Gryzący dym wspomnień – 2

Nie masz czasu na czytanie?

Posłuchaj:

      Niewinni kłamcy - rozdział 1 - Copyright by Andrzej Szynkiewicz

2.

– Nie wierzysz mi?

– Jakoś nie specjalnie, przyznam szczerze. – Kurt kwaśno uśmiechnął się znad splecionych pod brodą dłoni.

– Cholera, zawsze mogłeś mi ufać. Dlaczego tym razem nie jesteś w stanie?

– Już ci mówiłem. W zasadzie wszystko świadczy przeciwko tobie. Nie dostrzegasz tego?

– Czy ja mówię po chińsku, że nie łapiecie tego, co mam wam do przekazania? Przecież tłumaczę jak chłop krowie na rowie, że ktoś mnie wrabia.

– Być może, ale musiałbyś to nam jakoś udowodnić żebym faktycznie uwierzył w to, co gadasz. Daj mi coś, co spowoduje, że zaczniemy brać pod uwagę także twoją wersję.

– Ciekawe jak mam to zrobić, jak mnie tu trzymacie?

– Zaproponuj coś.

– Muszę się wykąpać, przebrać w coś czystego. Jeżeli pozwolisz mi wrócić na chwilę do domu to pomogę ci wyjaśnić, co tam się wtedy działo. Pojedziemy do tego hotelarza i go dokładnie przepytamy, obejrzymy pokój i możemy pojechać też do Mankowskiego.

– Reinharda Mankowskiego? Tego Mankowskiego? – Chudy odkleił się od ściany strzykając gęstą od tytoniu śliną w kierunku spluwaczki. I tym razem nie trafił. Spłynęła ociężale po jej nodze zostawiając lśniący ślad jak ślimak.

– No tak. Mówiłem przecież, że to z nim mieliśmy się rozmówić w sprawie tego kamyka.

– I myślisz, że przyjmie nas jak starych kumpli z czasów wojny światowej? A tak na marginesie, to nie mówiłeś, że o niego chodzi.

– Nie czepiaj się. Jeżeli obiecasz, że facetowi nie zrobicie krzywdy za ten kamyk to może będzie chciał z nami gadać.

– Nie powiesz mi, że wierzysz w to co mówisz.

– Gość go nam oddał, zatem de facto nie możecie się do niego o to przypiąć, byłoby moje słowo przeciwko jego. Poza tym chyba nie mam specjalnie innego wyjścia w obecnej sytuacji. Prawda, Kurt?

– Chyba masz rację. – Chudzielec nachylił się nad uchem mego adwersarza i powiedział kilka zdań. Ten pokiwał powoli głową i w zamyśleniu przygryzł ołówek.

– Dobra. Pojedziesz do domu się przebrać. Pojedzie z tobą komisarz Walther Dörr. – Wskazał niedbale chudzielca. – I jego partner, którego miałeś okazję już poznać. Bądź więc grzeczny, aby nie musieli pokazywać co znaczą dobre maniery. Rozumiemy się?

– Oczywiście. Będę grzeczny jak dobrze ułożona pensjonarka.

Musiałem poczekać z dziesięć minut na samochód przyprowadzony przez grubasa i zeszliśmy na oblewaną delikatną mżawką Schweidnitzer Stadtgraben[1]. Na schodach Kurt sprzągł mi nadgarstki zimną stalą kajdanek i poklepał po ramieniu.

– Ufam, że mnie nie zawiedziesz chłopcze. Robię to tylko przez wzgląd na twojego ojca. Nie chciałbym abyś sprawił, że musiałbym zmienić zdanie o tym jak cię wychował.

– Rozumiem. Dam z siebie wszystko, aby wyjaśnić całą tę sytuację.

– Trzymam cię za słowo. – Pogroził palcem jak jakiemuś szczeniakowi, który powywlekał odpadki ze śmieci na środek kuchni.

Przytulił mnie grubas na wysłużonej i zakurzonej, tylnej kanapie czarnego citroena. Zapachniało stajnią. Taką, w której nie przykłada się szczególnej wagi do higieny, czystości i porządku. Szczególnie w zakresie uprzątania nawozu. Walther wsunął się za kierownicę zrobioną z cieniutkiego, giętego i polerowanego drewna i ruszyliśmy w kierunku mojego mieszkania przez zmoczone ulice centrum Breslau przepełnione popołudniowym ruchem. Spuściłem wzrok na stopy próbując zebrać myśli i znaleźć jakiś sposób na wyplątanie się z tej sytuacji. Znikające w tyle kamienice zupełnie mnie nie interesowały. Dopiero mijający nas, dudniący o bruk Lessing Brücke[2], trzywagonowy skład dziesiątki spowodował, że zdałem sobie sprawę, iż dotarliśmy do narożnego sklepu Malteusera z importowanymi cygarami i skręciliśmy w prawo w moją Scheitniger Straβe[3]. Dörr zatrzymał wóz pod bramą kamienicy z numerem dwadzieścia. Doskonale wiedział, że tutaj, na drugim piętrze, zajmowałem trzypokojowe mieszkanie. Trzymając dłoń wsuniętą za połę marynarki, ujął mnie pod łokieć i wysupłał na trotuar. Rozejrzał się wokoło i poczekał chwilę na grubego, który sapał za moimi plecami obchodząc wóz z drugiej strony. Ruszyliśmy w kierunku ciemnej i chłodnej czeluści wejścia. Zanim przekroczyliśmy próg odezwałem się nieśmiało:

– Panowie, moglibyście nie robić mi wstydu? Może zdjęlibyście te bransoletki? Jak mnie ktoś na klatce zobaczy to będzie to nieco kłopotliwe, że się tak wyrażę.

– Wyrażaj się jak chcesz, ale nabroiłeś chłopie to się teraz wstydź. – Odezwał się swoim świńskim basikiem grubas.

– Nie bądź wredny, Rolf. Gdzie nam zwieje? Zdejmij mu. – Walther skarcił swojego partnera. Ten mrucząc coś niecenzuralnego pod nosem w końcu wydobył grubymi paluchami z małej kieszonki przesadnie kraciastej kamizelki niewielki kluczyk i przekręcił go niechętnie pomiędzy moimi nadgarstkami. Zaterkotał mechanizm i natychmiast rozmasowałem skórę na kostkach. Spojrzałem do góry, w kierunku mojego balkonu i pchnąłem ciężką połać bramy. Tuż za mną podążał Walther. Gdy cały byłem już w środku, a on dopiero jedną nogę postawił na kaflach posadzki, drugą mając jeszcze na zewnątrz, do głowy wpadła mi szalona myśl.

Błyskawicznie odwróciłem się w miejscu i z całej siły rozpędziłem uchylone drzwi z powrotem kierunku framugi. Nie zdążył zabrać stopy, w którą z ogromnym hukiem trafiły. Zawył z bólu i musiał upaść do tyłu, bo jego noga zniknęła za wysokim progiem. Natychmiast ponownie naparłem barkiem, aby ostatecznie zatrzasnąć masywne skrzydło w starym, rozklekotanym zamku. Dobiegła do mnie siarczysta wiązanka przekleństw pomieszana z jękami cierpienia. W końcu zapadka szczęknęła na języku i drzwi znieruchomiały. Wyrwałem z kieszeni krawat i zawiązałem go na gruby supeł na klamkach. Musi mi to dać chwilę na odskoczenie. Tupiąc głośno w płytki posadzki trzewikami bez sznurówek pobiegłem w kierunku wąskiego przejścia prowadzącego do piwnicy, z którego, przez odrapane schodki wychodziło się na głęboką studnię wewnętrznego podwórka. Wpadłem do podziemia i zatrzasnąłem za sobą kolejne drzwi. Z ulicy dobiegł mnie huk wystrzałów, którymi torowali sobie drogę próbujący mnie dogonić policjanci. Ślizgając się na mokrym błocie wybiegłem na niewielki ogródek warzywny odgrodzony nierównymi sztachetami od wybrukowanej kocimi łbami przestrzeni podwórka. Z niego, przez tunel bramy sąsiedniej kamienicy, miałem prostą drogę na Hirsch Straβe[4]. Przeskoczyłem przez płot i rozrywając sobie rękaw marynarki ruszyłem ku ocienionemu przejściu, w którym migali przechodnie. Wypadłem w wąską czeluść ulicy i minąłem w pełnym pędzie ciecia wynoszącego wiadra z obierkami z sutereny. Szerokim łukiem pogoniłem przez tory tramwajowe uskakując zwalniającej przed przystankiem jedenastce. Głośne dzwonienie i stalowy zgrzyt hamulców tramwaju przerwane zostało głośną kaskadą obelg motorniczego. Nie przejąłem się tym, tylko odpychając przechodnia czytającego rozpostartą płachtę gazety wpadłem przez szerokie drzwi do wnętrza Pod białym bocianem, lokalu mojego przyjaciela, Heinricha Schulmbacha, który dla wybornej, domowej kuchni i sielskiej atmosfery odwiedzałem niemal codziennie.

Miałem tylko kilka sekund na wymyślenie co robić dalej. Na szczęście o tak wczesnej porze w pomieszczeniu nie było gości. Jedynie Magda, pulchna żona właściciela, polerowała wymiętą szmatką wazę do zupy stojąc za kontuarem baru.

– Powiedz im, że przeleciałem przez wasz bar na podwórko… – Krzyknąłem do niej i z poślizgiem na czarno-białych kaflach podłogi zanurkowałem pod jej obszerną spódnicę. Chciała zaprotestować, ale wcisnąłem się w kącik między nią, a szafką z kuflami, przez którą przebiegały przewody dystrybutora do piwa. Położyłem wymownie palec na ustach. Zdziwiona Magda ruszyła swoje spore ciało w kierunku szerokich drzwi prowadzących do zaplecza. Zniknęła wchłonięta przez kuchnię jak mucha przez rosiczkę. Tak wielka rosiczka musiałaby zjadać codziennie małe stado słoni na śniadanie aby się utrzymać przy życiu. Po chwili na zapleczu coś szklanego spadło na podłogę, a w ślad za tym poleciała soczysta fontanna rynsztokowych epitetów.

Z hukiem uderzenia o ścianę otwarły się drzwi wejściowe. To z pewnością byli moi dwaj przyjaciele. Tupot stóp przemieścił ich przez salę w poszukiwaniu mojej obecności. Wywróciło się kilka krzeseł, spadła jakaś cukiernica. Na to wszystko weszła Magda.

– Czego?

– Policja! – Nikotynowy falset zdenerwowania chudego Dörra sprawiał wrażenie jakby ktoś rył stalowym szpikulcem cyrkla po porcelanowym spodku.

– Widzę przecie. Czego?

– Wbiegał tu taki jeden. Z podartą marynarką.

– No wbiegał. Wpadł jak bomba, przeleciał przez kuchnię i mi zupę wywalił. Patrz pan: cały fartuch do prania.

– Gdzie jest? Złapała go pani?

– A gdzie tam. Zwiał na podwórko tylnymi drzwiami. Akurat mąż mięso mi przywiózł.

– Którędy to?

– Chodźcie. Pokażę.

Poszli posłusznie za nią i po chwili głosy całego stadka ucichły. Trzasnęły głucho jakieś drzwi i Magda wróciła do mnie. Stanęła, biorąc się pod boki w przejściu między kontuarem, a oszklonym regałem na butelki.

– W coś ty się znów wpakował?

– W nic. – Odparłem z minką niewinnego pięciolatka, co to przed chwilą strącił ze stołu kosztowną zastawę szukając łakoci.

– Nic? Ganiają za tobą mundurowi z bronią w ręku i ty mi mówisz, że nic? – Wydostałem się z szafki i otrzepałem spodnie z zalegającego w niej kurzu. – Może mi chociaż wyjaśnisz co im mam mówić następnym razem, bo to że wrócą tutaj to jest pewne jak dwa razy dwa to cztery.

– Kiedy właściwie nie ma co wyjaśniać.

– A jużci, jużci… Chodź do Heinricha. Tu cię mogą zobaczyć przez witrynę. – Obrzuciła czujnym wzrokiem okna i przepuściła mnie w korytarzu prowadzącym w głąb kamienicy, gdzie od podwórza zlokalizowano kuchnię. Żółtawa farba odpadała ze ścian sporymi płatami wraz z wcześniejszymi warstwami. Osypywała się na podłogę z nieoheblowanych, wydeptanych desek i chrzęściła pod nogami. Weszliśmy do prostokątnego pomieszczenia z zakratowanym, wysoko umieszczonym oknem, gdzie pod ścianami poustawiano szeregi szafek na naczynia, a najodleglejszy róg zajmował piec węglowy, w którym można by wytapiać żelazo jak w dymarce. Po jednym wypieku starczyłoby go co najmniej na niszczyciel jeżeli nawet nie na krążownik. Po środku stał wielki stół z wypolerowanego drewna na którym poukładano wszelkie możliwe produkty spożywcze w drewnianych skrzynkach i wiklinowych koszach. Był tak duży, że z pewnością mógłbym po nim jeździć rowerem. Drzwi prowadzące na podwórze były otwarte i właśnie wchodził przez nie okrąglutki właściciel tego przybytku taszcząc wielki kawał słoniny. Przywitałem się grzecznie dygnąwszy jak młódka. Ucieszył się na mój widok i odłożywszy mięso, wtarł tłuszcz z palców w skórzany, sztywny fartuch. Utopił moją dłoń w swojej wielgaśnej łapie ściskając ją wylewnie. Gdybym nie pisnął cicho jak myszka to pewnie by mi połamał parę kości. Posadzili mnie między sobą na maleńkim taboreciku jak dla pucybuta. Czułem się trochę jak ciasna dolina między dwoma wysokimi górami. Na podłodze rozścielała się warstwa rozlanej grochówki, z której wystawały białe skorupy zniszczonej wazy. Nikt z nas nie zwrócił najmniejszej uwagi na jej stan.

– Mów czemu te cymbały cię goniły. – Magda spłynęła na skrzypiące krzesło, którego warstwa farby była tak zdezelowana, że można było odnieść wrażenie, że nigdy nie był malowany.

– Nie pamiętam.

– Co? – Oboje zareagowali w ten sam sposób. – Jak możesz nie pamiętać cóżeś przeskrobał? – Magda szczerze się o mnie martwiła.

– No jakoś mogę. Wczoraj miałem jedną sprawę, która mnie zaprowadziła do hotelu „Zum Tauentzien”. Ale co się działo w środku to nie pamiętam dokładnie.

– Znów się spiłeś?

– Skądże znowu! Miałem co prawda przy sobie flaszkę żytniówki, ale nawet jej nie odkorkowałem. Słowo honoru! – Dla podniesienia wagi tych słów uniosłem dwa palce złożone jak do przysięgi ku górze.

– To co się stało?

– Byłem z jedną babką. Ona zlecała mi zadanie. Pomogłem. Po całej sprawie stwierdziła, że boi się o siebie to jej poradziłem, aby nie wracała do domu. Pojechaliśmy więc do tej dziury i wynajęliśmy pokój. Najlepszy jaki mieli. Wiecie, tam nie pytają o papiery, a jej zależało na anonimowości. Poszedłem się odświeżyć i jak wychodziłem z łazienki to ktoś mnie uśpił „na gruchę”. Obudził mnie srający wielkolud w policyjnym areszcie. A jak mnie przesłuchiwali to się okazało, że ktoś tę babkę sprzątnął i mnie o to podejrzewają.

– Zabiłeś ją? – Sroga mina Heinricha podpowiadała mi, że nie można w tej sytuacji kłamać. Zadzwonił dzwoneczek umieszczony na drzwiach wejściowych restauracji oznajmiając, że ktoś wszedł do środka. Magda uniosła się z trudem i poczłapała korytarzykiem obsłużyć klienta.

– Nie. Nie zabiłem jej.

– Jesteś pewny?

– Tak. Ja jej na pewno nie zabiłem.

– Więc kto?

– Nie wiem, ale muszę się dowiedzieć. Jak mi się to uda to mnie te dwa pajace przestaną gonić. Pozostali z pewnością też.

– W sumie racja. Można ci jakoś pomóc?

– Na razie jeszcze nie wiem. Adolfa jakbyście mi tylko nakarmili to bym się o niego nie martwił.

– Dostanie co mam najlepszego. A te ćwoki jak tu jeszcze raz przyjdą to co mam im mówić?

– Czy ja wiem? Nie ma potrzeby abyście specjalnie kłamali. Po prostu: wpadłem do was, zbiłem wazę i wypadłem na podwórko. – Popatrzyłem z żalem na kałużę zupy. Zapachniało mi kminkiem.

– Dobrze. Jak tylko będziesz potrzebował pomocy to przychodź do nas. Ale wazę to będziesz musiał odkupić. – Pogroził serdelkowatym palcem.

– Jasne. Dziękuję. – Magda wróciła sapiąc. Położyła mi swoją pulchną dłoń na ramieniu.

– To co teraz masz zamiar zrobić?

– Na początek bym coś zjadł. – Spojrzałem jej głęboko w oczy jak oddany cocker-spaniel na swego właściciela.

– Zaraz ci coś zrobię. – Zaczęła wyciągać garnki i układać w sterty kiełbaski, kroić w kromki ogromny, popękany chleb i nalewać herbaty.

– Zdejmuj. – Heinrich wskazał na moją podartą pod rękawem marynarkę. – Zszyję ci to.

Nie byłem w stanie mu odmówić. Wręczył mi też klucze do swojego mieszkania na piętrze. Kazał się iść wykąpać. Ten rozkaz także wykonałem posłusznie. Bałem się go bardziej niż wszystkich policjantów tego miasta, bardziej niż rodzonego ojca, z którym od czasu do czasu można było prowadzić pertraktacje. Tutaj i teraz na to zupełnie nie było miejsca.

<< Przejdź do rozdziału 1; Przejdź do rozdziału 3 >>

3 komentarze

3 Responses to Gryzący dym wspomnień – 2

  1. […] Gryzący dym wspomnień – 2 […]

  2. Ewa Szynkiewicz pisze:

    Czy w owym czasie, była wódka żytniówka?

    • sheriff pisze:

      Owszem. Metoda wytwarzania wódki z żyta znana była już w 1474r, kiedy to stało się to carskim przywilejem (potężnie nabijającym skarb państwa) nadanym wielkiemu Księciu Dymitrowi Dońskiemu. Co ciekawe, przywilej ten doprowadził do konfliktu między nim, a cerkwią prawosławną na Rusi o to komu ów przywilej bardziej się należy. Zatem uznać można, że i Willi miał możliwość picia wódki z żyta. W okresie międzywojennym tego rodzaju napoje były importowane do Niemiec głównie z Polski bądź Rosji w charakterystycznych korkowanych (jak wino) butelkach – stąd gest wyplucia korka na balkonie domu przy Kant Straβe w “Wyjątkowym zaangażowaniu”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

  • Ostatnie wpisy

  • Archiwa

  • Licznik odwiedzin

    • 18
    • 55
    • 567
    • 2 786
    • 689 366