogę. To by było złamanie naszych podstawowych zasad – odniosłem wrażenie, że z trudem powstrzymuje się od tego żeby przez przypadek nie wybuchnąć śmiechem.

Sięgnąłem jeszcze raz do portfela. Rozpostarłem przed sobą na blacie zielonkawy banknot z agronomem i zacząłem się nim bawić próbując zwinąć w rulonik. Podniosłem wzrok, ale on nie patrzył na to co robię – jednak wyraźnie było widać, że z trudem walczy ze sobą. Przesunąłem banknot w jego stronę. Cofnął ręce splatając je za plecami.

– Powiedziałem panu, że nie wolno mi – przecząco pokręcił głową. – Najlepiej będzie jak pan sobie już pójdzie.

– Niby czemu? – spojrzałem na gościa pytająco co raczej nie było mu w smak.

– Bo tak będzie dla pana zdecydowanie najlepiej – dodał twardo.

– A jak nie? – schowałem banknot do kieszeni.

– Zawołam detektywa hotelowego i pana wyniosą. Na co to panu? – zrobił minę, której chyba powinienem się był przestraszyć.

– Może ja lubię bić hotelowych tajniaków? To w większości ciepłe kluchy w wełnianych bamboszach – rzuciłem zaczepnie bo mnie jego opór nie tyle zaczął denerwować co bawić.

– Nie wygląda pan na takiego co to da Helmutowi radę – musiał nacisnąć jakiś tajemniczy przycisk ukryty gdzieś w zasięgu stóp bo zza zwieszającej się z boku aksamitnej kotary wyszedł facet wielkości małej kamienicy. Z łapami wsuniętymi do kieszeni zakurzonej marynarki i wystającymi jedynie kciukami przyfalował do blatu niczym jakaś przesadnie nafaszerowana prochem kanonierka. Bujając się na piętach obrzucił mnie pytającym spojrzeniem. W popękanych ustach międlił pogryziony ogryzek cygara zalatującego końskim łajnem i wymiocinami. Kulfoniasty nos nosił wielokrotne ślady przyjmowania trafień co najmniej beczką po paliwie. Podobnie jak ziemista i chropowata cera. Małe, smutne oczka niechętnie przesunęły się po mojej skromnej osobie w poszukiwaniu ukrytej pod pachą kabury. W barach był ze dwa razy szerszy ode mnie, a ciasno opięty materiał marynarki trzeszczał na rękawach przy każdym ruchu, tak, że słychać to było co najmniej dwie przecznice dalej. Pomimo szczerych chęci nie dałbym rady objąć jego bicepsa obiema dłońmi. Podejrzewam, że mógł mieć nawet pięćdziesiątkę, ale dobrze utrzymane ciało tego nie zdradzało. Natomiast jego skronie z lekką szczeciną siwych, starannie przyciętych włosów już tak.

– Chodźno chłopcze – zwrócił się do głosem o wiele bardziej nieprzyjemnym niż zgrzyt stali zderzających się ze sobą pociągów. Musiał słyszeć przynajmniej część z naszej wymiany zdań, ale nie wydawał się tym jakoś szczególnie wstrząśnięty przywyknąwszy z pewnością do takich sytuacji przez lata poniewierania niesfornych klientów tego przybytku. Kiwnął głową w kierunku drzwi wejściowych i wysunął prawą dłoń z kieszeni. Gdyby rozcapierzył palce byłby w stanie z powodzeniem chwycić futbolówkę. Próbował złapać mnie pod ramię, ale się wyślizgnąłem.

– Przecież nic nie robię złego – nieudolnie pertraktowałem.

– Chodź i nie marudź – ścisnął za łokieć w taki sposób, że momentalnie zdrętwiała mi cała ręka aż do barku. Wobec tego nie stawiałem więcej oporu, a on popchnął kolanem drzwi wejściowe i wyszliśmy na schody. Gdy wykonywał krok ku ostatniemu stopniowi przed trotuarem trąciłem mu jego kostkę czubkiem trzewika tak, że prawą stopą zahaczył o lewą nogę tuż pod łydką. Stracił równowagę i runął jak długi na chodnik wzniecając mały tuman śnieżnego kurzu. Śmierdzący niedopałek wyglądający całkiem jak mała, zaschnięta psia kupa, potoczył się po kamieniach i znieruchomiał w szczelinie między granitowymi blokami krawężnika. Momentalnie wskoczyłem mu na kark i łapiąc za uszy trzepnąłem kilka razy czołem o bruk. Pozbawionym brwi łukiem nad okiem trafiłem w coś co przecięło skórę. Z rany momentalnie popłynęła krew, a grubas zwiotczał pode mną niczym pluszowy miś pozbawiony trocin w środku. Wstałem, otrzepałem kolana i wróciłem do hallu radośnie machając ramionami po bokach.

– Wezwij no tego swojego pomagiera żeby posprzątał Helmuta. Kinematograf mu chwilowo wysiadł. Na dziś zdaje się, ma dosyć – warknąłem w kierunku stojącego bez ruchu recepcjonisty. – Ino migiem co by się chłopina nie zaziębił jak tak sobie leżakuje. Kapoty nie zabrał. – Obserwujący wszystko przez szyby w drzwiach lowelas był przerażony, że aż przykrył dłonią usta. Na jakąś bardziej radykalną reakcję nie był w stanie się zdobyć.

– Arniii… – zawył cienkim falsecikiem w kierunku zaplecza. Zza kotary, która wypluła pana Helmuta, wypadł konsjerż. Dostrzegł leżącego na śniegu wykidajłę i ponaglony gestem brody recepcjonisty ruszył mu na pomoc. Całe szczęście, że udało mi się tę górę mięśni zaskoczyć bo inaczej nie miał bym się jak zająć ściśnięciem chudzielca za krawat i przysunięciem jego wymuskanej twarzy do mojej.

– Ernst wie, że wynajmujesz pokoje chłoptasiom na godziny? – warknąłem.

– O czym pan mówi? – oddech zdradzał sporą ilość pastylek miętowych jakie musiał spożyć nie dalej jak przed godziną. Nie chciałem wiedzieć czego smak w ustach chciał nimi zniwelować.

– Dobrze wiesz gnoju o czym mówię – spoglądałem wprost w nieruchome, szeroko rozwarte oczy. – Dajesz na boku bez wiedzy szefa numery kolegom lubiącym młodych chłopców.

– Skąd pan wie? – zadrżał. Miałem gorącą nadzieję, że ze strachu przed pewnym niespełnionym bokserem.

– Gówno cię to obchodzi pedale – drzwi się otworzyły gdy sapiący młody człowiek z trudem stawiał opór przeciwko grawitacji ściągającej ku ziemi ciężar ochroniarza przytykającego sobie palce do skroni. Za mankiet wciąż sączyła się cieniutka stróżka krwi. Nie starczyło mu odwagi żeby spojrzeć w moją stronę. Odprowadziliśmy ich wzrokiem za grubą portierę po czym wróciłem do przerwanej konwersacji. – Chcę wiedzieć czy dwudziestego trzeciego wieczorem przyjmowałeś tu kolesia o nazwisku Pechel.

Wyciągnął na blat znacznych rozmiarów księgę meldunkową oprawioną szarym płótnem i przewrócił kilka kartek. Cały czas trzymałem w garści jego krawat, a on przybierał coraz bardziej czerwonawy odcień na twarzy. Zupełnie nie interesowało mnie to co było przyczyną takiego stanu rzeczy.

– Nic tu nie ma na ten temat – przyznał z rozpaczą.

– Doskonale wiesz, że księgi sobie, a zajęte pokoje sobie. Poszperaj w pamięci bo ci ją odświeżę tak jak oko Helmutowi – potrząsnąłem nim aż sztywna fryzura zafalowała nad wymodelowanymi brwiami.

– Nie. Nikogo nie było wtedy – zapewnił energicznie kiwając głową jakby miało to sprawić, że będę w większym stopniu w stanie dać temu wiarę.

– Skąd wiesz? – zaczął wiotczeć w dłoniach. – Może meldował się pod innym nazwiskiem?

– Na pewno. Nikogo tego dnia nie meldowałem – to samo energiczne kiwanie głową. – Może mi pan wierzyć.

– Na to żebym był w stanie ci uwierzyć musiałbyś pracować sumiennie co najmniej do osiemdziesiątki, ale nie będziesz w stanie bo ci kawaleryjskie przypadłości[9] tyłek rozerwą – zaciągnąłem mu krawat tak, że węzeł pod szyją przybrał rozmiar dobrze obgryzionej z miąższu pestki od śliwki. – Módl się więc abym nie był w stanie udowodnić, że było inaczej.

– Jestem pewny – wycharczał. Najwyraźniej zaczynało mu brakować tchu. – Restaurację zamknęliśmy już przed dziesiątą. Nikogo już wtedy nie było, a kucharz dostał wolne na wigilię – drżał.

– Mnie nie o restaurację chodzi – puściłem krawat co sprawiło, że natychmiast cofnął się do samej szafki z kluczami.

– W numerach miałem tylko dwóch gości. Ale oni przybyli jeszcze poprzedniego dnia – zapewnił gorliwie szybko kiwając głową w górę i w dół.

– A niemeldowanych? – zmrużyłem oczy co odebrał jako chęć skoku za blat recepcji. Doskonale wiedziałem, że trzymam go w garści i wcale nie musiałem już używać krawata.

– Ani jednego – byłby opadł na kolana chcąc mnie zapewnić o swej prawdomówności.

– Na pewno?

– Tak, tak – gorączkowo przytakiwał jednocześnie poprawiając nerwowo kremowy kołnierzyk pod szyją.

– Lepiej, żeby tak faktycznie było bo nie chciałbym być w twojej skórze jak się Ernst dowie co wyprawiasz za jego plecami.

– Błagam pana, niech mu pan nic nie mówi – wyglądał na autentycznie przerażonego. Pogroziłem palcem i wyszedłem na plac przed dworcem. Czas był do odjazdu, a zaplanowane na wieczór atrakcje zapowiadały się całkiem interesująco.

<< Przejdź do rozdziału 10; Przejdź do rozdziału 12 >>

Możliwość komentowania została wyłączona.

  • Ostatnie wpisy

  • Archiwa

  • Licznik odwiedzin

    • 5
    • 55
    • 554
    • 2 773
    • 689 353