Gryzący dym wspomnień – 7

7.

Wóz sunął w ciszy przez Kleinburg Straβe i tylko mlaskaniem opon po bruku dawał znać o swej sprawności. Mijaliśmy potężne kamienice i domy bogatych mieszczuchów otoczone masywnymi murami, skąpane w kolorach opadającej z drzew jesieni. Każdy z nich wyposażony został w fikuśne wieżyczki, arkady, podcienia czy klatki schodowe. Oparłem skroń o szybę patrząc jak znikały z tyłu i zastanawiałem się czy przypadkiem ich twórcy nie mają czegoś nie w porządku z głowami, że wymyślają tak skomplikowane bryły i każą je realizować budowlańcom. Zanim dojechaliśmy do niewielkiego skwerku na końcu ulicy odkrywczo uznałem, że to jeden wielki konkurs na najbardziej trudny do realizacji kształt budynku. Nie wyłoniono zdecydowanego zwycięzcy choć konkurencja stała na bardzo wysokim poziomie. Dominic zatrzymał auto przy krawężniku wygiętym w półokrąg. Zaczęło mżyć, wiec nie bardzo miałem ochotę wychodzić. Odwrócił się do mnie. Kiwnąłem głową bez słowa, wyskoczyłem na trotuar i podniosłem kołnierz marynarki. Musiało mi to wystarczyć jako osłona przed chłodem. Mój kapelusz został niestety w depozycie aresztu. Jesień do miasta zawitała chyba już na dobre. Uderzyłem dłonią w dach dając mu znak, żeby się zbierał do swojej części zadania. Ruszyłem niespiesznie między murowane słupy, na których wspierała się brama wejściowa do Willi Chotzen[1] ze strzelistą wieżyczką w kształcie ostrej pikielhauby[2]. Zostawiłem ją po lewej i pchnąłem zlokalizowaną tuż obok stalową furtkę z kutych i powyginanych w roślinne wzory prętów. Zaskrzypiała pokonując rdzę zawiasów. Zawieszona na niej tabliczka informowała, że na zielonych ławkach siadać mogą wyłącznie Niemcy, a żółte przeznaczone są dla Żydów. Nie zamknąłem jej za sobą, wolałem tę nie wystawiać tej dyskryminacji na widok publiczny. Bałem się też, że ten hałas może obudzić kogoś, kto będzie chciał mi wyrządzić krzywdę. Tuż za nią zaczynała się wąska ścieżka okolona gęstymi krzakami, których gatunku nie byłem w stanie rozpoznać. Już zrzuciły swoje liście, które sumiennie uprzątnął jakiś ogrodnik. Szedłem powoli wzdłuż płotu, a biały grys wyspany między wąskimi, betonowymi krawężnikami chrzęścił pod stopami. Od deszczu osłaniały mnie wysoko zawieszone korony drzew posadzone w sposób nieregularny wokoło. Te zachowały jeszcze liście. Płot się skończył i uciekł gdzieś w lewo zostawiając mnie samego niemal na otwartej przestrzeni. Nie zdecydowałem się na marsz przez pole niewysokiej trawy. Zamiast tego wybrałem pewniejsze rozwiązanie i ruszyłem jedną z alejek w lewo, która po paru krokach znów biegła równolegle do ogrodzenia. Tutaj drzewa posadzono wzdłuż niego, mogły więc nieco ukrywać przed kimś ciekawskim, co akurat by mi nawet pasowało. Po chwili osiągnąłem kolejne rozwidlenie. Tym razem wybrałem prawą odnogę, która zaprowadziła mnie przez niewielką kępę drzew nad sam brzeg stawu. Spojrzałem na masywny budynek restauracji majaczący po drugiej stronie. Lekka mgiełka deszczu powodowała, że krawędzie mu się rozmazywały i falowały niczym gorące powietrze w piekarniku. Nikt mnie nie ostrzelał ani nie rozległy się policyjne gwizdki zwiastujące definitywny koniec wycieczki. W związku z tym ruszyłem szybko dalej. Prosto do widocznego po prawej, stojącego na niewielkim półwyspie pawilonu Schötlandera. Wspiąłem się po trzech stopniach z piaskowca na okolony masywną, kamienną balustradą taras, który od słoty osłaniał spadzisty daszek wsparty na kolumnach przypominających kształtem duże kamfory. Otrzepałem ramiona z kropelek nagromadzonej wody i wpatrywałem się w okna masywnego budynku, który był moim celem. Pomimo, że od brzegu stawu oddalony był o kilkanaście metrów, to nie specjalnie przesłaniały go krzaki czy posadzone tam równo drzewa. Między nimi dostrzegłem jak ktoś walczy na wietrze z czarnym parasolem. W końcu udało mu się go otworzyć i ruszył alejką naokoło. To musiał być Dominic. Nikt o tej porze i w taką pogodę nie wybiera się na spacer do parku. Zręcznie przeskakiwał nad gromadzącymi się już tu i ówdzie kałużami. Pokonał mały, stalowy mostek i skręcił w alejkę prowadzącą w moją stronę. Nie minęła minuta, a wspinał się po tych samych, co ja przed momentem, piaskowcowych schodkach. Z dachu, przez fikuśnie złożonego z blachy rzygacza, lał się strumień wody, który dudnieniem zaatakował parasol. Wytrzymał tę nawałę i po chwili dołączył do nas otrzepany z wody.

– I co?

– Stoi. Białe BMW. Kabriolet. Dwóch osiłków mocowało się z zakładaniem na niego dachu.

– A w środku był, nie widziałeś?

– Nie. Nie zwróciłem uwagi. Przeszedłem tylko przez hall do tej głównej sali, ale tam nie widziałem nikogo kto by mi go przypominał. Dalej, do tej drugiej nie wchodziłem, bo mnie obsobaczył kelner jakbym mu mokrymi butami obrus na stole ukochanej mamusi zapaskudził.

– Cholera. Musimy poczekać aż sobie pójdzie. Gdzie zaparkowałeś?

– Tak jak pan kazał. Nieco z boku, ale z widokiem na podjazd i to jego auto. Co teraz robimy?

– Wrócimy do twojego wozu. Nie tą samą drogą coś przyszedł. Wrócimy i tam poczekamy aż ta cholera gdzieś pojedzie. – Zamyśliłem się na chwilę. – Jak mnie ukryjesz pod parasolem to nikt mnie nie powinien rozpoznać.

– Chodźmy. – Rzucił przez ramię wesoło będąc już w połowie schodów.

Zeskoczyliśmy na rozmiękłą ziemię ścieżki i ruszyliśmy tuląc się jak para kochanków pod parasolem, którego pazury miały swoją świetność dawno za sobą. Właściwie to musiała ona minąć gdzieś w okolicach początku wojny trzydziestoletniej. Oddaliliśmy się nieco od naszego celu, ale na najbliższej krzyżówce skręciliśmy w lewo i mając po prawej stronie taflę wody przesłanianą co chwilę przez jakieś nagie już i bezlistne krzaki ruszyliśmy na południe. Miałem głęboką nadzieję, że nikt nas nie obserwował. Z nieba leciały grube krople wody rozpryskujące się na nogawkach i trzewikach. Parasol nie dawał za wiele osłony, tym bardziej, że lekkie podmuchy wiatru zaganiały kolejne smużki zimna, które wdzierały się i osiadały na twarzy, karku i niczym nie osłoniętych dłoniach. Zostawiliśmy po prawej odnogę prowadzącą na murowany taras Ludwiga Landsberga z jego nową, stalową barierką oraz kolejną alejkę prowadzącą wprost na obszerny, owalny taras restauracji. Szerokim łukiem, skrywani co rusz przez kolejne kępy drzew, dotarliśmy w końcu do Süd Park Straβe. Ostrożnie wyszliśmy zza niskiego krzaka jarzębiny i zwracając głowy w prawo wyczekiwaliśmy oznak pogoni czy jakiegokolwiek zamieszania w okolicy wejścia do budynku. Nic takiego nie nastąpiło. Postaliśmy więc chwilę, co wystarczyło w sam raz na tyle aby deszcz przestał padać. Dominic złożył parasol i zapaliliśmy papierosy opierając się o żeliwny słup lampy ulicznej wprawionej w żwirowy trotuar. Tuż przy granitowym, niskim i wąskim krawężniku stało jego auto. Kawałek dalej, bliżej dwóch klonów, których liście wyglądały jakby je ktoś obryzgał krwią, stał kolejny samochód. Tuż przy specjalnym wykuszu, w którym zajmowała miejsca orkiestra grywająca w wielkiej sali jadalnej, który zbudowany był na kształt nastawni kolejowej, parkował długi, biały kabriolet z naciągniętym płóciennym dachem. W jego plastikowym okienku odbijały się pierwsze promienie przebijającego się przez chmury słońca. Korzystając z jego dobrodziejstwa na plac przed restauracją wyszedł ogrodnik z grabiami. Rozpoczął swój mozolny taniec wokoło licznych pagórków liści. Zamaszyście zagarniał je w większe kupy tak, że wiele z nich zmuszonych zostało kolejny raz pokonać swoją ostatnią drogę ku ziemi. Wsiedliśmy do taryfy. Dominic wsunął się za kierownicę, a ja zająłem miejsce na tylnej kanapie. Uchyliłem okno aby dym z papierosa zostawić na zewnątrz.

– Na co właściwie czekamy?

– Nie wiem. – Odparłem szczerze.

– Dziwne.

– Co?

– No to, że pan nie wie.

– Nie przesadzaj. Wydaje mi się, że lepiej będzie jak przekażemy naszą wiadomość któremuś z jego akolitów. Na pewno mu ją przekażą, a istotne jest to abyśmy byli w tym czasie daleko stąd.

– No tak.

Zatopiliśmy się w milczeniu. Wiatr targający bezlistnymi gałęziami, zwieszającymi się nad drogą, strącał także liczne krople spadające z dudnieniem na dach samochodu. Pomimo świecącego już słońca nadal wydawało się nam, że pada deszcz. Dziwne uczucie. Na przednią szybę spłynął jakiś bezpański, żółty liść. Przykleił się do niej więc Dominic usunął go przekręcając korbę wycieraczki. Posłusznie powtórzyła ruch jego nadgarstka zabierając natręta. Kolejny spłynął na reflektor ale spadł z niego na ziemię strącony kolejnymi kroplami wody.

Czas dłużył się w nieskończoność i tylko ogrodnik przemieszczając się od kupy do kupy był dowodem na to, że wskazówki zegarków nie zatrzymały się w miejscu. Czekaliśmy.

Wydobyłem zza gumki wprawionej w okładzinę drzwi jakąś starą gazetę. Rozpostarłem ją przed sobą i zacząłem czytać. Po chwili zza tej lekkiej i szeleszczącej bariery dobiegł mnie szept mojego partnera.

– Myślałem, że jest pan zainteresowany tym co robimy.

– A coś się dzieje?

– Nie.

– Jesteś moimi oczami. Dasz mi znać jakby miało się coś wydarzyć. Później się zmienimy.

Zagłębiłem się ponownie w przerwaną lekturę sprawozdania z drogi naszych breslauerskich koniczynek w czarno-żółto-białych strojach[3] do kolejnego pucharu Breslau. Coś mi się tu nie zgadzało. Przewróciłem papierowe płachty w poszukiwaniu daty wydania. No tak. Gazeta była jeszcze z wiosny. Potem przeniosłem się do rubryki ogłoszeń i bezsensownie czytałem każde z nich. Jakby były najciekawszą lekturą z możliwych. Niestety, ta robota wymagała czasem cierpliwości, a tej mi wybitnie brakowało. Bardzo cieszyłem się z tego, że będąc na własnym garnuszku miałem z nudną i monotonną obserwacją dużo mniej do czynienia niż to się zdarzało jak pracowałem w policji, jeszcze w Liegnitz. Teraz więcej efektu przynosiło mi główkowanie i sklejanie faktów do siebie będąc w ruchu niż siedzenie na tyłku przed czyjąś bramą i czekanie aż coś się zdarzy. Przeważnie się nie zdarzało. Dlatego mnie to tak wtedy wyprowadzało z równowagi.

W końcu jednak zwinąłem gazetę czym wyraźnie ukontentowałem Dominica. Dał temu wyraz donośnym westchnięciem, ale nie odwrócił się w moją stronę. Być może nie chciał uronić nic ze swojego zadania obserwacji. Zapaliłem kolejnego papierosa. Pod wejście zajechała bryczka z siwym koniem. Z kanapy zeskoczył lekko jakiś młodzieniec i podał swą dłoń zstępującej na ziemię damie. Niewątpliwie była to dama. Jej suknia musiała kosztować w złocie tyle ile by ważyła gdyby była czysta i nowa. Teraz była przybrudzona i poprzecierana nadmierną liczbą założeń i zdejmowań więc pewnie nici by wyszły z takiej transakcji. Oceniłem, że byłbym z niej w stanie uszyć dla siebie z piętnaście garniturów. Jeśli tylko oczywiście materiał był by odpowiedni. Przełożyła swą bladą i wątłą dłoń przez ramie jegomościa i udali się niespiesznie w kierunku wejścia. Otworzył przed nią drzwi przesadnie akcentując swoje maniery. Stąd było widać, że dziewczyna liczy każdą minutę, za którą jej zapłacono. Każdą minutę, w czasie której nie musi klęczeć przed jego rozpiętym rozporkiem.

Słońce całkowicie już przegoniło ostatnie chmury i zaczęło przygrzewać tak intensywnie, że nad otwartymi połaciami zielonej trawy zaczęły unosić się nikłe pasemka mgły czy pary wodnej. Snuły się porywane coraz lżejszymi podmuchami wiatru i niknęły między drzewami. Ogrodnik przeniósł się na drugą stronę drogi sprzątał liście spod dużych, drewnianych okien prowadzących do werandy okalającej największą salę restauracyjną. Dawno temu siedziałem tam przy stoliku z pewną, niezwykłej urody włoszką. Chciała mnie wtedy intensywnie wykorzystać w walce ze swoim mężem, ale nie dałem się. My faceci musimy się trzymać razem, bo nas takie wredne baby były by w stanie pogrzebać żywcem, aby tylko osiągnąć swoje partykularne interesy. Niedoczekanie ich.

Nagle Dominic poruszył się na swoim fotelu i ujął obiema dłońmi kierownicę. Przez główne drzwi wyszło dwóch facetów w ciemnych garniturach. Nie mieli kapeluszy na głowach więc najpewniej nie opuszczali tego przybytku definitywnie. Zeszli z granitowych stopni schodów i wydobyli z marynarek paczki papierosów. Jeden z nich, wyższy i bardziej postawny, oparł się o żółtą skrzynkę pocztową, wprawioną w mur tuż przy portalu z piaskowca. Wydmuchiwany przez nich dym uciekał pod drewniane zadaszenie imitujące szczyt górskiej chaty. Spod jej powały zwieszała się mleczna kula lampy z wygaszoną o tej porze żarówką. Czekaliśmy bacznie obserwując każdy ich ruch. Gdy skończyli, niedopałki powędrowały do rynsztoka. Nie zostały zaszczycone obcasami więc dopalały się tam bezpańsko ciągnąc w niebo nitki siwego dymu. Panowie ruszyli w kierunku stojącego opodal białego samochodu ich szefa. Zdjęli marynarki i przewiesili przez lampy, które mógłbym używać jako baldachimów nad altankami w swoim ogrodzie. Gdybym oczywiście miał jakiś ogród. Zabrali się za składanie dachu. W tym momencie przyszedł mi do głowy pewien pomysł.

– Posłuchaj mnie teraz uważnie. – Zastukałem kłykciem w szybę oddzielającą mnie od Dominica. – Podjedziesz powoli do nich i zatrzymasz się tak abym mógł z nimi pogadać. Nie mają broni przy sobie więc raczej nie powinno to być niebezpieczne, ale lepiej by było jakby mnie z tej budy nie wyciągnęli przez okno. Rozumiesz?

– Tak.

– Jak już będzie po sprawie to dam ci znać, żebyś ruszał. Masz to zrobić na tyle szybko aby im wybić z głowy pomysły na ruszenie za nami w pościg. Acha, no i najważniejsze. Czy to któryś z nich był wtedy pod hotelem?

– Nie, raczej nie. Poznałbym.

– Dobra. Tego się będziemy trzymać. Jedź.

Pod oponami zatrzeszczały niewielkie kamyczki rozsypane na drodze. Ruszyliśmy nie osiągając prędkości większej niż spacer zakochanej pary. Silnika w zasadzie nie słyszałem, ale i tak chyba bardziej absorbowało mnie to co działo się przed nami. Dotoczyliśmy się do nich i wóz stanął.

– Hej! Wielkoludzie! Robisz dla Mankowskiego? Dobrze myślę? – Zawołałem do tego, który stał bliżej. Przerwał zwijanie brezentu dachu i odwrócił się do mnie. Miał policzek w pionie przeorany czerwoną blizną sięgającą od kącika oka aż na podbródek.

– Czego chcesz?

– Tak czy nie?

– Tak, a bo co? – Jego muskuły pod materiałem koszuli zagrały niczym u rasowego konia przed startem do najważniejszej gonitwy w roku. Czułem, że zapragnął ich użyć. Wolałem wtedy być gdzieś indziej. Jego kompan stał nieruchomo po drugiej stronie auta i nadal trzymał sękate łapy na chromowanym stelażu dachu. Wyglądały jak za wielkie rękawice rzeźnika zaciskające się na lichych kostkach karku niedotuczonego wieprzka.

– To się bardzo dobrze składa. Mam wiadomość dla niego.

– Co?

– Gówno! Przekaż Mankowskiemu, że jak chce odzyskać pewien czerwony kamyk co to mu ostatnio zginął to niech będzie dziś o pół do ósmej wieczorem w restauracji na tarasie dawnego Wertheima. Rozumiesz?

– No. Jak chce kamyk, to ma być na tarasie we Wertcheimie. Pół do ósmej.

– Bardzo dobrze. Widzisz. Jak chcesz to potrafisz.

– On nie lubi jak się mu wydaje takie polecenia.

– Mnie posłucha.

– Czemu mu sam tego nie powiesz? Siedzi tera w środku. – Wskazał dłonią za plecy.

– Nie twoja sprawa. Przekaż mu jeszcze pozdrowienia od Alex.

– Kogo?

– Będzie wiedział od kogo. I niech się nie spóźni. Nie lubię spóźnialskich. Rozumiesz?

– Ta. Pół do ósmej.

– Doskonale. – Uderzyłem pięścią w szybę i krzyknąłem do Dominica. – Jedź pan. Gazu!

Wozem szarpnęło gdy tylko ryk silnika wzrósł do takiego poziomu, że nie byłem w stanie słyszeć własnych myśli. Spod kół wytrysnęła fontanna okruchów i kamyków zasypując ich nogawki błotem. Zanim zdążyli zareagować byliśmy już na wysokości pętli tramwajowej i skręcaliśmy w Straβe der SA[4]. Bardzo liczyłem na to, że nie zdążyli zanotować numerów samochodu. Choć właściwie co by to mogło zmienić? Chyba nic. Cóż, okaże się już całkiem niedługo.

<< Przejdź do rozdziału 6; Przejdź do rozdziału 8 >>

Wstaw komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

  • Ostatnie wpisy

  • Archiwa

  • Licznik odwiedzin

    • 6
    • 55
    • 555
    • 2 774
    • 689 354