Wrogie przejęcie – 1

1.

Od samego rana czułem się odrobinę nieswojo. Jeżeli tym eufemizmem można oczywiście określić mój stan.

Leżałem.

Tak – zdecydowanie było to leżenie. Na wznak. Plecy mi mówiły, że coś je podpiera. Więc to musiała być pozycja horyzontalna. Podłoga?

Nie! Wróć! Łóżko? Na to by wyglądało. Cholera, nie przypominam sobie, aby wczoraj udało mi się dotrzeć aż tak daleko.

Z trudem uniosłem rękę, by wyczuć miękkość kołdry. Schowała się przede mną. No chyba, że ktoś uciął mi rękę. W każdym razie nie czułem nic co mogło być kołdrą. Próbowałem unieść powiekę. Ważyła tyle co lokomotywa. Nie dałem rady.

Spróbowałem jeszcze raz z tą ręką. Czasem taka ręka to potrafi oszukiwać. Bywa, że to wredna i zdradziecka bestia. Nie można jej za bardzo ufać. Szczególnie, gdy ostatnim zapamiętanym epizodem dnia poprzedniego jest bezczelnie uśmiechające się denko drugiej butelki. W końcu jednak udało mi się złapać za prześcieradło na krawędzi materaca. Przynajmniej tak mi się zdawało, że to było prześcieradło. Szeleściło i było wykrochmalone na sztywno. Zadowolony tym odkryciem udałem się na drzemkę. Przecież takie poszukiwania bywają nadzwyczaj męczące. W związku z tym, że nie byłem w stanie otworzyć oczu, nie miałem innego wyjścia jak tylko zasnąć. Ale akurat w tym, dzisiaj byłem dobry.

Drugie podejście. Zostałem do niego zmuszony smakiem firanki w gębie. Nie, żebym jadał firanki. Nic z tych rzeczy. Miałem w ustach cholerną Saharę i koniecznie musiałem coś z tym zrobić. Spuściłem więc stopę na podłogę. Stuknął obcas. Co za pomysł, aby włazić do łóżka w butach? Uniosłem się na łokciu. Świat zawirował jakby mi ktoś wjechał pod czaszkę betoniarką. W końcu jednak udało mi się uzyskać pozycję pionową. Taką miałem przynajmniej nadzieję, że jest pionowa. Niestety grawitacja była silniejsza. Osunąłem się na kolana. Przez chwilę zmuszony byłem do kontemplowania mojego dywanu. Pozostając z nim w bezpośrednim kontakcie, oczywiście. Nie byłem jednak w stanie policzyć nawet kolorów jakie go budowały. Mimo wszystko wziąłem się jednak w garść i pomaszerowałem do kuchni w poszukiwaniu czegoś mokrego. Przy czym definicja słowa „pomaszerowałem” w tym kontekście była bardzo niestosowna. Zmuszony byłem bowiem skorzystać z wszystkich moich czterech kończyn. Uchyliłem drzwi i przywitał mnie mój puchaty przyjaciel – Adolf. Czarny jak noc, długowłosy Pers odmiany azjatyckiej – z normalnym, a nie spłaszczonym, niczym po zderzeniu z czołgiem, pyskiem. Wpatrywał się we mnie swoimi wielkimi żółtymi ślepiami. Moja głowa znalazła się na jego wysokości, więc uznał, że mam zamiar dobrać się do jego miski. Ofuknął mnie groźnie.

Wspiąłem się po szafkach i sięgnąłem po dzbanek z wodą. Rozlała mi się po szyi, ale swoim działaniem przywróciła mi wiarę w ludzi. W końcu ktoś ją tutaj postawił dla mnie. Nie wypiłem całej zawartości. Połowę wylałem sobie na głowę. Była przyjemnie chłodna. Ucieszyło mnie to niezmiernie. Adolf jednak wolał nie wchodzić z nią w kontakt. Zwiał głośno tupiąc. Przez uchylone drzwi.

Spojrzałem na zegarek. Dochodziło południe. Czas chyba zebrać się do roboty. Może ktoś zechce skorzystać z moich usług? Musiałem więc zdobyć się na odwagę i wskoczyć do łazienki. Pod prysznic dokładniej. Odwaga skończyła się w momencie spojrzenia w lustro. Tu zaczął się dramat. Musiałem koniecznie coś ze sobą zrobić. Raczej odstraszałbym każdego potencjalnego klienta. Zmusiłem się jednak do puszczenia wody. Prysznic był na przemian zimny i gorący. Prawie postawił mnie na nogi. Musiałem się jeszcze tylko ogolić. Spojrzałem w lustro i nie podjąłem tego wyzwania. Mógłbym się zabić. Pozostawiłem niewielką szczecinę na brodzie. Wcisnąłem się w sportowy, jasny garnitur, parujący łeb przykryłem borsalino z białego filcu i zbiegłem na dół na śniadanie. Magda Schulmbach wielokrotnie w podobnych sytuacjach ratowała mi życie. Tak też się stało i tym razem.

Wyszorowany i najedzony zaczynałem przypominać cywilizowanego człowieka. Wsiadłem do stojącego w cieniu podwórka mojego małego Opla, który był niemiłosiernie gorący w środku. Po zakończeniu zadania zleconego przez Klarę Gitmann mogłem sobie pozwolić na zakup takiego autka. Stwierdziłem, że w pracy prywatnego detektywa samodzielny środek lokomocji będzie niezbędny. Nie zawsze można liczyć na tramwaje, czy dorożki. Opłaciło się. Wystarczyły dwa tygodnie i dwie kolejne sprawy, aby mi się ten wydatek niemal zwrócił.

Nie był ani wielki, ani dystyngowany, ani szybki, ani mocny. Zapewniał mi jednak znacznie większą swobodę ruchów. Był to model Olympia OL38, w wersji LZ, czyli czteromiejscowy sedan, który został tak nazwany, aby uczcić berlińskie igrzyska. Też mi powód do nazywania samochodu w taki sposób. Mimo to polubiłem go. Miał dla mnie jeszcze jedną zaletę. Wcześniej jego właścicielem był Rudi Siemers. Mój przyjaciel ze szkoły, którego pochowałem. Za każdym razem gdy wsiadałem do środka, jego twarz stawała mi przed oczami. Można powiedzieć, że przyczyniłem się do jego śmierci. Mimo wszystko trochę trudny bagaż doświadczeń.

Wcisnąłem się więc i tym razem za kierownicę, odchyliłem okna i wyjechałem na rozpalone ulice Breslau. Przez Lessing Brücke[1], Kloster Straße[2] dotarłem do Zwinger Platz[3], gdzie w narożnej kamienicy wynajmowałem biuro. Rosnące tu klony dawały przyzwoitą ilość cienia i nadzieję, że jak będę wracał po pracy do domu, to nie roztopię się w kabinie.

Wszedłem na górę po szerokich lśniących i pachnących schodach. Były przeraźliwie czyste, w przeciwieństwie do szyby w moich drzwiach.

Nic mnie tu nie zaskoczyło, nawet uporczywe walenie w klawisze maszyny za ścianą. Któryż to już raz? Wrzuciłem leżące pod drzwiami listy do kuwety na szafce i opadłem na fotel. Zaskrzypiał nieprzyjemnie, jakby jemu ten upał doskwierał równie mocno jak mnie. Otworzyłem pierwszą, z czterech butelek piwa od Kiepkego zakupionych w restauracji Hugo Cohna na dole. W tak gorącym dniu porównanie jego smaku do czegokolwiek byłoby wysoce niestosowne. W związku z tym delektowałem się nim w milczeniu.

Z letargu wyrwała mnie drgająca na widełkach słuchawkach telefonu. Była namolna jak obijająca się o szybę mucha. Zmusiłem się do tego, aby ją unieść.

– Wilchelm Knocke. Detektyw prywatny. Czym mogę służyć?

– Szanowny panie, hrabia Markus Hradecky z tej strony. Bywa pan czasem w biurze? Dzwonię do pana od samego rana. Może warto pomyśleć o sekretarce?

– Tak. Ma pan rację. Muszę pomyśleć o sekretarce. – Bałbym się jednak zdradzić mu moje myśli na temat mojej ewentualnej sekretarki. Mógłby ich nie zrozumieć.

– Dzwonię do pana z Rombergu[4]. To taka niewielka miejscowość pod Breslau. Z pewnym pytaniem. Miałbym dla pana zlecenie niezwykle delikatnej miary. Chciałbym, aby pan pofatygował się tutaj w celu omówienia sprawy. Ma pan czym dojechać, czy mam wysłać szofera?

– Yyy… Tak panie hrabio. Witam panie hrabio. – Usłyszawszy wywód dobiegający z uniesionej słuchawki jakaś niewidzialna siła zmusiła mnie do wstania. Prawie jak w wojsku – Niezmiernie mi miło, że zechciał był pan osobiście pofatygować się i wybrać mój numer. Uprzejmie proszę o nakreślenie charakteru zadania jakim miałbym się dla pana zajmować. Zanim wolno będzie mi się wypowiedzieć, czy się go podejmę. – Bełkotałem raczej bez ładu i składu.

– Proszę pana, sprawa jest niezwykle delikatna. Dotyczy kwestii finansowych i dużej odpowiedzialności za moją rodzinę. Być może zakończy się dzisiaj w późnych godzinach wieczornych, ale istnieje niebezpieczeństwo, że może przeciągnąć się do jutrzejszego poranka. Wiele więcej nie mogę powiedzieć, a wszystkie szczegóły usłyszy pan na miejscu. Jeżeli nie zdecyduje się pan dla mnie pracować, a mimo wszystko przyjedzie pan do mnie, aby wysłuchać tego co mam panu do zaproponowania, otrzyma pan ode mnie honorarium za fatygę w wysokości dwustu marek. Czy to będzie satysfakcjonująca kwota?

– Wybitnie. Proszę przysłać szofera. W dniu wczorajszym miały miejsce na tyle trudne dla mnie wypadki, że mogę kondycyjnie nie być w stanie podołać trudom podróży do pańskiej rezydencji. – Kurwa. Kto mi ten tekst napisał? Nie powstydził by się go Goethe. – Pomyślałem. – Tym bardziej, że powiem szczerze, nie bardzo mam pojęcie gdzie znajduje się pański Romberg.

– Proszę więc czekać w biurze. Roland właśnie wsiada do samochodu.

– Dziękuję uprzejmie za łaskawość. – Opadłem ciężko za fotel. Nie spodziewałem się, że dzisiaj ktoś potraktuje mnie taką wykwintną rozmową. Nie byłem w stanie stanąć z nim w szranki i fechtować słowem.

– Dziękuję panu. Roland, mój kierowca będzie u pana w biurze najdalej za godzinę. Proszę być gotowym.

– Oczywiście. Czekam.

Sięgnąłem po drugą butelkę Kiepkego. Odskoczył porcelanowy korek. Zawartość spłynęła zwilżając me gardło. Delikatny posmak goryczki mile mnie łaskotał. Zrobiło mi się błogo. – Być może trud dzisiejszego poranka nie pójdzie na marne? Koszula na plecach zaczynała być lepka.

Nie minęło czterdzieści pięć minut i przyjechał. Owalna twarz z mięsistymi ustami, głęboko osadzonymi oczami i nosem zwichrowanym, jak u boksera. Szeroki w barach, wysoki, w garniturze krojonym na miarę. Troszkę za spokojny jak na swój wygląd. Forsując moje drzwi, cieniutkie, skórkowe rękawiczki chował do kieszeni. Zasalutował do złamanego daszka swojej fedory[5]. Stalowe oczy próbowały mnie przyśrubować do oparcia. Nie dałem się. Bez pytania rozsiadł się w zdezelowanym fotelu stojącym bezpańsko po drugiej stronie mojego biurka.

– Roland Schweiberer. Kierowca hrabiego Hradeckyego. – Przedstawił się.

Entuzjazmem w jego oczach można by napełniać kanki z mlekiem co rano u mleczarza. Tęczówki były zimne jak lód. Podobny też miały kolor. Moja prawa dłoń, obejmująca lubieżnie wysmukłą butelkę z wypukłym nadrukiem Kiepkego, zatrzymała się w połowie drogi do celu. Zrozumiał moje intencje.

– Nie ma sprawy, chłopie. Poczekam, aż nieco ugasisz pragnienie.

– Dzięki. – Zamaszystym ruchem wlałem sobie połowę pozostałości do gardła. – Zaoferowałbym i tobie butelczynę, ale niestety ta jest ostatnia. – Podskórnie wyczułem, że się z nim będę w stanie dogadać. Odstawiłem ją na biurko. Zakołysała się niebezpiecznie grożąc wylaniem zawartości. – Możemy jechać. – Wstałem, nałożyłem marynarkę na grzbiet i kapelusz na kark.

Wskazał dłonią butelkę. Nie była pusta. Stwierdziłem, że nie mogę mu odmówić. Wylałem w siebie to, co w niej pozostało. Otarłem usta rękawem. Uśmiechnął się pod nosem. Puściłem go przed sobą w drzwiach. Pachniał drogim drzewem sandałowym. Zacząłem się zastanawiać, czy mnie kiedykolwiek będzie stać na tak ubranego szofera. Byliśmy w połowie drogi do klatki schodowej, gdy przypomniała mi się jedna bardzo istotna rzecz.

– Wróć! – Wykrzyknąłem unosząc palec wskazujący prawej dłoni w górę.

– Co znowu? – Zanim zdążył się odwrócić byłem już za drzwiami mojego biura. Wróciłem jeszcze szybciej. Między palcami dyndały mi dwie kolejne butelki Kiepkego. Przecież kupiłem ich łącznie cztery.

– Widzę, że miałeś chłopie wczoraj ciężki dzień. – Podrapał się po nosie. Wyciągnąłem w jego kierunku jedną z butelek. Staliśmy na ocienionej klatce schodowej, gdzie podesty wykładane były kafelkami w biało czarne wzory. Zawahał się ułamek sekundy. Przysiedliśmy na półpiętrze, na parapecie.

– Wiesz co to za sprawa, którą ma dla mnie twój szef?

– Nie mam pojęcia. Ale wczoraj ktoś porwał jego młodszego syna. Myślę, że to w związku z tym cię wezwał.

– Patrz pan. Wystarczyło, że raz porwali młodego Lindbergha i już się ludziom spodobało porywanie cudzych dzieci.

– A co byś chciał, żeby porywali swoje?

– Może to wcale nie taki głupi pomysł? – Roześmiał się głosem, którego nie powstydziła by się Marlene Dittrich.

Piwo się skończyło, zeszliśmy więc niespiesznie na dół. Za bramą uderzyła nas fala gorąca. Jakbyśmy weszli do piekarnika.

Przy krawężniku, pilnowany przez stójkowego, czekał na nas wielki jak krążownik, butelkowo zielony Bentley Drophead Cupe z 1930 roku. Niewiele brakowało, aby w jego lampach, między błotnikami wielkości stadionu olimpijskiego, kąpały się łabędzie z pobliskiej fosy. Blask chromu oślepiał przechodniów, aż musieli zasłaniać oczy parasolkami. Między szczebelkami grilla chłodnicy mógł przechadzać się murzynek ze szmatką. Wóz był ogromny, wypolerowany na wysoki połysk i kosztował tyle, że można było za niego wybudować linię kolejową. Z Breslau do Königsbergu[6]. W całości i za jednym zamachem i na niczym nie oszczędzając. Na podeście przy drzwiach można było grać w piłkę i sędzia by nie odgwizdał autu. Oniemiałem.

Otworzył mi tylne drzwi. Wsiadłem. W zasadzie lepiej byłoby powiedzieć, że wóz mnie wchłonął. Zanurzyłem się w przyjemnie chłodnej skórze kanapy. Po chwili stwierdziłem, że to miejsce jednak nie było dla mnie. Wyskoczyłem na zewnątrz i uchyliłem drzwiczki po stronie pasażera.

– Poczekaj tu na mnie, przyjacielu. Zaraz wracam. – I popędziłem ponownie do Cohna. Wróciłem trzymając kolejne cztery butelki.

– Ale masz chłopie dziś pragnienie…

– Wybacz stary, ale nie jestem egipską mumią, aby mnie wozić w tej gablocie muzealnej z tyłu. – Wpakowałem się bez pytania na miejsce pasażera. Ponownie na jego twarzy zabłądził uśmiech niepokazujący zębów. Zaczynałem się zastanawiać czy jego mimika jest zdolna do jakichkolwiek innych ruchów. – Nie chcesz wiedzieć dlaczego. Oj, nie chcesz… – Kontynuowałem.

– Jasne. Nie wnikam w to co robisz, ale nie wydaje ci się, że byłoby dobrze jakbyś miał jasny umysł w rozmowie z moim szefem?

– Kiedy ja po paru bulgoczących kufelkach jestem błyskotliwy jak skrzyżowanie mistrza szachowego z pieprzoną, przebiegłą kuną.

– Kuną? – Popatrzył na mnie jakbym wyrywał mu pincetą włosy z dłoni.

Ruszyliśmy. Silnik długości całej Garten Straße[7] nie wydał z siebie więcej dźwięków niż chusteczka lądująca na puszystym dywanie. Przepłynęliśmy przez Schweidnitzer Straße[8] by w milczeniu dotrzeć do rynku.

Otworzyłem zamaszyście butelkę. Podałem mu, gdy opierał dłoń na gałce zmiany biegów.

– Pij.

– Pracuję, nie mogę.

– Nie wciskaj mi tu głupot. Jak ja mówię, to możesz.

– Szef ode mnie wyczuje alkohol i będę miał z głowy tę robotę.

– Nic z tych rzeczy. – Wyciągnąłem z kieszeni woreczek goździków. – Pogryzaj. Nie ma lepszego specyfiku na odór piwa z paszczy.

Mijając Striegauer Platz[9] musiałem otwierać nam po kolejnej porcji rumianku z pianką. Minęliśmy wysoki most kolejowy linii prowadzącej do polskiego Poznania. Przejechaliśmy majestatycznie przez skomplikowane sploty torów koło Linke Hoffman Werke[10]. Wychodzący przez bramy zakładów robotnicy patrzyli na nas z zazdrością. Tym większą, że popijaliśmy chłodne piwo. Oni do niego mieli jeszcze spory kawałek drogi. Po lewej stronie między drzewami majaczyły czerwone dachy dzielnicy Mochbern[11]. My jechaliśmy jednak dalej, w prawo. Wjechaliśmy w Mariahöfchen Straße[12]. Tutaj kończyła się moja wiedza o topografii Breslau. Widziałem tylko, że gdybyśmy skręcili w prawo i przejechali przez kolejne tory kolejowe, dotarlibyśmy do lotniska Klein Gandau[13].

Jadąc dalej przejechaliśmy przez małą osadę z folwarkiem po środku i znów dojechaliśmy do torów kolejowych. Jeden z nich nawet przeskoczył nad nami wysokim betonowym mostem. Równa droga z małych granitowych kostek prowadziła nas wprost do miejscowości Neukirch[14]. Tak przynajmniej informowała stosowna tablica. Przejechaliśmy przez nią, by znów zobaczyć wyłaniające się, spomiędzy jej niewysokich zabudowań tory. Co za namolny typ je tu pobudował w takiej ilości? W końcu zostały po prawej zmierzając ku Liegnitz. Przedarliśmy się przez zatłoczoną furmankami Herrmannsdorf[15]. Odbywający się tutaj targ skutecznie zablokował drogę, a wszyscy mieszkańcy gromadzili się wokół wydeptanego placu koło kościoła. Unosiła się z niego wielka chmura kurzu. Jechaliśmy spokojnie dalej. Roland bawił mnie rozmową opowiadając o mijanych miejscowościach i kto jest ich właścicielem, bądź rodziną właściciela, albo ma tu w posiadaniu folwark czy cegielnię. Za Herrmannsdorf zaczęły się pagórki i pojawiło się więcej drzew. Zbliżaliśmy się do doliny rzeki Weistritz[16]. Wraz z nią pojawiły się także młyny. Minęliśmy więc Arnoldsmühle[17], Schillermühle. Jechaliśmy powoli, aby kury i gęsi biegające przed kołami zdążyły uskoczyć na bok.

W końcu dotarliśmy do Romberg. Zostawiliśmy z tyłu kilka wypielęgnowanych ogródków, w których ukrywały się domki z gołej cegły. W końcu, na łagodnym łuku drogi pojawiła się długa fasada stodoły folwarku. Z niewielkiego wykusza akurat spuszczono żuraw i ładowano z jego pomocą na furmankę palety worków z mąką. Pozostawiliśmy po prawej wysoki dom dla służby i wjechaliśmy między zabudowania. Ostry skręt Rolanda kierownicą i znaleźliśmy się na wysypanym jasnym piaskiem podjeździe. Musieliśmy objechać spory kawał klombu przed pałacem. Sam plac nie był jakiś specjalnie wielki czy okazały. Mógł jednak robić wrażenie. Ale nie na mnie. Po tej ilości wypitego od rana piwa, bardziej by mnie urzekł zamek z piasku na plaży. Nawet jeżeli nie byłby wyższy od pudełka zapałek. Ten też w zasadzie był pudełkowy. Na parterze miał wysokie okna rozdzielone portykiem wspartym na czterech kolumnach. W jego głębi ściany były pomalowane na czerwono. Podobnie jak dwa owale z płaskorzeźbami nad wejściem. Nie wiem co przedstawiały. Mało mnie to obchodziło. Dach o dwóch kątach spadku był czerwony poniżej załamania, a szary powyżej. Dziwnie ktoś to wymyślił. Fragment ściany czołowej porastały róże. Chyba herbaciane. Nie znam się niestety na kwiatach.

Z poziomu gruntu do drzwi prowadziły szerokie schody. Jak je zobaczyłem zacząłem się obawiać, czy będę w stanie je pokonać. Były imponująco długie i wysokie. Wyglądały niemal jak jeden z boków piramidy egipskiej.

Zanim się przed nimi zatrzymaliśmy, zbiegł z nich, odziany w liberię fircyk z wypomadowanym wąsem niczym czarny szpikulec. Gdyby facet chciał mógłby na niego nabić ze trzy kiełbaski i upiec nad ogniem. Otworzył mi drzwi. Zanim postawiłem stopę na ziemi musiałem jakoś dyskretnie zamaskować wrzucanie pustych butelek na tylne siedzenie. Nie wyszło mi to zbyt cicho. Patrzył na mnie jakbym zjadł mu gronostajowy kołnierz. Co za pajac. Nie wie, że w taki dzień jak dzisiaj może być ogromnie gorąco, a taki facet jak ja będzie potrzebował ochłody. Wyturlałem się w końcu z wozu i stanąłem wyprostowany. Mniej więcej wyprostowany. Zdziwił się i wcale tego nie ukrywał. Od gorąca zakręciło mi się w głowie. Musiałem złapać się dachu wozu.

Przed nami stał mały biały kabriolet Auto-Union z brązowym materiałowym dachem. Wąskie koło zapasowe ze szprychami zamocowane na kufrze miało cieńszą oponę niż mój rower z lat dziecinnych.

Przejdź do rozdziału 2 >>

Wstaw komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

  • Ostatnie wpisy

  • Archiwa

  • Licznik odwiedzin

    • 20
    • 55
    • 569
    • 2 788
    • 689 368