Odwrócenie – 17

17.

Następnego wieczora w rozściełającym się już między budynkami zmroku wiodłem całą moją trzódkę w kierunku kamienicy Willnerów. Padający śnieg lądował wielkimi, tłustymi płatkami na naszych ramionach i kołnierzach. Był tak gęsty, że nie było sensu go strzepywać. Zanim by człowiek zdążył wsunąć ręce do kieszeni to kolejna porcja białych kupek znów by go pokrywała w miejscach najbardziej odsłoniętych. Dlatego zrezygnowaliśmy z jakichkolwiek czynności mających prowadzić do tego celu licząc na służbę państwa dyrektorstwa, która zrobi co do niej należy zanim nasze palta wsunie do przepastnych szaf zgromadzonych w owalnym przedpokoju. Nie pomyliliśmy się. Usłużna, starsza Helga pracowicie odbierała od nas kurtki i płaszcze wydreptując w rozłożonym tu puchatym dywanie kolejne ścieżki. Po obsłużeniu wszystkich otworzyła podwójne drzwi po prawej prowadzące do salonu z kominkiem odsuwając się na bok żeby zrobić przejście. Wciśnięta w lewy narożnik wielkiej, czerwonej sofy ustawionej przed lakierowanym na biało stolikiem do kawy, na którym stał spodek z maleńkimi ciasteczkami maślanymi siedziała Karolina Willner. Herbert zajmujący miejsce obok niej poderwał się uścisnąć każdemu z przybyłych prawicę. Przedstawiłem pokrótce mniej znanych przez niego Covalusów, a im panią Zofię trzeszczącą rattanowym fotelem na biegunach ustawionym w głębi, obok wygaszonego kominka. Jacki posadziłem obok Willnera, Martin, odsyłając Helgę gotową przynieść mu jakieś dodatkowe siedzisko, wziął Magdę na kolana i usadził się w przepastnym fotelu pod sięgającymi sufitu oknami prowadzącymi na taras, a sam zatonąłem w drugim gigantycznym fotelu, który stał odwrócony tyłem w kierunku ściany, za którą biegła szosa na Falkenberg. Sfatygowaną tekturową walizkę ze skórzanymi rogami postawiłem między kolanami.

– Czego się państwo napiją? – Willner pełniąc obowiązki pana domu ruszył się w kierunku marmurowego blatu barku. Zmieszał każdemu po drinku i w pustą dłoń wsunął po wysmukłej szklance z rżniętego szkła. Zamoczyłem usta. Ten gin musiał kosztować tyle co dwa hektary krzaków jałowcowych. Z rozkoszą zagrzechotałem kostkami lodu o ścianki.

– Będą państwo mieli coś przeciwko jak poproszę Covalusa o uchylenie okna? – spytałem. – Strasznie tu duszno. – Nikt nie oponował więc posłuszny Martin przeprosił Magdę, podniósł się z siedziska i rozrzucając na boki grube story uchylił okno zajmujące prawie połowę ściany. Natychmiast do środka wpadło orzeźwiające powietrze rozwiewając lekko starannie wyczesane włosy pani Karoliny.

– Jak państwo znajdujecie okoliczne góry? Prawda, że zimy są tutaj przepiękne? – rozpoczął Willner niezobowiązująco.

– Mają swój klimat – Jacki uprzejmie skinęła głową. – Jeździmy sporo na nartach. Nie wszyscy co prawda – skarciła mnie wzrokiem, którego bardziej bym się spodziewał u mundurowego wypisującego mandat niż ślicznej blondynki. – Willi strasznie się od tego wykręca.

– Dlaczegóż to? – Karolina obdarzyła mnie powłóczystym spojrzeniem swych oczu, które w tym świetle przybrały niezwykłą barwę polerowanego jadeitu. Okazała też nieco wigoru.

– Nie umiem za bardzo – wzruszyłem ramionami. – To dla mnie zbyt skomplikowane. Wolę prostsze sporty.

– Wszystkiego się można nauczyć. Jeśli pan potrzebuje nauczyciela chętnie służę swoją osobą. Ponoć jeżdżę całkiem nieźle – zacząłem poważnie się zastanawiać jaką jazdę ma na myśli.

– Obawiam się, że jestem zbyt odporny na tego rodzaju nauki. – Zanim skończyłem mówić Jacki spojrzała na nią w taki sposób, że mogło to wywołać bąble na skórze od oparzenia i zajady, a następnie wychyliła się ująć moją dłoń spoczywającą na oparciu fotela. Miało to zdaje się na celu zaznaczenie rewiru jaki posiadła.

– Willi to bardzo pojętny uczeń – zapewniła spokojnie. – Muszę tylko nad nim nieco popracować, a będzie z niego prawdziwy mistrz zjazdów.

– Nie wątpię. – Willnerowa wydęła dolną wargę sygnalizując, że specjalnie się takim afrontem nie przejęła. Zanurzyła kształtny nosek w szklance i od niechcenia przerzuciła językiem na boki niewielkie już kostki lodu. To sprawiło jedynie, że można było nabrać pewności co do niezwykłej zwinności jej języka. Spojrzała przelotnie na Covalusa, który wpatrywał się w nią urzeczony.

– Panie Wilhelmie, czy udało się panu coś ustalić w sprawie tych nieszczęsnych fałszywych pieniędzy? – pani Zofia przestała się rytmicznie odbijać stopami od starannie wypastowanej podłogi. Kostki w szklance Karoliny przestały grzechotać. Odstawiła ją na szerokie oparcie sofy i wpatrywała się w rozrzucone w kominku pozostałości wczorajszego polana.

– Tak sądzę, choć muszę przyznać, że łatwo nie było – odpowiedziałem powoli.

– To znaczy? – starsza pani zmarszczyła swoje zmierzwione, siwe brwi.

– Niewiele brakowało, a bym się poddał – przyznałem.

– Dlaczego? – zdziwiła się. – Pan?

– Moja praca nie zawsze kończy się sukcesem – spojrzałem na nią, ale doskonale wiedziała, że już to mówiłem więc specjalnie ją to jakoś nie zaskoczyło.

– Ale udało się panu? – w tym głosie czuć było całą furmankę nadziei.

– Tak. W tym wypadku tak. – Karolina wstała i zmieszała sobie kolejnego drinka po czym przynaglona gestem dłoni Herberta wróciła na swoje miejsce. Odniosłem wrażenie, że bardzo by chciała móc nie odpowiadać na to wezwanie.

– Czy mój syn jest niewinny? – zacisnęła kłykcie na oparciu bujaka tak mocno że jej pobielały. – Proszę nie trzymać mnie w dalszej niepewności.

– Nie jest winien śmierci Pechela, o co niektórzy z waszych sąsiadów z chęcią by go posądzili – stwierdziłem. – Nie jest też winien chęci wprowadzenia do obrotu gotówki pochodzącej z włamania, o co niewiele brakowało, a posądziłaby go policja.

– Jest pan tego pewien? – wstrzymywała oddech w trakcie gdy mówiłem, ale teraz z werwą wypuściła z siebie powietrze.

– Absolutnie – zapewniłem gorliwie.

– Co więc zaszło? Synu nalejesz mi kropelkę nalewki od Neumann’a[1] z tej okazji? – Willner uniósł się usłużnie i uczynił co mu przykazano podając matce naparstek ciemnoczerwonego, gęstego płynu, którego różany aromat dotarł także i do mnie. Na jego policzkach dostrzegłem blado-czerwone plamy z ciemniejszymi krawędziami. Najwyraźniej w ten sposób właśnie uchodziło z niego zdenerwowanie i emocje.

– Aby to wyjaśnić będziemy musieli cofnąć się nieco w czasie. Dodatkowo trzeba będzie się też przenieść do Hamburga – zaskoczenie jakie odmalowało się na twarzy niemal każdego bynajmniej mnie nie zdziwiło. Dotyczyło to także pani Karoliny. Zupełnie się tym nie przejąłem i rozpocząłem moją opowieść, która mnie tu w zasadzie sprowadzała. – Tam właśnie, w kilka lat po zakończeniu wielkiej wojny, pewien całkiem zdolny zegarmistrz odkrył w sobie żyłkę nieco innego fachowca. Nazywał się Rudolf Wokusch i doskonała renoma w naprawianiu zegarków nie przeszkodziła mu wieczorami dorabiać na boku. Zaczynał skromnie, ale z czasem stał się całkiem niezłym kasiarzem. Przy czym nie był brutalny i nie pruł kas palnikami jak czyniła to większość jego kolegów po fachu. On je otwierał w najbardziej wyrafinowany sposób. Poprzez doskonałe palce, niezwykłą wiedzę o zamkach i mechanizmach był w stanie, słuchając tylko pracy trybów, tak nimi manipulować, że nie znając kombinacji wybierał poprawnie ustawienie.

– Pan go podziwia? – Willner zmarszczył czoło w zaskoczeniu.

– Poniekąd – przyznałem. – Takie palce to skarb.

– Ale co to ma wspólnego ze mną? – wydawał się być mocno zagubionym.

– Proszę dać mi moment – zrobiłem tajemniczą minę, której się chyba nie bardzo spodziewał. – Jeszcze chwila i wszystko będzie jasne.

– Muszą państwo wiedzieć, że Willi bardzo lubi efektowne zakończenia – wtrącił się ze swojego miejsca Covalus. – Dodam tylko, że ostatnim razem jak prosił mnie o pomoc to miałem parę ścian do połatania po strzelaninie jaką mi zafundował.

– To prawda – zawtórowała mu Magda.

– Wokusch – kontynuowałem niezrażony – obrabiał sejfy z coraz większą wprawą. Był przy tym niezwykle ostrożny. Nie szastał pieniędzmi na lewo i prawo, nie rozpowiadał o swoim dodatkowym zawodzie nikomu poza najbardziej zaufanymi ludźmi, z którymi współpracował. Policja nie mogła mu niczego udowodnić, a i złapać go na gorącym uczynku też nie była w stanie. Wpadli jednak na pewien pomysł jak temu zaradzić. Teraz zostawmy na chwilkę naszego bohatera, a zacznijmy inny wątek. Otóż mniej więcej w tym samym czasie pewna prześliczna panienka z całkiem dobrego domu zeszła na złą drogę. Nazywała się Helen Grubbert. Odkryła, że na jej wdzięk i powab w zasadzie nie ma odpornego faceta i jest w stanie uwieźć każdego, począwszy od koniuszego, przez prostego handlarza porcelaną, po wszelkiej maści oficerów armii, czy arystokratów, a z tymi ostatnimi przeważnie jest tak, że dysponują całkiem sporym zasobem gotówki. Gdy się im kończy, to sięgają do swych, ukrytych w zaciszach pałaców i posiadłości, zasobów żeby spełniać kolejne zachcianki nowo poznanej, fascynującej i zdolnej kochanki. Jednak któryś z jej wybranków rozeznał się w sytuacji, albo dostał cynk od innego starannie oczyszczonego z kosztowności, i tym sposobem nasza panienka zaliczyła mały epizod w zimnej celi. Wtedy to, za nadzwyczajne złagodzenie kary, zgodziła się współpracować z mundurowymi. Miała pomóc im złapać tego kto obrabiał sejfy w tak wdzięczny i niewykrywalny sposób. Jednak żeby tego dokonać musieli jej pozwolić na dalsze prowadzenie swojej działalności, w węższym nieco zakresie i pod dokładniejszą wszakże kontrolą.

Karolina sztywnym ruchem podniosła się i ruszyła przyrządzić kolejny napój. Widząc to Jacki podała jej swoją pustą szklankę prostym gestem prosząc aby także została napełniona.

– Co było dalej? – Willner kręcił się niecierpliwie, a gdy jego żona usiadła obok ukrył jej dłoń między swoimi.

– Nie domyśla się pan? – spojrzałem na niego spod półprzymkniętych powiek. – Zdarzyło się to co się musiało zdarzyć. W końcu stanęli na swojej drodze i zrodziła się między nimi nić porozumienia. Nić, która przerodziła się z czasem w gorące i głębokie uczucie. Od tego momentu stali się nierozłączni. Ona uwodziła bogaczy, dowiadywała się co mają w swoich sejfach, zaś on korzystając z tej wiedzy włamywał się do tych sejfów. Zdobytym łupem dzielili się sprawiedliwie.

– A co policja na to? – tym razem odezwała się Magda siedząca Covalusowi na kolanach.

– Chyba nie bardzo zdawali sobie sprawę, z tego że nasza panienka zmieniła front i postanowiła wspierać swojego oblubieńca. Wszystko pewnie by się całkiem miło skończyło jakąś emigracją do ciepłych krajów gdyby nie fakt, że mundurowi w końcu jednak wpadli na ich trop, bo mimo solennych przyrzeczeń Helen nie dostawali za wiele cennych informacji. Mimo to jakimś sposobem udało im się ustalić, który sejf będzie kolejnym celem. W efekcie nasz kasiarz wpadł w trakcie akcji, ale Helen udało się dramatycznych okolicznościach uciec z łupem. Po tym wszystkim zaszyła się na jakiś czas przeczekać najgorsze. W trakcie rozprawy przeciw niemu nie padło na jej temat ani jedno słowo więc uznała, że na czas odsiadki Wokuscha, a zasądzono mu dziesięć lat, musi zniknąć gdzieś na prowincji. Tak też zrobiła i wyjechała z Hamburga wprost do Wüstewaltersdorf – upiłem sążny łyk bo od tej gadaniny zdążyło mi całkiem zaschnąć w gardle.

– Nadal nic nie rozumiem jaki to ma związek ze mną i z oskarżeniami wobec mojej osoby – Herbert wydawał się faktycznie zagubiony.

– To jest akurat elementarnie proste – uśmiechnąłem się na ułamek sekundy. – Spotkał ją pan jakiś czas później w aptece Kaminsch’a – zapanowała niczym niezmącona cisza i tylko z kominka dobiegał szum wiatru. Było tak cicho, że słyszało się jak myszy czyszczą wąsy pod meblami. Willner spojrzał powoli na swoją żonę, a później na mnie.

– Chce pan powiedzieć, że moja żona to ta Helen Grubbert, o której pan mówi? – nie mógł opanować zaskoczenia pomieszanego z ewidentnym brakiem wiary w moje słowa.

– Nie inaczej – przytaknąłem skwapliwie.

– Jak pan śmie! – oburzył się i byłby wstał, ale usadziłem go gestem dłoni. Jego żona siedziała sztywno wpatrując się we mnie z kamienną twarzą.

– Przecież Karolina przyjechała tutaj z München, a nie z Hamburga jak pan insynuuje – gotował się do walki o dobre imię żony, czemu w zasadzie nie można było się specjalnie dziwić. Na jego miejscu każdy zakochany facet z pewnością chciałby postępować podobnie.

– Moja babka pochodzi z München – przybrałem pozę zniesmaczonego belfra zdegustowanego błędną odpowiedzią swego pupila. – Spędzałem tam często wakacje. Specjalnie pofatygowałem się do pańskiej żony spytać o kilka najważniejszych lokalizacji. Mam wrażenie, że ona tak zna München jak ja ulice Moskwy. Albo nigdy tam nie była, albo myli podstawowe kierunki – sięgnąłem do kieszeni marynarki i rzuciłem w jej kierunku plan Pharusa w białych okładkach. – Kupiłem dla pani plan miasta żeby mogła pani sprawdzić, że najkrótsza droga z Hauptbahnhof do domu mojej babki nie prowadzi wcale przez Sankt–Jakobs Platz i Reichenbach Brücke. To zupełnie naokoło. Nijak też po drodze nie mogłem przejeżdżać pod oknami kamienicy przy Rindemarkt, w której jakoby pani mieszkała. Jakby się pani pomyliła raz to bym jeszcze może był w stanie zrzucić to na karb dawnej tam nieobecności, ale trzy razy dało mi do myślenia.

– Panie Knocke, pan zdecydowanie przesadza – Willner skarcił mnie wzrokiem.

– Proszę się niepotrzebnie nie unosić tylko dać mi do kończyć, bo to jeszcze nie wszystko – wychylając nieco głowę spojrzałem na Willnerową bo mi ją zasłonił. Zacisnęła szczęki co widać było po pracy jej mięśni twarzy. Wysunęła też dłoń z objęć męża i zaczęła się z przesadną uwagą przyglądać pomalowanym na czerwono paznokciom.

– Czym mnie jeszcze pan zaskoczy? Proszę mnie dobić – Willner teatralnym gestem, zrezygnowany opadł na oparcie sofy.

– Nasz kasiarz odsiedział swoje, a tuż przed wyjściem dostał kartkę pocztową, gdzie napisano tylko jedno zdanie – sięgnąłem do kieszeni i wydobyłem stamtąd pogniecioną widokówkę. Odczytałem na głos jej treść:

Zatrudnij się w zakładach Websky’ego w Wüstewaltersdorf u dyrektora Willnera.

H.

Rzuciłem ją na blat stołu przed kominkiem.

– Oczywiście widocznym tutaj adresatem jest pan Rudolf Wokusch, ale tak się przyjemnie składa, że Pechel i Wokusch to jedna i ta sama osoba.

– Skąd pan wie? – Herbert cały czas walczył ze sobą nie wiedząc czy może mi zaufać czy jednak powinien zachować większy dystans.

– Za moment do tego dojdziemy, ale teraz ważne jest, że spadający z zapory w Kynau Pechel miał przy sobie paszport. Dziś wiem, że był fałszywy. Dla uproszczenia załóżmy jednak na razie, że obaj panowie to jedna i ta sama osoba. Udowodnię to za moment.

– Paszporty można fałszować – skonstatował ze swojego miejsca Martin.

– Chcesz go sprawdzić?

– Jeśli to w czymś pomoże – wzruszył ramionami bez przekonania. Najwyraźniej także nie był w stanie nadążyć za rozwojem wypadków.

– Być może zaistnieje taka konieczność. Jak wspomniałem dojdziemy do tego za moment. Ważniejsze jest jednak co innego.

– Co? – Willner mimo wszystko wydawał się być nieprzekonany.

– To, że Helen i Karolina to jedna i ta sama osoba.

– Dlaczego? – spytał.

– Bo to nam także powiąże Pechela i Wokuscha. Mógłbym pana, panie Herbercie, prosić o jakiś list, który napisała do pana pańska żona? – sięgnąłem po widokówkę.

– Po co to panu? – obruszył się.

– Obecny tu z nami Martin jest fachowcem od potwierdzania autentyczności dokumentów – ponownie wsunąłem dłoń pod połę tym razem wydobywając zeń zdjęcie pięknej pani Willner.

– Mam przy sobie listę sprawunków jakie musiałem zrobić przed balem. Wystarczy? – z kieszeni na piersi wyjął złożoną kartkę cały czas pytająco spoglądając w moją stronę.

– Jestem przekonany, że nawet w tak polowych warunkach mój przyjaciel będzie w stanie wstępnie stwierdzić czy dedykację na zdjęciu jakie trzymam w dłoni pisała ta sama osoba co pańską listę.

– Co to jest? – zainteresował się więc podałem mu fotografię.

– Zdjęcie pańskiej żony z jej intymną dedykacją dla Wokuscha – wyjaśniłem dla pozostałych. – Miał je przy sobie gdy spadał z zapory – odparłem. – Martin? – Ten podniósł się z fotela zgrabnie sadzając Magdę na swoim miejscu.

– Okaże się – wziął oba dokumenty i oddalił się w kierunku stolika z telefonem stojącego pod lustrem przy drzwiach Zdjął z nosa druciane okulary i zabrał się do pracy. Stwierdziłem, że to dobry moment do podjęcia przerwanego wątku.

– Wracając do tematu. Po odebraniu wiadomości od Helen Wokusch przyjechał do Wüstewaltersdorf. Jako Pechel.

– Skąd pan wie, że to ona wysłała tę kartkę? – wskazał palcem na pocztówkę nadal leżącą między nami na stole.

– Literka H na końcu wiadomości mi to sugeruje, ale jeśli miałbym się zakładać to obstawiałbym całkiem wysoko, że Martin byłby to w stanie potwierdzić – stwierdziłem. – Choć mogę się mylić.

– Ale pewności pan nie ma – Willner cały czas nie mógł uwierzyć w przedstawioną przeze mnie wersję wydarzeń.

– Nie. Pewności nie mam – przyznałem.

– Acha – pokiwał głową ale widziałem, że niczego nie rozumie.

– Wokuscha zatrudnił pan u siebie jako mechanika od maszyn – wróciłem do przerwanego wątku.

– Żona prosiła mnie o pomoc dla znajomego z München. Nie sądziłem, że może chodzić o coś takiego.

– Dobrze się maskowali. Nie mógł pan wiedzieć. Ja wiem natomiast, że Martin będzie w stanie wykazać, że zdjęcie podpisała Helen, która, jak wspomniałem, zabrała ze sobą walizkę ze zrabowanymi pierwotnie pieniędzmi. Czytając relacje z rozprawy sądowej dowiedziała się, że policja miała spisane numery skradzionych banknotów bowiem wiedząc o planowanym napadzie zdołała się do niego w taki sposób przygotować. Dziewczyna nie mogła się więc tymi pieniędzmi posługiwać w sposób oficjalny. To rodziło pewne trudności, ale od czego miała wrodzony wdzięk i powab? Schwytała w swoją sieć smaczny kąsek i zadomowiła się w pana życiu na dobre. Podejrzewam, że całkiem wcześnie w jej główce zrodził się plan jaki później wdrożyli gdy Wokusch przyjechał tutaj i za jej pośrednictwem go pan zatrudnił jako Pechela. Oczywistym jest, że dawne uczucie odżyło i zaczęli się spotykać. Najpierw czynili to mocno potajemnie, ale po jakimś czasie stracili czujność, szczególnie, że pan ufny w intencje żony, na wiele jej pozwalał. Aby pozbyć się pieniędzy, z których nie mogli korzystać, wymyślili, że włamią się do pańskiego sejfu i zamienią te, które tam pan zdeponował na te z numerami znanymi policji. Formalnie nic by się nie stało, kwoty by się zgadzały, więc włamanie długo mogłoby pozostać niewykryte. Dość powiedzieć, że pomysł wydawał się być idealny. Pech chciał, że przyspieszył im pan działanie.

– To znaczy? – zdaje się, że do Willnera zaczęła docierać świadomość powagi całego zamieszania.

– Przyłapał ich pan na schadzce, a w następstwie wyrzucił pan Pechela za drzwi i z roboty. To chyba sprawiło, że spanikowali myśląc, że ich pan zdemaskuje także w kwestii włamania do sejfu.

– Myślisz, że pan Herbert byłby w stanie to wtedy zrobić? – odezwał się Martin znad blatu, na którym się pochylał.

– Nie wiem. Raczej nie, ale kto to wie co faktycznie nimi kierowało – wzruszyłem ramionami.

– A jak to było? – strąciła się Magda.

– Musieli czekać na dogodny moment, aby w sejfie było odpowiednio dużo gotówki. Gdy już znalazła się ona tam gdzie miała się znaleźć, Helen poszła do niego do mieszkania, co można potwierdzić u kobiety, która mu je wynajmowała. Szczegółów oszczędzę – spojrzałem wymownie na Helen. Nie zareagowała. Cały czas siedziała sztywno niczym kamienny posąg. – Myślę, że w odpowiednim momencie dała panu coś na sen umożliwiając tym samym Wokuschowi i sobie pracę. Jemu oczywiście udało się otworzyć sejf gdzie podmienili gotówkę w banderolach na trefną i podzielili się nią sprawiedliwie.

– Skąd wiesz, że się do niego włamali? – Martin pomimo zajmowania się dokumentami słuchał uważnie.

– Całe przedsięwzięcie mogło się udać jedynie wtedy gdy do kasy pancernej w biurze pana Willnera udałoby im się dostać tak aby się nikt nie zorientował, że została otwarta – zwróciłem się do niego, ale tak naprawdę nadal mówiłem do wszystkich. – Akurat do tego Wokusch miał i narzędzia i predyspozycje. Ich obecność w biurze na pewno nie mogła wzbudzić szczególnych podejrzeń więc teoretycznie niczego udowodnić nie można. Myślę, że nie udało im się zdobyć pańskiego klucza więc konieczne było posłużenie się zestawem wytrychów, które zresztą pan widział w rzeczach Wokuscha – tym razem odwróciłem głowę w stronę Herberta. – Dla ułatwienia pracy przy sejfie musieli wstrzyknąć do środka bardzo lekki smar, ten który pozostał na kluczu jak byłem u pana przedwczoraj. Mówił pan jednak, że producent zakazał panu smarowanie zamków. Po tym jak mi pan otworzył sejf, wyciągnąłem go z zamka to był mokry. Najpewniej rozpylili go wewnątrz za pomocą gruszki od perfum.

– I ty znalazłeś tę gruszkę? – Magda też słuchała z zapartym tchem nie mogąc się doczekać kolejnych detali.

– Niestety nie moja droga – pokręciłem przecząco głową. – Ale klucz jaki wsuwałem do zamka był niewątpliwie mokry. To tylko poszlaka, ale wobec pozostałych faktów wydaje się być całkiem konkretnym dowodem,

– Ożeż… – Jacki nie wytrzymała. – Jak na to wpadłeś?

– Przez przypadek, muszę przyznać. Ten klucz dał mi do myślenia i doszedłem do wniosku, że może jednak pieniądze miały okazję zamienić się numerami gdy nikt z powołanych na nie nie patrzył. W tej całej historii mam jednak dylemat

– Jaki? – moja pani jako jedyna z całego towarzystwa zareagowała w jakikolwiek sposób. Reszta towarzystwa najwyraźniej trawiła nadal to co powiedziałem.

– Do teraz nie wiem czy ona chciała zostać, czy może jednak uciec z Pechelem, albo też sama. Coś mi się jednak wydaje, że jakieś pozytywne emocje zdołał pan w niej wzbudzić. Dobrze myślę pani Karolino? – Nic się nie odezwała tylko jeszcze bardziej intensywnie zaczęła zajmować się swoimi paznokciami. Zignorowałem to. – Wracając do naszego nieszczęsnego włamywacza. Jak już każde z nich miało swoją działkę i Wokusch zmieniał lokal aby było go trudniej wyśledzić to wtedy spotkał go pan na ulicy żądając wyjazdu. To było w piątek, dwudziestego trzeciego.

– I dałem jeszcze pięćset marek do tego – ukrył twarz w dłoniach.

– Zgadza się. Jak pan podjechał na dworzec, to facet nie miał wyjścia i musiał wsiąść do pańskiego wozu jeśli chciał oddalić ewentualne podejrzenia od Karoliny. Wynajął nowy adres i właśnie szedł się tam zamelinować. Myślę, że mógł chcieć jeszcze parę razy odwiedzić pańską żonę. W walizce taszczył wtedy swoją działkę, a pan sam mu ją wstawił do kufra i pojechaliście do Schweidnitz zatrzymując się na zaporze – spojrzałem na panią Zofię ciągnąc dalej. – Weszliście na koronę, wypaliliście po papierosie, pokłóciliście się i w efekcie zamieszania Pechel spadł na dół. Zagroził panu rewolwerem, ale w ostatnim momencie, jak padł strzał, zdołał go pan wytrącić z ręki. Broń wpadła na to kamienne obramowanie, on na nie wskoczył, poślizgnął się i spadł. Tak było, prawda?

– Przecież pan wie – odpowiedział smutno. Ja wciąż na patrzyłem na jego matkę. Z Willnerem te szczegóły ustaliłem wcześniej, ale ona tego jeszcze nie wiedziała, a skoro chciała mi płacić za robotę to uznałem, że dobrze by było aby dowiedziała się co zaszło. Podobnie zresztą jak reszta towarzystwa. – Po wszystkim zjechał pan na dół i zasypał go śniegiem, potem pojechał do Villa Pohl uspokoić nerwy piwem – kontynuowałem. – Tam spotkanemu pijaczkowi obiecał pan pięćdziesiąt marek za odegranie przed matką roli Wokuscha. Pojechaliście więc razem z nim na dworzec w Schweidnitz, gdzie facet zgodnie z umową wysiadł i zgubił się w mroku. Chodziło o to by pańska matka nie była go w stanie rozpoznać. Wiedział pan, że Wokusch miał z czasów wojny szramę pod okiem co mogło grozić małą dekonspiracją. – Pani Zofia pokiwała głową w zamyśleniu. – Jak rozmawiałem z pańską matką to mówiła, że gość, który wysiadał z pańskiego wozu był łysy. Wokusch włosy oczywiście miał. Zasugerowała też, że może facet wynajął pokój w Hindenburghof Hotel w Schweidnitz. Pofatygowałem się tam i odpytałem obsługę. Nikt nikogo nie meldował, a i bez meldunku nikt wieczorem dwudziestego trzeciego pokoju u nich nie wynajmował. Muszę przyznać, że już wtedy coś mi śmierdziało w tym wszystkim. Nie wiedziałem jeszcze tylko co – zagryzłem kruchym ciasteczkiem, które przymilnie do mnie mrugało swym marmoladowym okiem z przepastnego półmiska ustawionego na stole. – Na koniec pojechał pan do Wüstewaltersdorf jak gdyby nic się nie stało. Natomiast gdy Siegrid w pierwszy dzień świąt przyniosła informację, że to Pechel vel. Wokusch zginął na zaporze, Helen uznała pana, panie Herbercie, za winnego tej śmierci. Mogę się tak do pani zwracać? To pani prawdziwe imię, prawda? – rzuciłem na nią okiem. Zareagowała powolnym skinieniem głowy, ale nie wykrzesała w sobie tyle odwagi by na mnie spojrzeć. Wzrok cały czas miała utkwiony w kominku. Wiedziałem, że to wcale nie obecność Jacqueline tak ją peszy. – Nie znając szczegółów, ale pałając żądzą zemsty, wydzwoniła policję i doniosła o znajdujących się w sejfie trefnych banknotach, które zresztą sama pomagała tam umieścić. Policja miejscowa wiele nie ma do roboty, ale na taki donos zareagowała pomimo święta. Nie byli jednak w stanie ustalić związku pomiędzy śmiercią gościa, którego znali jako Pechela, a odnalezieniem banknotów pochodzących z napadu. Dopiero po czasie, byli w stanie odkryć, kim jest i z czego się wcześniej utrzymywał. Te podejrzenia potwierdził jeszcze jeden szczegół.

– Jaki? – twarz pani Zofii coraz bardziej promieniała zadowoleniem.

– Jak mi pani opowiadała o Pechelu wysiadającym z wozu syna pod dworcem to nie wspomniała pani o walizce pomimo, że prosiłem o możliwie dużo szczegółów. Mogła pani o tym zapomnieć, ale przykładała się pani do swojej roli więc założyłem że faktycznie jej pani nie widziała, a panowie również o niej zapomnieli. Skoro była przy wsiadaniu, a nie było jej przy wysiadaniu to albo ktoś ją po drodze zgubił, albo została w wozie. Przy zaporze nikt jej nie odnalazł, a moje podejrzenia ostatecznie potwierdził pan Herbert przynosząc ją do nas do hotelu. Została w kufrze i jeździła z nim od tego czasu. Wczoraj znalazł ją i zajrzeliśmy wspólnie do środka. Zawiera równiutko dwieście tysięcy w świecących nowością setkach – postawiłem na stoliku spoczywającą do tej pory między moimi kolanami tekturową walizkę. – Tych, które podjęte zostały z banku. Oto one – nastała cisza, którą wykorzystał Martin. Podszedł do stolika i położył dwa zbadane dokumenty przed Willnerem.

– To szybka ocena i nie mogę tego potwierdzić w tej chwili ze stu procentową pewnością, ale moim zdaniem oba teksty pisała jedna i ta sama osoba – wrócił na swoje miejsce i sadzając sobie Magdę na powrót na kolanach. – Jeśli będzie taka potrzeba zrobię dokładną analizę i przygotuję stosowny dokument na ten temat.

Najwyraźniej przytłoczyłem wszystkich zgromadzonych zaprezentowaną tyradą, ale nie mogłem sobie odmówić tej drobnej przyjemności. Nikt nie chciał się ani odezwać ani poruszyć i trwało to jakąś chwilę, aż w końcu pani Zofia wycelowała swój kościsty palec w synową. Gdzieś w oddali zawył pies uwiązany do swej budy przysypanej grubą warstwą zimnego, białego puchu.

– Co masz nam do powiedzenia? To wszystko prawda? Myślałaś, że ci to ujdzie na sucho?

– Nic nie rozumiesz – zapytana odparła cicho po czym wstała mechanicznie i podeszła do kominka. Jednym zwinnym ruchem zgięła się i sięgnęła do jego wnętrza by stanąć w rozkroku między nim, a stolikiem. W swej delikatnej dłoni trzymała wyglądający tu na ciężki i nieporęczny rewolwer Webbley’a[2], którego lufa wycelowana była wprost w moje czoło.

– Będzie pani strzelać? – zagadnąłem pogodnie wpatrując się hardo w jej zimne oczy.

– Jeśli mnie do tego zmusisz mądralo – prawie nie otwierała ust.

– Myślisz, że uciekniesz daleko? – spytałem cicho.

Scheiße ist es egal, was ich denke[3] – wypluła z siebie jednym haustem. – Walizka!

– Nie ma mowy – pokręciłem przecząco głową.

– Dawaj – warknęła i ponagliła mnie ruchem broni.

– Bo co?

– Bo cię zastrzelę jak psa – nie wykonałem najmniejszego ruchu czym niewątpliwie mogłem wyprowadzić ją z równowagi. Chwilę stała w milczeniu marszcząc brwi tak, że prawie złączyły się w jedną, precyzyjnie wymodelowaną całość. W zupełnie innych okolicznościach mógłbym z powodzeniem się w niej zakochać. Powoli nacisnęła spust.

 

<< Przejdź do rozdziału 16; Przejdź do rozdziału 18 >>

Możliwość komentowania została wyłączona.

  • Ostatnie wpisy

  • Archiwa

  • Licznik odwiedzin

    • 5
    • 55
    • 554
    • 2 773
    • 689 353