Odwrócenie – 14

14.

Wysokie drzwi wciśnięte między cztery dorodne kolumny otworzyła jakaś starsza kobiecina o smutnych oczach i w czepku na starannie wymodelowanych czarnymi wsuwkami siwych włosach.

– Czym mogę służyć? – spytała głosem mogącym służyć do czyszczenia armatnich luf z nagaru.

– Knocke – przedstawiłem się uprzejmie. – Chciałem porozmawiać z Siegrid. Jest dziś w pracy?

– Tak. Siedzi w kuchni i właśnie pije kawę do ciasta – zdaje się, że moje nazwisko wywołało u niej jakieś uczucia, których nawet nie należało się wstydzić, ale nie pokazała tego w żaden sposób po sobie. – Zajdzie pan?

– Tylko jak mnie też ciastem poczęstujecie – wyszczerzyłem kły, ale chyba nie załapała żartu. Mimo to przeprowadziła mnie przez owalny hall, jakieś wąskie przejście, kilkoro drzwi poprzedzielanych wąskimi korytarzami, wprost do rozgrzanego pomieszczenia, gdzie centralne miejsce zajmował wielki kuchenny piec z białych kafli obramowany stalowymi pasami pomalowanymi na czarno. Z sufitu zwieszała się kratka, do której przymocowano różne akcesoria, począwszy od gigantycznych chochli, przez różnych rozmiarów pokrywki, skończywszy na szeregu tasaków i noży jakich można by użyć do przecięcia wołu na pół. Jednym cięciem. Po lewej i prawej, pod ścianami, ciągnęły się długie rzędy szafek z blatami wyłożonymi kamieniem. Naprzeciw wejścia, pod dużym oknem wychodzącym na podwórze i bramy garaży, stał stół żywcem przeniesiony z średniowiecznego zamczyska. Miał blat gruby niczym moje udo i musiał ważyć tyle co cała kamienica. Rude maleństwo, którego poszukiwałem siedziało bokiem zajadając się piernikiem z rodzynkami jaki rozplenił się po jej talerzu. Goniła więc kawałki widelczykiem deserowym tam i z powrotem.

– To pan – wydawało mi się, że mój widok ją ucieszył, choć de facto po ostatniej naszej rozmowie nie wyglądała na taką, co by miała do tego powody.

– Tak, to ja – nie zdejmując kapelusza przycupnąłem na niewielkim, odrapanym z wielu warstw farby, zydelku. – Może mi pani poświęcić kilka minut?

– Przecież już poświęcałam – wróciła do konsumpcji odwracając wzrok od mojej twarzy. – Czego pan jeszcze chce?

– Tu będziemy rozmawiać? – rozejrzałem się po pomieszczeniu, z którego obserwowało nas zdecydowanie za dużo par oczu. W głębi, nurzając ręce po łokcie w zlewie, myła naczynia jakaś młoda dziewczyna z warkoczem grubości końskiego ogona, a po drugiej stronie szurała po tarce marchewką kucharka w sztywnym, granatowym fartuchu.

– Przeszkadza tu panu coś? – rzuciła obojętnie.

– Mnie nie, ale mam nieodparte wrażenie, że pani może – zrobiłem dwuznaczną minę, która została kompletnie zignorowana.

– Nawijaj pan – przełknęła kolejny upolowany kęs ciasta.

– Jest pani pewna?

– Oczywiście – siorbnęła kawą omal nie wydłubując sobie oczy łyżeczką niewyjętą ze szklanki.

– Powie mi pani dlaczego mnie okłamała? – buszująca w warzywach kucharka nadstawiła uszu.

– W jakiej sprawie? – uniosła brwi.

– Chociażby w tym, że wiedziała pani o romansie pani Karoliny – uśmiechnąłem się bezczelnie łapiąc dwoma palcami niewielki kawałek piernika.

– Ciszej kretynie – skarciła mnie nie tylko wzrokiem.

– A nie mówiłem? – Rozejrzała się nerwowo dookoła.

– Nie masz pan wstydu? – skrzywiła się. – Nie można jakoś tak delikatniej?

– Sama pani chciała – wsunąłem ciasto do ust wzruszając ramionami.

– A zresztą… – machnęła dłonią. – Czego ja się spodziewałam po kimś takim jak pan?

– Ostrzegałem przecież, więc nie wiem dlaczego się pani unosi – udałem zdziwienie.

– Siedź pan tu. Zaraz znajdę jakieś miejsce gdzie będziemy mogli porozmawiać w spokoju – wstała, ale usidliłem ją złapanym rękawem.

– Obiecano mi, że poczęstujecie mnie tym ciastem – wskazałem głową na pusty talerz pozostawiony bezpańsko między nami.

– Będzie i ciasto, daj mi pan tylko chwilę – znikła za drzwiami prowadzącymi w głąb domu, a ja zostałem sam na sam z babą od marchewki o polepionych w strąki włosach, w których wyglądała tak jakby miała nałożony na głowę hełm. Niewiele brakowało, a zacząłbym się rozglądać czy nie ma przypadkiem gdzieś odłożonego karabinu żeby zaraz wyruszyć w kierunku okopów.

Siegrid wróciła zanim zdążyłem się spocić i poprowadziła mnie do jakiegoś pomieszczenia, w którym na drewnianych półkach poukładano równo liczne obrusy, firany, poszwy, poszewki, kołdry i jaśki. Duża, wykładana czymś miękkim, deska do prasowania stała oparta o ścianę, a w rogu, przy prostym, okorowanym z lakieru stoliku wielkości znaczka pocztowego ustawiono dwa ogrodowe, rozkładane krzesła ze stalowymi stelażami. Posadziła mnie na jednym z nich, a sama wróciła po tacę z dzbankiem kawy oraz talerzykami z piernikiem mocno nasączonym alkoholem i lakierowanym z wierzchu czekoladą przyozdobioną płatkami migdałów.

– Myśli pan, że o romansie pani Karoliny tak sobie tutaj wszyscy wesoło rozmawiamy? – warknęła gdy już zamknęła drzwi za sobą.

– Nie wiem. Może. Generalnie średnio mnie to wzrusza – przyznałem z rozbrajającą szczerością.

– Otóż nie – złapała się pod boki. – O tym co się wydarzyło wie może z pięć osób i lepiej żeby tak pozostało.

– Bo? – wgryzłem się w pulchny kawałek. Rozpływał się między wargami.

– Bo pani Karolina dość już ma debilnych komentarzy i ukradkowych spojrzeń – wypaliła siadając na drugim krześle.

– Nie sądzi pani, że powinna się ich spodziewać? – wysepleniłem rozrzucając wokoło mnóstwo okruchów.

– Nie – pokiwała głową.

– Ciekawe. To znaczy, że ją pani rozumie? – sięgnąłem po dzbanek i filiżankę.

– Tego nie powiedziałam – podsunęła drugą żeby jej także nalać.

– To jak to interpretować inaczej?

– Nijak – burknęła odpychająco. – Zwyczajnie tak uważam.

– Że każda kobieta ma prawo do skoku w bok? – upewniłem się.

– Co pan? To nie tak – pokręciła głową na boki.

– A jak?

– Pan i tak tego nie zrozumie – machnęła dłonią.

– Solidarność jajników – mruknąłem bardziej do siebie niż do niej pochylając się nad filiżanką.

– Co proszę?

– Nieważne – zbagatelizowałem to. – Proszę mi powiedzieć czy jak pan Herbert ich nakrywał in flagranti to była pani w pracy? – zdecydowanie za długo milczała, bym mógł się spodziewać szczerości.

– Nie – w końcu odpowiedziała niepewnie.

– Dlaczego pani kłamie? – przekrzywiłem głowę.

– Skąd ta myśl?

– Pan Herbert wchodził wtedy do kuchni czegoś się napić – stwierdziłem. – Usilnie starała się pani go tam zatrzymać jakąś ważną sprawą. Nie bardzo chce mi się wierzyć żeby to było zupełnie bezinteresowna troska o porządek w tym domu.

– I co z tego? – starała się brzmieć i wyglądać obojętnie.

– To, że moim zdaniem wiedziała pani o romansie pani Karoliny. Mam rację?

– Nie – mimo wszystko zmieszała się odrobinę zbyt mocno.

– Wiedziała pani z kim pani Willnerowa romansuje – to było raczej stwierdzenie niż pytanie.

– I co z tego? – powtórzyła .

– To, że jak go pani zobaczyła pod zaporą to zaraz następnego dnia doniosła pani o tym Willnerowej – odpowiedziałem wpatrując się w jej twarz w poszukiwaniu ukrytych reakcji.

– Jakie to ma znaczenie? – wyglądało na to, że nie miała pojęcia co z tego wynika.

– Moim zdaniem było to całkiem kluczowe dla kilku kolejnych wydarzeń – ugryzłem kolejny kęs.

– Chce mnie pan o coś oskarżyć? – spytała twardo.

– Nie. Jeszcze nie – kolejny raz pokręciłem głową..

– Jeszcze nie? – zmarszczyła brwi. Najwyraźniej nie spodziewała się takiej reakcji.

– Proszę być ze mną szczerą to może do tego nie dojdzie – zapewniłem.

– Pan mnie próbuje szantażować?

– Jestem jak najdalszy od tego, ale jeśli bez pani udziału dojdę do tego o co pytam to może się okazać, że policja znajdzie dla pani jakiś ciekawy paragraf, który sprawi, że poogląda pani niebo w kratkę przez parę lat – starałem się być śmiertelnie poważny, ale przyszło mi to z trudem.

– Niech pan nie przesadza – pogardliwie wydęła usteczka mogące tu i ówdzie przynieść całkiem sporo przyjemności.

– Wcale nie przesadzam – nie zmieniłem tonu. – Willnerowa poprosiła panią o dyskrecję?

– Tak – w końcu wykonała niewielki ruch w moją stronę.

– To zadam tylko jedno pytanie i dam pani spokój – starałem się nie dać po sobie poznać, że poczułem właśnie nieco satysfakcji.

– Słucham – odparła bezdusznie. Miało to jakiś swój niewytłumaczalny urok.

– Po tym wszystkim pani Karolina dała pani coś co miała pani przekazać Ulrichowi. Co to było?

– Zdjęcie.

– Czyje?

– To już drugie pytanie – zabrzmiało to niemal jak jakaś karalna groźba.

– Nie odpowie mi pani?

– Nie – zaprzeczyła szybkim ruchem głowy co spowodowało, że na karku rozszalała się jej ruda kita, a ja stwierdziłem, że dałem się drugi raz złapać na ten sam numer.

– Cóż, zdaje się, że będę musiał je zadać pani Karolinie – próbowałem jeszcze z innej strony.

– Co ona zrobi to już nie moja sprawa – zrobiła obojętną minę i tylko jej jasne, niemal białe oczy zdradziły, że cała sprawa ją mocno poruszyła.

– Dowiemy się za chwilkę.

– Możemy iść? – warknęła. Wstałem, spojrzałem z góry na jej drobną postać, wziąłem z deski do prasowania odłożoną tam uprzednio kurtkę i ruszyłem w kierunku wyjścia.

Ponownie trafiłem do owalnego hallu, z którego zakręconymi schodami wprowadziła mnie na górę, do obszernej bawialni z oknami wychodzącymi pomiędzy kolumnami na Neuroder Straβe. Delikatnie zastukała w drzwi i wpuściła do środka samej nawet się nie pokazując. Pani Karolina siedziała z podwiniętymi stopami na sofce w stylu Ludwika XIV o obiciu w herbaciane róże i pozostawiała zatopiona w lekturze oprawionej w czerwoną skórę książki. Stanąłem przed nią, ale uniosła tylko swój długi palec ku górze każąc czekać na skończenie akapitu. Uznałem, że to czas dany mi do dyspozycji więc odwróciłem się do niej plecami i zacząłem przez zwiewną firankę w kolorze ecru wyglądać za okno gdzie w oddali wspinała się ku niebu Mulen Berg. Zupełnie podobnie jak w pokoju pani Zofii znajdującym się kilka kroków dalej, na końcu korytarza. Ostatecznie, po jakiejś chwili, poczułem jej wzrok na plecach. Odwróciłem się w momencie gdy akurat sięgała po parującą filiżankę stojącą na lakierowanym na biało stoliczku.

– Co pana do mnie sprowadza? – spytała pogodnie.

– Jakże mi miło znów spotkać krajankę. – Uniosła pytająco starannie wymodelowaną brew.

– Niech pan nie przesadza. Nie byłam tam już chyba z dziesięć lat.

– Nic pani tam nie ciągnie?

– Niespecjalnie – przyznała markotnie. – Moi rodzice pomarli, a tu mam dom, męża. Dobrze mi z tym – wzruszyła nagimi ramionami, które wyglądały jakby je ktoś starannie wyrzeźbił z kości słoniowej i wypolerował do połysku.

– Hmm – mruknąłem, ale zdecydowanie nie chciała znać moich myśli jakie właśnie przebiegły mi przez głowę. – Czyli stała się pani mieszkanką Eulen Gebierge już na dobre?

– Może pan to tak określić – uśmiechnęła się spuszczając stopy i wsuwając je w cierpliwie warujące kapcie z czerwonego marokinu. – Napije się pan? – nalała sobie herbaty z prostego, porcelanowego dzbanka bez żadnego zdobienia.

– Z chęcią. – Wyprostowała się pokazując całą swoją zwinną postać wyposażoną w silne, umięśnione plecy i sięgnęła do witrynki stojącej koło drzwi wejściowych, która wypełniona była po brzegi różnorodną porcelaną. Wskazała miejsce na sofce, którą wcześniej zajmowała. Usiadłem odkładając trzymany w dłoni szalik z kapotą na oparcie, a ona wyjęła pękatą filiżankę z pączkiem róży namalowanym po wewnętrznej stronie oraz pasujący odpowiednio spodek po czym dopełniła ją parującym napojem. Podeszła do mnie tak blisko że byłem w stanie słyszeć jak materiał sukienki ociera się o jej gładkie ciało. Cały czas podziwiałem figurę, która mogła niejednego księdza sprowadzić na złą drogę. Nachyliła się nieco zbyt nisko, ale udało mi się zapanować nad sobą i nie skorzystałem z okazji. Spuściwszy wzrok odebrałem tylko naczynie, a ona niby przez przypadek musnęła wierzch mojej dłoni. Udałem, że tego też nie zauważyłem. Znowu pachniała jakimś wiosennym kwiatem, którego proweniencji nie potrafiłem rozpoznać, ale ogromnie przypadł mi do gustu. Zajęła miejsce przy sąsiednim podłokietniku, zrzuciła pantofle i podwinęła wysoko kolana, a ja starałem się uważać aby nie przekroczyć pewnej granicy, której przekroczyć nie powinienem.

– Pan się mnie boi? – zatrzepotała firanką rzęs gdy już się rozgościła na swoim miejscu.

– Nie. Dlaczego pani tak myśli? – sięgnąłem po herbatę. Przy takim stylu prowadzenia sprawy to zanim uda mi się ją doprowadzić do końca zagwarantowane mam zejście na zbytnie napompowanie napojami bądź dymem papierosowym. Chyba powinienem zacząć się oszczędzać z tego tytułu.

– Drży pan – przesunęła stopę żeby palcami sięgnąć mojego uda. Dzięki temu z kolana opadła fałda sukienki z lejącego się, kremowego, połyskującego materiału. Pogładziła mnie uśmiechając się tak, że gdybym tylko miał takowe, to w spiżarni wszystkie moje przetwory natychmiast osiągnęłyby temperaturę wrzenia.

– Wydaje się pani – udałem, że niezmiernie mnie interesuje trzymana w obu dłoniach filiżanka, ale mimo to odsunąłem się na tyle na ile pozwoliła sofa. Cofnęła stopę i przywołała do porządku niesforny materiał.

– Bukietu pan jednak nie przyniósł. – Zmarszczyłem brwi bo nie bardzo wiedziałem o co jej chodzi. Dopiero po chwili mnie olśniło.

– Musiałaby pani wpierw się rozwieść żebym mógł stawać w szranki i starać się o pani rękę.

– A chciałby pan? – filuternie zmrużyła oczy.

– Nie myślałem o tym, ale skoro pani byłaby zainteresowana to dlaczego nie? – roześmiała się radośnie wprawiając swoją perfekcyjną brodę w rytmiczne drgania. Zawtórowały jej w tym kształtne, choć wcale nie duże piersi, które z powodzeniem mógłbym ukryć w dłoniach.

– Gdzie pani mieszkała? – zmieniłem temat bo zrobiło się jakoś niezręcznie.

– W München? – uspokoiła się dopiero po chwili.

– Acha – upiłem łyczka herbaty.

– Tuż przy Peters Kirche, w kamienicy przy Rindermarkt – odpowiedziała.

– My mieszkaliśmy w narożnej kamienicy między Tal i Pflug Straβe. Z mojego pokoju okna wychodziły wprost na Isartor – ucieszyłem się bo to w sumie było całkiem niedaleko. – Ale zawsze lubiłem patrzeć na pociągi więc kradłem rower cieciowi i jechałem w górę Tal do starego ratusza. Jak szalony pędziłem pod tym mostkiem łączącym go z Kunstarkaden i przez Neuhauser i na wprost Bayer Straβe przyjeżdżałem do Haupt Bahnhof. Kawał drogi, ale opłacało się.

– Nie wątpię – zdaje się, że nie zdołałem wywołać u niej jakichś ciepłych uczuć tym wywodem.

– Ale trasa ciekawa, musi pani przyznać – bardziej stwierdziłem niż spytałem.

– Tak. Ciekawa, pokonywałam ją wielokrotnie więc musi mi pan wybaczyć, że nie reaguję na to tak entuzjastycznie jak pan.

– No faktycznie, będę musiał. Wie pani, że musiałem wiele razy przejeżdżać pod pani oknami?

– To znaczy?

– Jadąc do domu z dworca jechałem zawsze najkrótszą drogą, a to wypadało przez Sankt–Jakobs Platz i Reichenbach Brücke. Stąd już był tylko kawałek, ale najlepiej zawsze było mi skręcić w pani Rindemarkt – wyjaśniłem.

– Faktycznie, tędy pan miał najbliżej – potaknęła choć nie bardzo widać było, że ma ochotę na kontynuowanie tego tematu. – Jaki ten świat mały. Kto by się spodziewał, że przypomni mi pan stare dzieje? – zamyśliła się na krótką chwilę. – Nie po to pan tutaj przychodzi. Mylę się?

– Nie.

– Zatem miejmy to już za sobą – spoważniała.

– Domyśla się pani z pewnością o co muszę zapytać – rzuciłem okiem w jej stronę bojąc się spotkać wzrok, którego ciężaru mógłbym nie wytrzymać.

– Tak sądzę – kiwnęła głową.

– Nie oceniam pani, muszę tylko ustalić fakty – zapewniłem. – Chciałbym zrobić to możliwie rzetelnie jeśli mam oczyścić pani męża z zarzutów jakie mogą na nim ciążyć.

– Nie rozumiem jaki może mieć związek włamanie jakiego się dopuścił z największym błędem jaki popełniłam w życiu – tym razem nasze oczy się spotkały jednak nie znalazłem na jej twarzy niczego co mogłoby wskazywać na jakieś pozytywne uczucia wobec mnie. Odrobinę mnie to zmartwiło. Schyliła się ukazując silne, doskonale wyrzeźbione plecy po to by stojący pomiędzy nakryciami niewielki, srebrny dzwoneczek wprawić w ciepłe, miękkie wibracje.

– Gotówka pochodząca z napadu w sejfie pani męża to jedna kwestia, ale podejrzewam, że ważniejsze i bardziej dla niego niebezpieczne może być to, że był ostatnią osobą, która widziała Ulricha żywego – powiedziałem cicho.

– To pan tu jest detektywem – sięgnęła pod poduszkę jaką miała za plecami i wydobyła spod niej złoconą papierośnicę z monogramem. Między wargami umieściła takiego samego czekoladowego papierosa jakiego pani Zofia paliła kiedy widziałem się z nią po raz pierwszy. Musieli mieć na wyłączność gdzieś tu w okolicy jakąś małą ich wytwórnię.

– Cieszę się, że pani to rozumie – pozwoliłem sobie na krótki uśmiech.

Drzwi bezszelestnie się uchyliły wpuszczając do środka Siegrid. Przywołała ją krótkim, doskonale wypracowanym gestem nie tyle całej dłoni, co jednego palca. Służąca podeszła posłusznie starając się nie spojrzeć w moją stronę i nachyliła się nadstawiając łapczywie swoje ucho. Karolina wyszeptała w nie kilka szybkich, pewnych zdań po czym odesłała ją z równym dostojeństwem co poprzednio. Zanim drzwi ponownie się zamknęły zdążyłem zapomnieć, że w ogóle tutaj była.

– Zapali pan? – skusiłem się i to wcale nie był błąd. Smakował wybornie, pachniał wybornie, więc poczułem się całkiem tak jakbym był właścicielem tego domu. Nie miał bym nic przeciwko gdyby mieszkała w nim taka właśnie, dorodna pani.

– Dawno go pani znała? – delektowałem się zamykając oczy

– Kogo? – spytała po chwili.

– Ulricha.

– Jeszcze ze szkoły.

– Nie był od pani starszy?

– Opuścił jedną czy dwie klasy. To się czasem ludziom zdarza. – Pokiwałem głową na znak zrozumienia.

– Już wtedy byliście blisko? – spojrzałem na nią, ale wpatrywała się w coś za oknem.

– Nie. Byliśmy młodzi. Raz mnie pocałował, ale nic więcej – odpowiedziała po zastanowieniu, na które wygospodarowała czas zaciągając się głęboko. Udałem, że tego nie dostrzegam.

– Jak to się stało, że panią tutaj znalazł? – nie byłem w stanie oderwać wzroku od linii jej nosa.

– Zbieg okoliczności. Byłam w Waldenburg po jakieś sprawunki i tam wpadł na mnie na ulicy.

– Sama pani była?

– Tak. To jest karalne? – musiała wyczuć, że się w nią wpatruję bo odwróciła głowę w moją stronę. Au face była równie ponętna jak z profilu.

– Bynajmniej. Nie wiedziałem tylko, że ma pani wóz i umie prowadzić – głęboko do płuc zaciągnąłem ekscentryczny dym, który nie sprawiał najmniejszego dyskomfortu, wręcz przeciwnie.

– Mąż na urodziny sprawił mi białe BMW i sam nauczył jak z niego korzystać. Bardzo przydatna umiejętność – zapewniła sięgając po kolejną porcję herbaty.

– Nie obraziłbym się jakby i mi takie sprawił. – Roześmiała się.

– Niech go pan o rękę poprosi, może się panu uda – kpiła uwodzicielsko wydymając usteczka.

– Nie sądzę, abym przy pani miał jakiekolwiek szanse – uśmiechnąłem się ponownie odnosząc wrażenie, że całkiem dobrze bym się czuł w jej towarzystwie. – Wracając do tematu. Rzeczywiście wylądował w Waldenburg po tylu latach?

– Tak było. Też mnie to zaskoczyło, ale pracował tam w kopalni od jakiegoś czasu. To ciężka praca więc spytał mnie czy nie dałabym rady znaleźć mu czegoś spokojniejszego. Powiedziałam, że się postaram. Dlatego dał mi adres do siebie, a po powrocie spytałam męża czy był by w stanie w tym pomóc. Jak się zgodził to wysłałam do Urlicha list i przyjechał.

– Zdradzał jakieś oczekiwania wobec pani już wtedy?

– Co ma pan na myśli? – teatralnie uniosła jedną brew. Doskonale wiedziała jak posługiwać się wszelkimi danymi przez naturę atrybutami żeby na mężczyźnie wywrzeć piorunujące wrażenie.

– Czy dał pani jakoś znać, że był zainteresowany nie tylko posadą w zakładach pana Herberta.

– Nie – energicznie pokręciła śliczną główką.

– To jak to się stało, że wpadł pani w oko? – wskazała stojącą na parapecie bakelitową popielniczkę. Ruszyłem się i postawiłem ją między nami co sprawiło, że mogła zrzucić nagromadzony już, całkiem pokaźnych rozmiarów kikut spalonego tytoniu. Mój też krzyczał o to samo.

– Nie wiem – wzruszyła ramionami.

– To kto ma to wiedzieć jak nie pani? – zdziwiłem się.

– Kobieta od czasu do czasu potrzebuje adrenaliny. Jest pan w takim wieku, że powinien już o tym wiedzieć to i owo – podniosła kąciki ust ku górze ukazując białe, zadbane zęby.

– Zawsze mi się wydawało, że dążycie do stabilizacji, spokoju, czy bezpieczeństwa finansowego – odparowałem.

– To też – zgodziła się, ale raczej niechętnie, jakby bała się, że zdradza odwieczną, świętą tajemnicę ich gatunku.

– Nigdy nie zrozumiem kobiet – podsumowałem kwaśno.

– Nikt od pana tego nie oczekuje.

– Tylko…?

– Tylko byłoby całkiem dobrze jakby pan spełniał wszelkie nasze zachcianki – zachichotała cicho, a ja machnąłem ręką bo to nas do niczego nie prowadziło.

– Kiedy zaczęła się pani z nim spotykać?

– Nie wiem. Nie prowadzę notatek – natychmiast spoważniała.

– Szkoda – tym razem ja uniosłem pod nosem górną wargę. Pogroziła palcem o wysmukłym, ostro zakończonym, czerwonym paznokciu. – Mówi więc pani, że wykonała pierwszy krok w kierunku zbliżenia?

– Nic takiego nie powiedziałam. Spotkałam go na ulicy, a że akurat miał tego dnia nocną zmianę więc rano miał sporo wolnego czasu to zaprosił mnie na kawę. Porozmawialiśmy o starych dziejach, umówiliśmy się na kolejną, wypiliśmy po lampce wina. Nic wielkiego. Potem widywaliśmy się na kawie jeszcze kilka razy, aż pewnego dnia położył mi rękę na kolanie.

– Zaczęła się więc adrenalina – odgadłem.

– Widzi pan jakie to proste? – lekko przekrzywiła głowę unosząc brwi i marszcząc wargi w grymasie zadowolenia z tego, że w końcu rozumiem o co jej idzie.

– Odwiedzała go pani u niego w mieszkaniu czy to on do pani przychodził? – zadusiła niedopałek.

– On tutaj – skinąłem głową próbując dojść do tego dlaczego kłamie, a przynajmniej nie do końca zgadza się z prawdą.

– Jak mąż był w pracy?

– Tak – strzepnęła z kolana coś co tylko jej tam przeszkadzało.

– Służby się pani nie obawiała?

– Nie. Sama im grafik ustalam – spojrzała mi w oczy.

– Rozumiem – skinąłem uprzejmie. – Ktoś wiedział?

– O czym?

– O tych odwiedzinach – uzupełniłem.

– Jedna służąca.

– I nikt więcej?

– Nie. To chyba oczywiste, że w takich sprawach zdecydowanie dobrze jest zachować możliwie daleko idącą dyskrecję – odparła powoli. – Nie sądzi pan?

– Mówi to pani jakby zęby na tym zjadła.

– Mylne wrażenie – skwitowała.

– Często bywał? – uniosła głowę do góry żeby pogładzić się wierzchem dłoni po gładkiej, pięknej szyi.

– Mówiłam już, że nie prowadzę notatek – Nie miałbym nic naprzeciw takiej dłoni także na mojej szyi. – Może raz w tygodniu, może dwa razy, może raz na miesiąc. Różnie. W zależności od możliwości.

– I potrzeb – dodałem od siebie. – Często przychodził w nocy?

– Tylko jeden raz.

– Ten, kiedy mąż was nakrył? – pokiwała powoli głową wydobywając kolejnego papierosa. Mój się też już skończył więc wrzuciłem go do popielnicy naciskając zamocowany po środku przycisk wprawiający w ruch stalowe przykrycie. – Umawialiście się?

– Nie. Zeszłam na dół napić się czegoś. Akurat przechodził i zobaczył mnie przez okno.

– Warto było?

– Daruje pan sobie – bynajmniej nie wyglądała na speszoną.

– Proszę wybaczyć, nie mogłem się powstrzymać – podałem jej ogień.

– Nie sprawia pan wrażenia jakby nie umiał ukrywać swoich rządz.

– Umówmy się, że umiem się maskować.

– Tego się właśnie boję – zaciągnęła się, a ja przywłaszczyłem sobie kolejnego papierosa z leżącej między filiżankami papierośnicy.

– Dlaczego? – spytałem siląc się na obojętność.

– Mam wrażenie, że nie rozmawia pan ze mną w sposób szczery.

– A pani? – Zapadła chwila niezręcznego milczenia. Każde z nas zatopiło się we własnych myślach.

– Powiem panu wprost – wyciągnęła nagie ramię w moją stronę. Ujęła mnie za kark i przysunęła w swoją stronę tak abym spoglądał wprost w jej malachitowe oczy. Nasze usta zbliżyły się do siebie na bardzo niepokojącą odległość. Niepokojącą głownie dlatego, że zacząłem się martwić o to czy będę się w stanie im oprzeć. – Popełniłam w życiu wiele błędów, za wszystkie już odpokutowałam. Ten był największy, ale wcale nie zamierzam się go wyrzekać. Dostałam co chciałam i będę musiała z tym żyć.

– Co pani chciała?

– Nie przerywaj mi – zwilżyła językiem wargi. Poczułem zapach malinowej pomadki. – Jak każdy, mam swoje słabości, walczę z nimi, ale bywa tak, że to one wygrywają. Wtedy muszę zrobić coś co spowoduje, że na karku włosy podniosą mi się do pionu. O tutaj – wbiła ostre paznokcie w moją skórę. Zesztywniałem. – Tak już mam i Herbert to doskonale rozumie. Więc bardzo uprzejmie proszę żebyś zrobił co do ciebie należy.

– To znaczy?

– Znajdź zabójcę Ulricha i lepiej żeby to nie był Herbert – z impetem wbiła swoje usta we mnie. Momentalnie poczułem jej język między zębami. Nieśmiało przyjąłem go do siebie. Smakowała mieszanką czekoladowego dymu z papierosa i malinową wilgocią pociągniętych szminką warg. Była na etapie lustrowania mojego podniebienia gdy zadzwonił telefon. Momentalnie przerwała nie przestając wpatrywać się w moje oczy. Papierosa trzymanego cały czas w drugiej ręce wrzuciła do popielnicy, wstała i podeszła szeleszcząc suknią do stojącego na komodzie aparatu w kolorze zachmurzonego nieba.

– Tak? – rzuciła aksamitnym głosem gdy ja próbowałem zlizać smak maliny z ust.

Wysłuchała kogoś po drugiej stronie wpatrując się w majaczące za oknem drzewa i wzgórze. Miała silne, umięśnione plecy z wyraźnie zarysowanym wąwozem kręgosłupa i niezwykle kształtną, długą szyję. Obszaru poniżej wcięcia w talii i lędźwi nie odważyłem się zlustrować. Z pewnością uwiódłby mnie, a na to absolutnie nie mogłem sobie pozwolić.

– Wychodzi – odłożyła słuchawkę, ale nie zdejmowała z niej dłoni ani się do mnie nie odwróciła. Była jak wykuta w marmurze idealna figura greckiej bogini. Brakowało tylko światła księżyca mogącego wydobywać ukryty w niej blask. – Herbert pytał czy dotarłeś.

Wstałem, zabrałem co moje i skierowałem się bez słowa do drzwi, które cicho zamknąłem za sobą. Dziwna kobieta. Miała w sobie tyle bólu jednocześnie będąc zdolną do zadawania go temu, kto powinien być dla niej najdroższy. Chyba nigdy nie będę w stanie zrozumieć takich kobiet.

Tym razem schodząc ze schodów między kolumnami zadarłem przezornie głowę ku górze. Na całe szczęście nic stamtąd nie miało zamiaru na mnie spadać. Wsunąłem dłonie w rękawice i ruszyłem przed siebie zanurzając się raz po raz w niewielkie stożki światła padającego z nielicznych latarni. Minąwszy ostatnią kamieniczkę przyklejoną do zabudowań zakładu zbliżałem się już do niewielkiego kościoła o barokowej wieży gdy zza zakrętu, z wyciem silnika na wysokich obrotach, wyskoczyło jakieś ciemne auto. Kierowca musiał doskonale orientować się w okolicy gdyż nie uznał za stosowne by włączyć lamp. Odwróciłem się dokładnie w momencie gdy mnie minął rozchlapując zalegającą w rynsztoku mokrą breję będącą całkiem bogatą mieszanką jeszcze nie roztopionego śniegu i tej części wody, która mimo wszystko zdołała się jakimś cudem z niego wytopić. W porę zdołałem się uchylić bo ten pióropusz byłby mnie kompletnie przemoczył, zaś wóz z piskiem hamulców zatrzymał się kilka metrów dalej. Warczący silnik pozostał na chodzie, ale skrzypiąc zawiasami drzwi wysiadło z wnętrza dwóch gości, którzy wyglądali na takich co to potrafią się wydajnie i oszczędnie posługiwać nożem w ciemnej uliczce. Zamarłem bo akurat zupełnie bez przypadku zmierzali wprost do mnie.

W pewnym momencie odniosłem wrażenie, że jednak pójdą gdzieś dalej, w sobie tylko wiadomą stronę, ale niestety omyliłem się. Bez najmniejszego słowa zniewagi zostałem zaprawiony całkiem sprawną pięścią w brzuch. Musiała być przyzwyczajona do wyczyniania takich harcy niemal na co dzień. Zgiąłem się w pół, ale nie padłem na bruk.

– Patrzcie go, jaki twardy – stwierdził sarkastycznie ten, który był o krok dalej i trzymał obie dłonie w kieszeniach długiego, cienkiego jak bibuła płaszcza.

– Czego chcecie? – wystękałem z trudem łapiąc oddech.

– I rozmowny w dodatku – odezwał się ten drugi, co tak uroczo się przywitał. Tym razem uniósł moją głowę ku lichemu światłu pobliskiej latarni chwytając za podbródek. Dostałem kolejny raz w splot słoneczny co skutecznie zmusiło mnie do położenia się na śniegu zalegającym pod stopami.

– Sprawa jest prosta, misiaczku – pieszczotliwie pochylił się nade mną ten z rękoma w kieszeniach.

– Jaka? – jęknąłem bo mnie jednak zabolało.

– Żebyś się przewietrzył gdzieś daleko stąd – prawie się uśmiechnął.

– Nie da rady – wycedziłem przez zęby. – Moja pani nie da się przekonać.

Odpowiedzią był całkiem celny kopniak w nerki. Po chwili dołączył do niego jeszcze jeden i nad moją twarzą pojawiła się blada poświata. To ten od bicia próbował mi się zaprezentować z jak najlepszej strony:

– Powiedz tak jeszcze raz, a ułożę cię do dłuższego snu – byłbym poczuł się jak u mamusi na niedzielnym obiadku gdyby mnie tylko zimno nie doskwierało, które ciągnęło od gleby.

– Masz przestać węszyć – wtrącił się ten spokojniejszy. – Rozumiemy się?

– Zdaje się że będzie z tym problem – odparłem, ale nerki zasugerowały, że jednak zdrowiej będzie jak w grzeczny i układny sposób zastosuję się do złożonej propozycji.

– Nie mów mi, że to niemożliwe – pochylił się nade mną co sprawiło, że poczułem przyjętą przez niego przed jakimś momentem miętówkę.

– Niemożliwe to elegancko i z gracją wymiotować – wysapałem, a on się uśmiechnął zupełnie bezgłośnie jakby doceniając moje poczucie humoru w takiej sytuacji. Przynajmniej takie odniosłem wrażenie bo żaden kolejny but nie zaatakował moich pleców.

– Cieszę się, że się rozumiemy – splunął zielonkawą śliną tuż koło mojej skroni.

– Powiedzmy – bąknąłem niepewnie.

– Dość będzie z tym footballem – odezwał się z wnętrza wozu trzeci głos na wskroś przeżarty nikotyną. – Ktoś jedzie. Zmywamy się. Mieliśmy go tylko nastraszyć.

– Pamiętaj kolego – ten wysoki, co sprawdzał moją wytrzymałość kopniakami oddalił się w kierunku wozu, ale ten ważniejszy, co to nie lubi się brudzić, pozostał nachylony nade mną. – Jak zajdzie taka potrzeba to będziemy cię w stanie znaleźć. Nie daj nam do tego pretekstu – pogroził palcem.

– Zmywamy się! – wysyczał głos zza kierownicy. – Miał dostać w lampę i wystarczy – Ruszyli z piskiem opon, a ja zostałem sam na zimnym i mokrym trotuarze owiewanym podmuchami mrożącego wiatru. Tuż koło ucha przetoczył się basowy pomruk silnika pocztowego autobusu wraz z masywnymi snopami jego świateł oblizujących okoliczne mury. Niestety, moje skulone, zwinięte w kłębek ciało nie wywołało na nikim wewnątrz żadnego efektu mogącego skutkować zatrzymaniem pojazdu czy minimalną próbą udzielenia mi pomocy. Z trudem przewróciłem się na wznak.

Minęła więcej jak minuta zanim skonstatowałem, że to już koniec dziwnych odwiedzin i wolno mi będzie wstać bez zbędnych konsekwencji. Ostrożnie podniosłem się do pionu i nie brakowało wiele, a oddał bym naturze wcześniejszy posiłek. Ostatkiem sił zdołałem się jednak powstrzymać i po doprowadzeniu do stanu jako takiej używalności ruszyłem w kierunku zur Krone. Tam przynajmniej mogłem oczekiwać, że nikt mnie nie będzie chciał bić. Może z wyjątkiem Jacki.

<< Przejdź do rozdziału 13; Przejdź do rozdziału 15 >>

Możliwość komentowania została wyłączona.

  • Ostatnie wpisy

  • Archiwa

  • Licznik odwiedzin

    • 5
    • 55
    • 554
    • 2 773
    • 689 353