Kłamałem… – 4

4. 

Spojrzałem na zegarek. W mroku klatki schodowej fosforyzujące wskazówki układały się w godzinę piętnaście na szóstą. Zdecydowałem, że będę w stanie zdążyć jeszcze na Gräbschner Straβe 15. Zignorowałem więc chłopaka i szarpnąłem za rękaw Heinricha abyśmy wyszli.

– Pojadę jeszcze w jedno miejsce – odezwałem się do niego gdy już byliśmy na dworze i młody nie mógł nas usłyszeć. Ruszyłem w kierunku zaparkowanego przy krawężniku opla.

– Zwariowałeś? – Schulmbach wyraził swoją dezaprobatę opluwając mnie nadmiarem śliny jaka zgromadziła mu się w kącikach ust z wysiłku. – Piłeś przecież. Nie możesz jechać. Ja cię zawiozę.

– Gadanie tam – machnąłem ręką. – Poza tym przecież nie masz prawa jazdy.

– Ale jeździć umiem. Dawaj klucze. – Warknął do mnie. Nie chciałem zostać rozszarpany przez bestię jaka zamieszkała w jego wnętrzu więc wsunąłem dłoń w kieszeń. Szkoda mi było też czasu na jałowe dyskusje. Z niespecjalnie skrywaną niechęcią otworzyłem drzwi i usiadłem na fotelu pasażera. – Może się do czegoś przydam – odezwał się do mnie gdy już spłynął na miejsce za kierownicą. Popatrzyłem na niego i już miałem powiedzieć, że jedyne do czego by się nadawał to rzucanie nim w potencjalnych wrogów, ale na całe szczęście ugryzłem się w język. Nie ma co ukrywać, że swoją tuszą mógł stanowić jedynie przeszkodę w szybkich działaniach jakich się spodziewałem. Zdaje się, że nie miał jednak zamiaru odpuścić. Spojrzałem w mrok ulicy rozświetlany jedynie zawieszonymi ponad trakcją tramwajową lampami, które wyłuskiwały z bruku iskierki odblasków w główkach szyn. Rowki wypełniała brudna woda, w którą zamieniał się padający niewielkimi płatkami lichy śnieg.

– Dobra. Niech będzie – zgodziłem się ostatecznie. – Skoczę tylko po broń i jestem za pięć minut.

Tak też się stało. Nakarmiwszy przy okazji koty zbiegłem na dół i wróciłem na swoje siedzenie. On nie zmienił pozycji ciągle trzymając dłonie oparte na kole kierownicy. Fotel pod nim zdawał się wydawać z siebie ostatnie tchnienia pod wpływem obciążenia. Ruszyliśmy przez kładące się do snu miasto i jego przyprószone lekkim śnieżkiem ulice. Wielkimi krokami zbliżała się zima, na którą nic nie można było poradzić. Oczywiście poza wsunięciem ciepłych rękawiczek.

Numer piętnasty na Gräbschner Straβe znajdował się mniej więcej w połowie pierwszej przecznicy między Sonnen Platz[1], a Holtei Straβe[2]. Zanim tam dotarliśmy musieliśmy jeszcze odczekać kilka chwil aż tłum oczekujących przed redakcją Schlesische Tageszeitung[3] nowych informacji o wydarzeniach z Paryża rozstąpi się robiąc miejsce dla przejazdu. Zwieszające się długimi rękawami, z elewacji kamienicy gazety, czerwone flagi ze swastykami łopotały na lekkim wietrze, który rozpędził się w wąwozie ulicy. Musiałem wydzierać się przez uchylone okno bo ludzie nie chcieli się przesunąć. Byłbym z pewnością dostał jakiegoś kuksańca pod oko gdyby nie fakt, że za nami w tej ciasnocie ustawiła się jadąca do zajezdni dziewiątka. Motorowy deptał dzwonek ile się dało i wygrażał pięściami zgromadzonym bo mu włazili niemal pod same koła. Dobrze, że tuż przed przednią osią miał zamontowany zgarniacz z drewnianych desek. Wybiwszy się na wolność spomiędzy ludzi motorowy zatrzymał wóz aby wyciągnąć zagubione pod podwoziem kapelusze i szaliki.

Kazałem Schulmbachowi zostać w wozie i trzymać go z włączonym silnikiem. Tak na wszelki wypadek, jakby miało stać się coś nagłego. Z rękoma w kieszeniach płaszcza wszedłem przez wąskie drzwi do niewielkiego, zakurzonego pomieszczenia gdzie wzdłuż bocznej ściany ustawiono ladę, w którą wprawiono głęboką skrzynkę przykrytą szybą. Pod nią, na atłasowej wyściółce, leżało kilka fotografii rodzinnych, jakiś portret dziecka w beciku i kilka pudełek po filmach. Na ścianach wisiało też kilka zbliżeń twarzy modelek, które wykonano w przestronnych wnętrzach o wysmukłych kolumnach. Na drewnianym krześle za ladą siedziała zaniedbana babka w siwych, kręconych włosach i zawodowym kitlu, na którym znać było wielkie plamy po różnego rodzaju fotograficznych chemikaliach. Rozwiązywała krzyżówkę, co było dla niej ważniejsze niż moja skromna osoba. W powietrzu unosił się ostry zapach kwasu octowego.

– Waltera zastałem?

– W ciemni. Wywołuje. – Nawet nie raczyła podnieść głowy.

– Wpuści mnie pani do niego? Sprawę ważną mam. – Z nieukrywaną niechęcią obdarzyła mnie spojrzeniem jakbym prosił aby zrobiła salto pod sufitem. Mimo to sięgnęła z ociąganiem pod blat do jakiegoś przycisku. Gdzieś w głębi odezwał się brzęczyk. Minęła chwila, którą poświęciła na wpisanie jednego, czteroliterowego hasła przesadnie przykładając się do kaligrafii. Straciła mną zainteresowanie i nie zareagowała na zachrypnięty bas dobiegający z głębi zakładu:

– Czego?

– Gościa masz! – wrzasnęła nie odrywając się od kolejnego hasła.

– Robotę mam. Nie mam czasu.

– Od Bilkego jestem – włączyłem się. – Wspominał, że masz pan dla niego ostatnią porcję ładnych pejzaży poddanych specjalnej obróbce, które mam odebrać.

– Cholera by was nadała. Chodź pan. – Kobieta zdobyła się na heroiczny wysiłek i odsunęła małą barierkę, która odgradzała petentów od zaplecza. Wpuściła mnie przez przejście ze zwieszającymi się z framugi drewnianymi, lakierowanymi na różne kolory, kulkami na sznurkach. Wnętrze zaciemnionego studia, gdzie na ścianach zwieszały się sztuczne i nienaturalnie kolorowe widoczki górskie, nie było sprzątane od powodzi w dziewięćset trzecim. Po kątach walały się jakieś połamane i zakurzone krzesła czy stoły, stał tu także motocykl z wymontowanym silnikiem. W rogu paliła się słaba niebieska żarówka co sprawiało, że bardziej przypominało to prosektorium niż miejsce niedzielnych wypraw z całą rodziną. W bocznym korytarzu dostrzegłem uchylone drzwi, nad którymi zapalono czerwony napis Eintritt verboten![4] Niewielkie, brudne okno wychodziło na hinterland[5] gdzie ponad jakimiś odrapanymi komórkami, widać było boczną ścianę budynku Königliches Wilhelm Gymnasium[6]. Wycierając w poszarpany ręcznik masywne dłonie o żółtych plamach, z ciemni wyszedł łysy facet wielkości domu z łbem o fakturze i rozmiarze dorodnej dyni. Spojrzał na mnie z góry swoimi oczami, wokoło których nie było ani jednego włosa. Sympatii też nie było. Śmierdział przetrawioną cebulą i kiepskim tytoniem. Miał na sobie długi, sięgający kostek, gumowy fartuch z kieszenią na piersi. Kraciasta, flanelowa koszula miała oberwane rękawy więc gdybym tylko zechciał, miałbym okazję przytulić się do jego muskularnych ramion. Były wielkości mojej poduszki i pokrywał je skomplikowany wzór, w którym rozpoznałem niestaranne, więzienne tatuaże o licznych, roznegliżowanych dziewczętach, smokach i tym podobnych abstrakcyjnych symbolach.

– Coś chciał?

– Wiesz doskonale.

– Bilke zawsze sam przychodzi po fotki. Nie znam cię – spojrzał na mnie nieprzychylnie.

– Chyba nie każdy może tu wejść, powiedzieć stosowne hasło i dostać towar.

– To nie jest towar dla wszystkich. Musisz się chłopcze jakoś wylegitymować – nachylił się nade mną i zdołałem poczuć, że zębów nie szczotkował jakąś dekadę. Wejrzałem w jego przekrwione białka o grubych, pękatych powiekach.

– Bilke będzie zły jak mu tych fotek nie przywiozę.

– To twój problem – skończył wycierać dłonie, którymi można by napełniać po dwa wiadra na minutę.

– Jak ich nie przywiozę to on gotów zmienić tę spelunę na jakąś inną, taką z bardziej elastyczną obsługą.

– Poczekaj no. Zadzwonię se do niego bo mi się nie podobasz – przesunął mnie na bok ujmując palcami za kark. Tarasowałem mu przejście. Nawet nie sapnął, a do małych nie należę. Miałem tym samym okazję zapoznać się z popękaną i chropowatą skórą jego rąk. Był w połowie drogi do przejścia z kulkami gdy zmroziła mnie myśl o tym jak telefon w mieszkaniu Bilkego odbierze chłopak co to uprzejmie zajął się jego rzygowinami. Nie mogłem do tego dopuścić. Rozrzuciłem koraliki dokładnie w chwili gdy skończył wybierać numer grubym paluchem. Skoczyłem się na niego i odepchnąłem na ścianę wyłożoną wąskimi deszczułkami, z których od dawna odpada położona niestarannie politura. Rąbnął w nią z całym impetem swego cielska i żeby nie stracić równowagi pochylił korpus tak, że przyjął nim pozycję równoległą do podłogi. Siwa kobieta rzuciła gazetę w górę i zaczęła wrzeszczeć. Wyciągnąłem bowiem spod pachy ViS’a i dalekim zamachem trafiłem gościa kolbą w skroń. Skóra pękła,a z rozcięcia poleciała krew opryskując blat, ścianę oraz pół jego twarzy. Baba zarzuciła ręce na głowę i zaczęła się szamotać między ladą, a ścianą bo grubas ją zablokował i nie miała gdzie uciekać. Próbowałem wsiąść na niego jak na konia, ale zrzucił mnie na podłogę i otrzepał się jakbym był go w stanie co najwyżej połaskotać za mięsistym uszkiem. Ciasnym lobem przeleciałem ze dwa metry aby spaść z dudnieniem na podłogę. Pistolet wytrącony z dłoni poleciał łukiem pod ścianę jaką miałem za plecami. Z pasją kopnął krzesło z giętej sklejki, które uderzyło mnie w pierś. Ruszył w ślad za nim z wyciągniętymi przed siebie ramionami niczym filmowy Frankesnstein. Po drodze zawadził kolanem o coś i z lady zleciał na podłogę bakelitowy telefon. Wycofałem się rakiem aby opierając się o ścianę plecami postawić się do pionu. Omijając dłonie wielkie jak rzeczne barki zdzieliłem go lewą pięścią w miejsce gdzie łączy się żuchwa z czaszką. Troszkę to musiało zapiec bo lekko skrzywił usta, ale nic więcej spektakularnego nie nastąpiło. Był już prawie o krok od mojej szyi. Baba za nim dostała szansę więc wyskoczyła przejściem, przez które mnie wcześniej przepuściła aby ruszyć z rozdzierającym wrzaskiem w kierunku drzwi wejściowych. Otworzyła je szarpnięciem i odbiła się jak piłka od pulchnego ciała Schulmbacha, który zamajaczył za szybą niczym zjawa. Wpadła do środka plecami waląc o wykładaną kolorowymi płytkami podłogę. Z trzaskiem ze ściany spadło jedno z wiszących tam zdjęć. Zdołałem dostrzec nad ladą tylko jej uniesione wysoko stopy z drelichowymi łapciami, które miały grube, drewniane podeszwy. Kretschmer właśnie zacisnął swe paluchy na mej szyi więc kopnąłem go w krocze. Najwyraźniej nie posiadał niczego wartościowego w galotach skoro nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. Poczułem się jakbym wsadził łeb w imadło. Wykonałem jeszcze krok wstecz, a on uwieszony na mnie, zostawiwszy stopy nieco z tyłu, zgiął ciało pod nienaturalnym kątem. Zaczynało mi brakować tchu i pomieszczenie zafalowało jakby kto szybko gasił i zapalał światło. Zrobiłem jeszcze kroczek i w końcu trafiłem plecami na ścianę. Dłonią za sobą wymacałem ViS’a, ale nie zdołałem z niego skorzystać. Chwyciłem go za lufę. Przed oczami pojawiły się bliki. Przysunął się do mnie. Byłbym odpłynął w niebyt gdyby facet nie zawadził stopą o leżący na podłodze kabel telefoniczny. Potknął się i rozkraczony stracił równowagę. Runął jak długi na płytki waląc czołem o jedną z nich aż pękła. Zajęte moją szyją ręce nie miały szansy zamortyzować upadku. Z nosa natychmiast poleciała mu fala czerwieni, ale znieruchomiał i nie byłem już zobligowany do okładania go kolbą po skroniach, które wylądowały między moimi kolanami. Wyswobodziłem się i dla własnej pewności zaprawiłem go jeszcze dwa razy w bok czubkiem buta aby sobie nie myślał, że ze mną można tak łatwo. Schulmbach pacyfikował głośnymi klaśnięciami otwartej dłoni wciąż wrzeszczącą kobietę.

Maul Halten![7] – wydarł się i po chwili wrzaski ustały. Rzuciłem okiem na to co się dzieje za ladą. Siedział na niej okrakiem więc nie dziwne, że jej zabrakło tchu. Powoli zaczynała robić się sina. Zdjąłem go z niej bo jeszcze moment, a byłaby biedaczka nie do odratowania. Z leżącego na podłodze telefonu wyrwałem kabel, którym związałem nadgarstki Kretschmera. Drugi, łączący słuchawkę z aparatem, użyłem do przywiązania biedaczki do biegnącej przy ścianie rury.

– Jak zacznie się drzeć to zdziel ją w pysk – podałem Heinrichowi pozbawiony kabli aparat bez słuchawki wałęsającej się gdzieś w kącie.

– Tym? – zdziwił się.

– Powinno ją to wyłączyć na jakiś czas. – Gapiła się wściekle na nas, ale nie próbowała otworzyć ust. Widocznie byliśmy wystarczająco przekonujący.

Odwróciłem grubasa na plecy i siadając na piersi zacząłem okładać go po policzkach. Oddychał powoli i z wyraźnym wysiłkiem. Z nosa ciągle sączyła mu się krew, a na czole zaczynał nabrzmiewać słusznych rozmiarów guz. Po dłuższej chwili otworzył jedno oko. Następnie drugie. Gapił się nimi tak jakby widział mnie po raz pierwszy życiu. Wepchnąłem mu lufę ViS’a wprost między grube, spierzchnięte wargi.

– Próbuj jakichś sztuczek, a rozwalę ci łeb. Rozumiesz? Kiwnij! – wykonał polecenie. – Szukam zdjęć jednej dziewczyny co to ją Bilke bałamuci. Gdzie je znajdę? – Zagulgotał coś czego zupełnie nie zrozumiałem, ale faktycznie może być ciężko mówić coś wyraźnie jak się ma zimną stal między zębami. Wyjąłem pistolet, jednak nie na tyle daleko aby nie trafić go w oko jakby przyszła mu jakaś durna myśl do głowy.

– W ciemni.

– Gdzie w ciemni?

– W szufladzie pod powiększalnikiem. Druga od góry.

Wstałem.

– Leż grzecznie. Zrobisz jakiś nieoczekiwany ruch, a mój kumpel krzyknie. Jedna kulka z tej armaty może z twojego łba zrobić całkiem niezłą mozaikę na ścianie. Nawet jeśli, aby cię trafić w dupę, będzie musiała pokonać jakąś ścianę – pogłaskałem ViS’a pieszczotliwie i zniknąłem za przejściem z koralikami. Pozostał posłusznie w pozycji w jakiej go zostawiłem. Posiadanie tej broni mogło powodować we mnie wrażenie nieśmiertelności, a to zdaje się, że nie prowadziło do niczego dobrego.

Wszedłem do ciemni rozświetlonej czerwonym światłem. Jedna żarówka i dziura w ścianie przesłonięta barwionymi na czerwono szybkami była w stanie obsłużyć napis nad wejściem i całe wnętrze. Stelaż powiększalnika ustawiono w głębi, pod ścianą, na specjalnej półce. Pod jej blatem było kilka cienkich szuflad na wywołane zdjęcia. Druga od góry zasłana była aktami Ryfki i jeszcze jakiejś dziewczyny, której nie znałem, a której zdjęcia wykonano niewątpliwie w sypialni Bilkego. Zsunąłem wszystkie do dużej, papierowej koperty. Z powodzeniem byłbym w stanie ukryć w niej afisz filmowy. Dla pewności przejrzałem jeszcze pozostałe szuflady, ale nie zawierały niczego do by mi się mogło przydać. Wróciłem więc do naszych gołąbeczków. Kretschmer leżał w tej samej pozie, jedynie wielki jak nocnik łeb zadarł tak, że znikająca normalnie pod fałdami tłuszczu broda celowała teraz w zakurzony sufit. Wywróconymi do góry oczami śledził to co robię.

Kucnąłem przy nim pokazując kopertę.

– Nie wiem gdzie masz klisze. Nie chce mi się teraz szukać, ale wrócę po nie. Jak nie ja to ktoś kogo przyślę do ciebie i kogo z pewnością rozpoznasz. Masz je zachować. Rozumiemy się? – Krótkimi ruchami głowy potwierdził. – Teraz wyjdę, a ty ze swoją panią zostaniecie tutaj i nie będziecie próbować żadnych sztuczek. Możesz mi wierzyć, że ci się to nie opłaci – słowo nie podkreśliłem stosownym kiwnięciem broni.

– Jesteś z policji? – bełkocząc wszedł mi w słowo.

– Kiedyś byłem. Teraz już nie. Ale to nie zmienia postaci rzeczy, że zdecydowanie na rękę ci będzie ze mną współpracować. Ze mną, a nie z Bilkem, żeby była jasność.

– A co mam zrobić jak on przyjdzie po swoje odbitki?

– Aleś ty tępy. Zrobić mu nowe. Przecież to proste – wstałem. – Pamiętaj, ja tu wrócę. Od ciebie zależy w jakim humorze. – Otarł związanymi dłońmi brodę z krwi. Zaczynała mu już usztywniać kołnierz koszuli przysychającą stróżką.

Heinrich odłożył aparat na blat i wyszliśmy na chodnik starannie zamykając za sobą drzwi. Zajrzałem jeszcze przez szybę witryny do środka. Między wiszącymi zdjęciami spojrzał na mnie nienaturalnie wykrzywiając szyję. Poklepałem się pod pachą aby zrozumiał, że wcale nie żartowałem. Miałem tylko nadzieję, że dla faceta ważniejsze będzie zachowanie spokoju niż mogące na niego sprowadzić kłopoty nieracjonalne działania. Abstrahując od wszystkiego, wychodziło na to, że zaczynałem się upodabniać w moim postępowaniu do tych co to od jakiegoś czasu rządzili Niemcami, a to nie wróżyło niczego dobrego.

<< Przejdź do rozdziału 3; Przejdź do rozdziału 5 >>

Możliwość komentowania została wyłączona.

  • Ostatnie wpisy

  • Archiwa

  • Licznik odwiedzin

    • 18
    • 55
    • 567
    • 2 786
    • 689 366