Trzeba tylko chcieć – 4

4.

Na chodnikach zbierały się już grupki młodych ludzi. Wsłuchiwali się w płynące z głośników radiowych rozwieszonych na skrzyżowaniach słowa niewysokiego kuternogi, a później samego najwyższego z najwyższych. Facet mówił, że jeśli dojdzie do porozumienia w sprawie okręgu Sudetów to nasz kraj nie będzie wysuwał żadnych kolejnych żądań terytorialnych. Ciekawe czy sam w to wierzył?

Pstrokaty tłum falował w ekscytacji i podnieceniu. Ludzie trzymali w dłoniach niezapalone jeszcze pochodnie i krwiste flagi z białymi okręgami. Powoli robiło się coraz ciemniej. Szykował się kolejny idiotyczny przemarsz facetów w brunatnych koszulach. Musiałem zdążyć do Glocke przed nimi bo inaczej miałbym problem aby przebić się przez gęstniejącą ciżbę. Kawałek było do przejścia bo knajpa zajmowała niewielki lokal aż za Christophori Platz[1] więc musiałem intensywnie lawirować między obnośnymi sprzedawcami gazet, licznymi paniami w kwiaciastych sukienkach z płaszczami zarzuconymi tylko na ramiona aby łatwo było podnosić ramiona ku niebu i różnej maści szlifierzami bruków. Zatopiony w myślach przeskakiwałem pomiędzy coraz liczniejszym gronem amatorów darmowych atrakcji. Nie było łatwo. Z tyłu zostawiłem gorseciarnię braci Lewandowski przy wąskiej Weintrauben Gasse[2] i dom handlowy pana Juiliusa Sckeyde[3]. Chwilę później to samo stało się z Cafe Silesia zajmującą narożną kamienicę Taschen Straβe[4] oraz jej okrągły, niczym wielka beczka, szyld zwieszający się wprost nad głowami przechodniów.

Uskakując przed skręcającą w prawo do Hauptbahnhof[5] szesnastką, po kilku krokach dotarłem przed witrynę piwiarni ozdobioną trzema odrapanymi z farby imitacjami kolumn. Nad drzwiami zwieszała się staromodna lampa z kulistym, przezroczystym kloszem, z którego wymontowano palnik gazowy i wstawiono żarówkę. Już została zapalona rozrzucając niemrawe, żółtawe światło wokoło. Ze słomką w popękanych ustach, oparty o ścianę stał jakiś facet przyglądający się przygotowaniom do parady. Jeśli pracował tu jako wykidajło to ja nie chciałem podpaść nikomu w środku. W barach był dwa razy szerszy ode mnie, a spod podwiniętych rękawów wystawały ramiona o obwodzie cysterny do wywozu szamba. Ot, taki spec od trepanacji gorących głów taboretową nogą. Zajrzałem do środka przez duże okno, na którym ktoś wymalował niechlujnie serwowane tu gatunki piw wraz z cenami. Mieli komplet. Postanowiłem jednak spróbować. Drzwi były otwarte więc wszedłem. Rozdając razy łokciami przecisnąłem się przez całkiem gęsty tłumek okolicznych amatorów lagerów, pilznerów i innych napojów wyskokowych, porozsadzanych na trzeszczących i pozbawionych lakieru krzesłach z giętej sklejki. Udało mi się w końcu dotrzeć do niewielkiej, przeszklonej lady sklepowej służącej tu za bar. Wewnątrz poukładano na przetłuszczonych i poplamionych kawałkach papieru pakowego odwrócone do góry dnem kufle z grubego szkła. Tuż obok, przemieszane ze słoikami ogórków czy zawiniętymi w zgrabne ruloniki płatami śledzi z cebulką, leżały jakieś ciasteczka, które przydatność do spożycia straciły wraz z wyjściem Żydów z Egiptu. Przede mną niewielką szerokość wyświechtanego blatu z drewna zajmowała gruba baba z zadem szerokości małego samochodu i z wyrzyganym przez wieloryba czymś co miało imitować kapelusz z woalką. Musiałbym być mocno znieczulony aby przyznać, że to co miała na głowie nadawało się do założenia chociażby przez najmniej pruderyjną wykonawczynię jednego z najstarszych zawodów świata. Całkiem spory barman bez zęba na przedzie, za to w słomkowym kapeluszu z granatową kokardą zamiast otoka, z hukiem postawił przed nią dwie duże wódki i przegnał machnięciem szmaty o kolorze bardzo odbiegającym od białego. Brudnym rękawem przetarł cieknący nos i spojrzał na mnie załzawionymi oczami o przekrwionych białkach.

– Czego? – wypluł z siebie ascetyczną oznakę uprzejmości. Sądząc po wyrazie twarzy, wypowiadanie tego słowa musiało mu sprawić fizyczny ból.

– Pytanie mam. Pogadać chciałem.

– Nie tera. Widzi, że robota jest – za mną zdążyło już ustawić się dwóch młokosów w brunatnych koszulach i czarnymi krawatami, których węzły pod szyją zawiązano za pomocą imadła. – Zamawia co?

– Lagera pan nalej.

– Lucjan! Luteeeek! – wrzasnął za plecy jakbym w ogóle nie istniał. Znów wytarł nos w rękaw.

– Się należy?

– Dwanaście, panie.

– Marek? – zaskoczyła mnie ta cena, bo w najdroższych lokalach tyle za szklankę piwa się nie płaciło co najmniej od kryzysu. Za czystą szklankę…

– Coś pan, zgłupiał? Fenigów przecie. Luteeek! Beczka się kończy. Daj nową culmbachera. Ino migiem.

Wysupłałem z kieszeni odpowiednie monety, wysypałem na blat i przepchnąłem palcem ku niemu. Zsunął je wprawnym ruchem dłoni do otwartej szuflady pod spodem pytając kolejnego klienta o zamówienie. Miał idealne rozdwojenie uwagi i potrafił je doskonale wykorzystywać. Stanąłem sobie z boku, przy szybie, za którą ktoś nawrzucał w nieładzie kromki Commisbrot’a z tłuszczem z pieczeni[6] i wielki, kamionkowy słój ze smalcem. Patrzyłem jak nalewa po kuflu brunatnym chłopakom, a następnie jeszcze jakiemuś starszemu facetowi w trzyczęściowym garniturze. Zaopatrzeni w napoje wyszli na zewnątrz aby dołączyć do tłumu czekającego na największą atrakcję tego wieczora. Zmienił beczkę, udał, że wyciera blat i oparł o niego łokcie wsłuchując się w to co działo się na trotuarze. Kciukiem i palcem wskazującym ścisnął nozdrza wciągając jednocześnie powietrze. Zza otwartych drzwi dobiegały coraz głośniejsze dźwięki orkiestry grającej jakiegoś marsza, którego nie umiałem rozpoznać.

Tschingta[7]. Nie wiem czemu, ale strasznie podoba mi się ta melodia. Słyszał go już pan? Taka wesoła – zagadał mnie, a ja potrzebowałem dłuższej chwili aby załapać, że pierwsze słowo było częścią tytułu, który już kiedyś obił mi się o uszy.

– Nie za późno na słomkowy kapelusz? – próbowałem zmienić temat, ale moje słowa zagłuszył trzask podkówek butów bijących o bruk przed lokalem. Widoczny za szybami witryny tłum zafalował i zaczął klaskać.

– Że co? – wyrwał się w końcu z odrętwienia.

– Pytałem czy nie za późno na słomkowy kapelusz?

– Że niby czemu?

– Mówi się, że gentelmani nie noszą słomkowych kapeluszy po piętnastym września. Ponoć nie przystoi.

– Jaki tam ze mnie gentelman, panie. Czasem jak gorąc jest to się nim wachluję, bo tu strasznie kiepska wentylacja – uśmiechnął się pod wąsem zalegającym na całej górnej wardze równą, twardą szczeciną. Dopiero teraz dostrzegłem, że wcale nie był on przyprószony siwizną jak mi się z początku wydawało. – Co pan chciałeś?

– Szukam jednego gościa, co to się u was często pojawia.

– A bo to on jeden? Wielu tu takich – wskazał ogromną dłonią na wypełnioną przepoconymi gośćmi salę.

– Ten jest dla mnie ważny.

– Nazywa się jakoś?

– Jasne. Gruber. Werner Gruber. – Zamarł na ułamek sekundy i pociągnął uważnym wzrokiem po mojej twarzy jakby chciał wybadać czy aby moja prababka nie miała jakiego semity w rodzinie. Zdaje się że zaabonowane wcześniej jego pozytywne nastawienie do mnie właśnie sobie gdzieś poszło. Najpewniej przewietrzyć się w przyjaźniejszej atmosferze. – Coś nie tak? – spytałem pogodnie starając się tym zamaskować zdenerwowanie.

– Czego możesz pan chcieć od niego?

– Robotę mi nadał. Chciałem mu odpalić parę miedziaków w podzięce.

– Nie znam człowieka – przyznał stanowczo zbyt szybko.

– Na pewno?

– Mówiłem już – obsłużył w międzyczasie wyglądającego na spragnionego studenciaka w poprzecieranym na łokciach czarnym garniturze. Wydając resztę rozsypał na podłogę monety, schylił się więc po nie i pozbierane włożył chłopakowi do zaciśniętej dłoni.

– Panie, nie opowiadaj mi pan bajek, bo sam słyszałem jakżeś go, nie dalej jak tydzień temu, po nazwisku wołał do telefonu.

– Też mi wielkie co. Telefon był, ktoś podał nazwisko tom krzyknął na salę czy jest kto taki.

– Był?

– Jakiś facet się podniósł, odebrał telefon i tyle. Skąd mam go znać? – sięgnąłem do kieszeni płaszcza gdzie miałem przygotowane banknoty. W różnych nominałach. Właśnie na taką okazję. Trafiło na dziesięć marek. Zawinąłem je między palcami w rurkę jakbym chciał do środka nawtykać tytoniu. Postukałem w blat przed jego kulfoniastym nosem z rozlewającymi się z policzków śladami po ospie.

– A teraz?

– Co mnie pan tu za język chcesz ciągnąć? Ja nic nie wiem – machnął ręką. – Mówiłem już. Nie znam człowieka. Wsadź pan kasę w kopertę, zostaw za szybą z podpisem dla kogo, to jak przyjdzie następnym razem to sobie odbierze i będziesz pan miał z głowy. Proste? Zamawiasz pan co jeszcze? – wskazał brodą mój prawie pusty kufel. Dopiłem i postawiłem przed nim.

– Nalej pan jeszcze jedno – sięgnąłem ponownie do kieszeni. Tym razem trafiło na dwadzieścia marek. Połączyłem dwa banknoty i zacząłem się nimi bawić przed jego oczami. Nerwowo łypał na kasę między jednym a drugim spojrzeniem na podnoszący się poziom piwa w kuflu.

– Skąd mam wiedzieć, żeś pan nie z mundurowych? – Zacząłem się zastanawiać czy drugi raz dzisiaj legitymacja od generała by się przypadkiem nie przydała. Uznałem jednak, że będę bardziej przekonujący jak zacznę z innej strony. Postawił pełen kufel na blacie. Upiłem łyk.

– Słuchaj no koleś – nachyliłem się nad tym jego lichym barem i mocno uchwyciłem w pięści pomarszczoną, brudną koszulę, która za Barbarossy[8] mogła być już lekko przyszarzała. – Ten twój koleżka, coś go wołał do telefonu, wisi mi grubą kasę więc bardzo uprzejmie ci radzę abyś sobie łaskawie przypomniał gdzie go znajdę. W przeciwnym razie sprowadzę na tę budę tych co to z handlującymi prochami pod stołem umieją sobie poradzić w sposób szczególny i żaden stojący przed wejściem mastodont w przyciasnych portkach nic nie będzie miał do gadania. Rozumiemy się po dobroci, czy mam ci tu zrobić małą Guernicę?[9] – na koniec w sposób wymowny wsunąłem dłoń pod połę płaszcza. Czułem tam zawieszonego w kaburze ViSa, ale chyba nie odważyłbym się go wyciągnąć mając za plecami jakieś pół dywizji SA maszerujące w rytmie wybijanym przez oddalającą się orkiestrę. Liczyłem jednak na to, że on tego niuansu nie będzie w stanie zarejestrować.

– Co pan? – uniósł krzaczaste brwi.

– Myślisz, że nie widziałem jakżeś popchnął temu studenciakowi działkę? Niby monety na podłogę się rozsypały, co? Nie ze mną takie numery. O nie! – puściłem koszulę i pogroziłem mu palcem. Przy najbliższej okazji będę musiał go zdezynfekować.

– Aleś pan drażliwy.

Nachyliłem się ku niemu raz jeszcze błyskawicznym ruchem wydobywając jednak pistolet spod pachy. Przytknąłem lufę do obfitej piersi, której nie powstydziła by się niejedna panienka spod Gabeljürge[10]. Kciukiem odwiodłem kurek co zostało zagłuszone przez wiwaty tłumu na ulicy. Starałem się być możliwie najszerszy w barach aby nikt z obecnych w środku nie zauważył co się między nami wyprawia. Niepotrzebnie. Wszyscy wyciągali szyje aby jak najmniej uronić z tego co się dzieje za drzwiami.

– Albo się dogadamy, albo jednemu z nas zrobi się przykro, a możesz mi wierzyć, że ja dziś nie mam zamiaru się smucić. – Pojednawczo uniósł dłonie ku górze. Po blacie roztulały się moje banknoty, ale nie zwróciliśmy na nie najmniejszej uwagi.

– Dobra, dobra. Po co te nerwy?

– Gdzie go znajdę? – rzuciłem z naciskiem mocniej wbijając w niego broń.

– Palm Straβe 15a, mieszkania dwanaście. Trzecie piętro. Kamienica Zur Hoffnung[11]. Róg z Herbert Stanetzki Straβe[12] – wysapał wpatrzony w suwadło skrywające zamknięty w komorze pocisk o prawie centymetrowej średnicy. Mogło to robić wrażenie. Jakbym był na jego miejscu to na mnie na pewno by zrobiło.

– Dziękuję uprzejmie – zawiesiłem głos na moment. – Tylko nie próbuj go uprzedzić, bo się tu wrócę przysposobić ci parę kolejnych otworów między cyckami – schowałem pistolet pod pachę, dopiłem duszkiem piwo i ruszyłem do wyjścia zostawiając tylko zielony banknot[13] na blacie. Na więcej nie zasłużył. Miałem ogromną nadzieję, że nie mają jakiegoś umówionego znaku z mięsistym buldożerem okupującym framugę. Przemarsz właśnie się skończył i do wnętrza zaczęło pchać się mnóstwo spragnionych. Przepuściłem ich przytrzymując drzwi i wychynąłem na chłodny, wilgotny trotuar.

Z Zur Glocke miałem całkiem niedaleko pod adres jaki podał mi sprzedawca prochów. Postanowiłem się przespacerować i już po dziesięciu minutach byłem pod kamienicą Grubera. Smutne, zwieszające się nad jezdnią lampy nie dawały tyle światła co pudełkowy neon z mlecznego szkła po drugiej stronie. Zadarłem wysoko głowę by spojrzeć czy we wkradającym się między kamienice zmroku nie pojawią się jakieś światła na trzecim piętrze. W kilku oknach było zapalone więc napełniło mnie to niewielką dozą optymizmu. Wyjrzałem za róg Stanetzky Straβe Niewysokie drzwi garażu kawałek dalej były otwarte na całą szerokość, a wypadające z nich żółtawe światło zalewało połowę skrzyżowania. Przez wąską bramę o stopniach ze sztucznego  granitu, prowadzących do zawiniętej klatki schodowej, wczłapałem się na górę. Pomalowane na granatowo drzwi z wydrapanym numerem dwanaście nie specjalnie zapraszały do odwiedzin. Ktoś wydłubał z nich judasza, a przy progu odstawały od framugi na tyle, że można było w szparę wsadzić całą dłoń. Bez ryzyka uszkodzenia. Ostrożnie zastukałem butem aby ich nie wyważyć.

– Co znowu? – dobiegło mnie ze środka. – Otwarte!

Nacisnąłem chropowatą klamkę i z terkotem dawno nieoliwionych zawiasów wszedłem do środka. Pozostający w mroku długi korytarz prowadził do trzech pomieszczeń, z których tylko na końcu paliło się światło padające stożkiem na kiepskiej jakości, dawno nie trzepany, dywan w kolorowe paski. Przemierzyłem go nie wydając więcej dźwięku niż skradający się kot. Ostatni pokój był czymś w rodzaju salonu, gdzie pod ścianą stało żelazne łóżko ze słomkową makatką na ścianie, a środek zajmował okrągły stół na jednej, grubej, barokowej nodze. Zastawiony był kilkunastoma butelkami po wódce i innych wynalazkach ludzkości prowadzących prostą drogą do upodlenia. Pomiędzy nimi, w porcelanowej popielniczce, dopalał się samotny papieros. Jego dym pod stłuczonym kloszem żyrandola zbierał się w całkiem słusznej wielkości chmurę. Właściciel smutnych, mokrych oczu z trudem uniósł je ku mojej twarzy. Miał na sobie jasne pumpy wpuszczone głęboko w kraciaste getry i koszulę z grubej, ciemnej flaneli. Zdemolowany procentami rozwalał się w fotelu z zielonego aksamitu, którego jedna noga zastąpiona była dwoma tomiskami Adreβbucha[14]. Dłubał w wypalonej w dywanie dziurze paluchem wystającym z podartej skarpetki. Gdyby go doszorować i gruntownie ogolić to mógłby wyglądać na jakieś dwadzieścia kilka lat.

– Nie znam pana. Kim pan jest i czemu zawdzięczam tę wizytę? – wybełkotał całkiem składnie, choć widać było po nim, że jeszcze ze dwa kieliszki i będzie musiał pędzić w kierunku zlewu.

– Nie znamy się. Fakt. Ale mam do pana sprawę.

– Mianowicie jaką? Do mnie mało kto ma ostatnio jakąkolwiek sprawę.

– Ja jednak mam. Miałeś pan okazję poznać pewną generałową – zacząłem bez ogródek.

– Miałem. Trzeba przyznać, że całkiem z niej przyjemna w dotyku babka. Gdybym tylko częściej mógł mieć do dyspozycji szofera i taki wóz… – rozmarzył się przekrwionymi oczętami.

– No więc muszę dostać to coś zabrał z domu Rotkirchów.

– Skąd pan wie, że coś zabrałem? – wzrok miał mętny i chyba ledwo był w stanie stwierdzić, który z nas do niego mówi.

– Tak się składa, że wiem. Mniejsza o to skąd. Potrzebuję te papiery. Masz je tutaj?

– Nie mam.

– To gdzie są?

– Oddałem.

– Komu?

– A naleje mi pan kielicha? – powiódł błagalnie po stole i stojących tam butelkach. Zdaje się, że jedna z nich była jeszcze nie do końca wysuszona. Odszukałem między walającymi się brudnymi naczyniami dwie stopki tylko z grubsza przypominające takie, które od biedy mogłyby się nadawać do użycia. Rozlałem i jedną podałem mu na wyciągniętej ręce. Swoją zatrzymałem przy piersi. Nad wyraz sprawnym i niezachwianym ruchem wpuścił zawartość sobie do środka i kaszlnął zakrywając wierzchem dłoni usta. Wracającą od brody dłonią rzucił kieliszek pod stojącą przy wejściu komodę bez jednych drzwiczek. Potoczył się nie tłukąc się w najmniejszym stopniu. Najwyraźniej przeżywał ten proces nie pierwszy raz. Przez otwarte okno bez firanki wpadł do środka jęk gwiżdżącego przeciągle parowozu, który podstawiał jakieś wagony w perony pobliskiego Hauptbahnhof. Wypiłem. Wódka piekła w język jakby była pędzona na samym pieprzu. Skrzywiłem się. Nie miałem odwagi zagryźć niczym co oferował w swej szczodrobliwości stół.

– No więc? Komu oddałeś te papiery?

– A to ważne?

– Dla mnie tak.

– Nie pamiętam – przyznał rozbrajająco i broda upadła mu na mostek.

– Ej! – szturchnąłem go, ale chyba zasnął. Rozejrzałem się po pokoju. Uchyliłem szuflady komody, zajrzałem pod wiszący na ścianie tandetny obraz, podwinąłem butem dywan i nic. Nie znalazłem żadnego miejsca, które mogło by choć w odrobinie przypominać kryjówkę na dokumenty generała. Zwiedziłem sąsiedni pokój zagracony nieużywanymi sprzętami tak, że nie można było zrobić w nim więcej niż jednego kroku. Z podobnym rezultatem. Za oknem znów zagwizdał parowóz. Dołem, w wąwozie ulicy przejechało jakieś auto i zatrzymało się nie wyłączając silnika. Wróciłem do salonu. Mój gospodarz ocknął się otrzepując głowę z nieistniejącego pyłu. Brązowa fala włosów zadrżała lekko, ale nie poddała się. Pozostała na swoim miejscu tak jak przedtem. Długi, wystający nos miał po bokach czerwone żyłki charakterystyczne dla pijaka, który już jakiś czas nie odpuszczał. Widocznie używał sporo pudru skoro był w stanie w jakiś sposób podobać się generałowej.

– Aaa. To ty – zdziwił się jakby mnie widział drugi raz w swoim życiu. – Masz fajkę?

Wydłubałem z kieszeni pogniecioną paczkę Rarität’ów nr 200[15]. Wyjąłem jednego, wyprostowałem dwoma palcami bo się lekko skrzywił i podałem bez słowa. Wbił go sobie do ust, ale odpalić z wydobytej z kieszeni zapalniczki już nie był w stanie. Trzaskał kółkiem raz po raz i mimo zapalenia się knota nie mógł trafić płomieniem do papierosa. Kiwał się przy tym na boki jakby go kto szturchał z rozmysłem. Przytrzymałem rękę z zapalniczką za nadgarstek i przysunąłem płomień gdzie trzeba. Zaciągnął się wydymając sine, grube usta. Splunął na dywan i oparł się z trudem o zaplecek fotela. Przystawiłem sobie krzesło i usiadłem bokiem.

– Komu oddałeś papiery generała?

– A co ci do tego?

– Skup się.

– Oddałem i już ich nie ma. Daj się napić. – Sięgnąłem ponownie po tę samą flaszkę. Zostało w niej jeszcze może na dwie kolejki. Nalałem do mojego kieliszka i podałem. Wypił jednym gwałtownym haustem.

– Jak mi powiesz komu to ci kupię jeszcze ze trzy butelki.

– Mam w kuchni. Chłodzą się w zlewie.

– Przynieść?

– Jakbyś był uprzejmy to ja już bym się nie fatygował – miał trochę racji. W takim stanie mógłby nie pokonać tej drogi w jednym kawałku.

– Przyniosę, a ty się zastanów – dołem, pod oknami, ze zgrzytem, przetoczył się tramwaj. Poszedłem poszukać kuchni. Znalazłem ją zaraz przy drzwiach wejściowych, które nie zatrzymane zapadką zamka otworzyły się pod wpływem własnego ciężaru na całą szerokość. Zamknąłem je raz jeszcze, ale nie poskutkowało. Wracając na korytarz z ociekającą flaszką o nieznanej mi etykietce znów się otworzyły. Obcasem próbowałem przywołać je do porządku, ale bez specjalnych efektów. Zignorowałem to. Po czasie wyszło na to, że to był błąd.

Werner siedział z szeroko rozsuniętymi kolanami przesadnie delektując się papierosem. Leżący w popielniczce na stole dawno zdążył zgasnąć zaś ten w jego ręce trzepał popiołem na pół metra od fotela. Nic sobie z tego nie robił. Odkorkowałem flaszkę i nalałem do kieliszka. Wypiłem jednym ruchem i nalałem ponownie. Piekło w przełyku że hej, choć lekki chłód odrobinę łagodził ten efekt. Skrzywiłem się i spojrzałem na etykietkę. Widniały na niej złote kłosy żyta oraz napis złożony z liter o przesadnej ilości ogonków ponad nimi. Za żytniówką nigdy specjalnie nie przepadałem, wydawała mi się, na tle innych alkoholi taka ordynarna i prostacka. Podałem mu kieliszek. Ujął stopkę w dwa palce i obracał powolnym ruchem na wysokości oczu. Znać konesera. Znów wlał ją sobie do gardła jakby to była zwyczajna woda z syfonu. Przeszły mnie ciarki po plecach. Rozmazane, matowe światło rzucane przez neon zawieszony po drugiej stronie ulicy błądziło blikami gdzieś pod sufitem. Przysunąłem krzesło do oparcia fotela, flaszkę postawiłem na podłodze między nami i nachyliłem się nad jego uchem:

– Generał obiecał, że włos ci z głowy nie spadnie jak będziesz współpracował.

– Ty się o moje włosy nie bój – wybełkotał.

– Adres. Podaj mi adres gdzie mogę ich szukać i już mnie nie ma.

– Polej.

Zrobiłem o co prosił, ale ta rozmowa zaczynała mnie powoli wnerwiać. Właśnie nalewałem porcję dla niego gdy przez uchylone drzwi do korytarza bezszelestnie wsunął się oksydowany cylinder. Ktoś klasnął w dłonie, a po pokoju rozszedł się kwaśny zapach spalonego prochu. Na piersi Grubera rozpłaszczyła się mackami krwawa plama. Po środku wykwitła poszarpana, okrągła dziura, w którą mógłbym wsadzić palec wskazujący. Bezczelna kula przybiła go do oparcia. Zanim zerwałem się i ruszyłem w pościg zdołałem dostrzec jak chłopak łapie się ponad sercem za pierś, a spomiędzy palców zaczyna przeciekać mu gęsta stróżka o głębokiej, karminowej barwie. Wypadłem na pręgowany dywan, który o mało nie doprowadził mnie do trafienia czołem w ścianę. Złapałem równowagę i pobiegłem za znikającym cieniem na klatkę schodową. Zatrzasnął za sobą drzwi, które jak na złość nie chciały się otworzyć. Gdy dopadłem rzeźbionej w drewnie balustrady był już dwa piętra pode mną. Zeskoczyłem na podest poniżej, ale gość zdążył w tym czasie wypaść na podwórze i przez otwartą bramę garażu ruszył na ulicę. Najpewniej do czekającego wozu. Zdołałem dostrzec tylko wielką łysą glacę i gruby, czarny płaszcz ze skóry. Wróciłem do chłopaka. Ciągle próbował zatamować upływ krwi. Bezskutecznie. Przyglądał się z zainteresowaniem coraz bardziej mokrej koszuli. Za oknem zawył silnik zmuszony wciśniętym w deski podłogi pedałem do pracy na najwyższych obrotach. Kula weszła jakieś pięć centymetrów pod obojczykiem i nie chciała być mało groźna. Zsunął się z fotela i opadł na kolana oglądając swoje czerwone palce. Kucnąłem koło niego.

– Czy ja umrę? – wychrypiał powoli.

– Nie jestem lekarzem, ale jak powiesz mi co chcę wiedzieć to cię do niego zabiorę.

– Jest taki kościół… – zabrakło mu tchu. Zdziwiłem, ale w sumie umierający ma prawo do pojednania się z Bogiem więc uznałem, że lepiej będzie aby mu nie przeszkadzać.

– Tak? – chwyciłem go za rękę. Drżała. Pokrywała ją cienka warstwa zimnego potu. Coraz bardziej zimnego.

– Martini Kirche[16]. Co niedzielę, w południe… Stań w przedostatniej ławce – oddychał coraz ciężej z trudem łapiąc powietrze. Coś w nim świszczało gdy je wciągał do wnętrza klatki piersiowej. Wokół kącików ust pojawiły się niewielkie czerwone bąbelki. Próbował przełknąć ślinę, ale pociekła mu krwawą rzeczką ku brodzie. – Tam siądź z białą różą w klapie i Breslauer Neuste[17] w ręce. Literkę B zakreśl w koło – osunął się pośladkami na pięty, głowa mu opadła ku podłodze i w takiej pozycji skonał. Zrobiło się naprawdę cicho.

Odczekałem chwilkę by sprawdzić puls. Nie znalazłszy na jego szyi niczego co bym mogło sugerować, że mógłby jej jeszcze do czegokolwiek potrzebować, wstałem i powycierałem starannie wszystkie sprzęty jakie dotykałem. Tak mi się przynajmniej wydawało, że wszystkie. Napoczętą żytniówkę wsadziłem do kieszeni płaszcza. Do niedzieli był jeszcze kawałek, więc uznałem, że miło będzie wrócić do siebie, wyciągnąć ją z kieszeni, poczęstować samego siebie i oddać się błogim uczuciu próżności.

<< Przejdź do rozdziału 3; Przejdź do rozdziału 5 >>

Możliwość komentowania została wyłączona.

  • Ostatnie wpisy

  • Archiwa

  • Licznik odwiedzin

    • 5
    • 55
    • 554
    • 2 773
    • 689 353