Raport tendencji – 5

5.

Rano szuranie szufelką w węglarce wydobyło mnie na światło dzienne. To Burghardtowa wrzucała kolejną porcję czarnego paliwa do kaflowego pieca zajmującego narożnik mojego biura abym miał ciepło jak będę udawał, że pracuję. Gdy owinięty w koc wyszedłem z pokoju zobaczyć co się dzieje, zmieszała się i próbowała pozbierać rozsypane narzędzia podejmując niemrawą ucieczkę.

– Przepraszam. Nie wiedziałem, że pan jeszcze śpi. Nieodżałowany pan Rahmke wstawał wcześnie. Nie gniewa się pan za ten hałas? – Odniosłem wrażenie, że boi się mnie jakbym wczoraj sprał ją pasem.

– Ależ o co? Im wcześniej wstanę tym więcej dziś zrobię. – Przeciągnąłem się aż zatrzeszczały mi stawy.

– Zrobić panu jakieś śniadanie?

– Jeśli nie sprawiłoby to pani kłopotu to ja nie miałbym absolutnie nic naprzeciw.

– A co to za kłopot? Mam trochę twarogu i szczypiorku. Nakroję, będzie pan miał na kanapki. Tylko zęby proszkiem później niech pan dobrze wyszoruje. – Uśmiechnęła się machinalnie utwierdzając mnie w przekonaniu, że sama z tym corannym procederem nie ma za wiele wspólnego.

Zjadłem z apetytem przygotowany posiłek i zszedłem na dół w sam raz na czas gdy do pracy przyszedł Häscher. Przebrał się w swój wyświechtany kombinezon zrzucając do szafki skórzaną kurtkę z licznymi błyszczącymi klamrami i kraciastą cyklistówkę. Spytałem go czy będzie mi w stanie pomóc przy tankowaniu.

– A miał pan kiedy okazję prowadzić takie wielkie wozy? – Zapytał przypalając papierosa.

– Jeszcze się nie zdarzyło.

– Zawsze musi być ten pierwszy raz. – Zachichotał. Wyszliśmy na zewnątrz i pootwieraliśmy wszystkie wrota okalające podwórze. Na całe szczęście z pochmurnego, porannego nieba żadnej wilgoci nie chciało się padać. Bardzo mi odpowiadał taki stan rzeczy. Peter udzielił instrukcji jak uruchamiać te potwory i przy trzeciej próbie wyjechałem jednym z nich na plac nikomu przy tym niczego nie urywając. Byłem z siebie niezwykle dumny, jakkolwiek muszę przyznać, że kręcenie kierownicą o wielkości i wadze małego stadionu, szczególnie gdy pojazd stoi w bezruchu, to wielkie, fizyczne wyzwanie. Zdołałem zmoczyć lepkim potem koszulę na plecach zanim każdy wóz został zatankowany. Ale dzięki temu przychodzący do pracy kierowcy, odebrawszy zlecenia od panny Tröpfchen, mogli wyjechać do realizacji swoich zadań. Oczywiście wszystkie tankowania skrupulatnie odnotowywałem w kajecie przy dystrybutorze. Na koniec zostawiłem sobie IK050815. Było to już dwunaste auto z kolei, więc uznałem, że poradzę sobie z tym sam i zwolniłem Häschera do jego podstawowych zajęć. Wsiadłem do szoferki, którą okupowałem wczoraj z Upustem i zabrałem się do pracy. Tym razem zmieściło się w nim pięćdziesiąt litrów, które spaliliśmy pokonując niemal sto sześćdziesiąt kilometrów. Wszystkie czynności przy tym tankowaniu wykonywałem nad wyraz skrupulatnie chcąc uniknąć pomyłki. Mimo względnie ładnej pogody i sporej dawki ruchu nieosłonięte dłonie, nos i uszy zmarzły mi przeokrutnie. Aby się rozgrzać wróciłem na górę. Piec napełniony przez Burghardtową dawał już mnóstwo przyjemnego ciepła, a uczynna panna Anne-Marie naparzyła dzbanek gorącej kawy obdarzając sporą liczbą uśmiechów oraz trzepotania rzęsami. Byłaby może mnie tym i uwiodła gdybym akurat miał nieco mniej na głowie. Opatuliłem się kraciastym, włochatym kocem i zasiadłem do wypełniania wszystkich rubryk w raporcie. Moje pismo nie było tak kształtne jak poprzednika, głównie za sprawą zgrabiałych jeszcze palców, ale obliczenia wykonywałem sumiennie. Za oknem rozpadał się deszcz. Ciężkie krople zaczęły uderzać z brzękiem o szyby. Mogłoby mnie to uśpić ale wykazałem się tą minimalną dawką silnej woli, która utrzymała powieki otwarte. Zostały dwa wozy do kompletu gdy pukaniem ciszę przerwała Tröpfchen:

– Nie uwierzy pan…

– Co się stało? – Uniosłem głowę znad papierów.

– Właśnie miałam telefon od profesora Vonki. Ten kamień coście go wczoraj przywieźli…

– Co z nim?

– Spadł im i pękł na pół.

– Chyba nie z naszej winy? – przestraszyłem się na myśl o ewentualnych stratach, które będę musiał pokryć z własnej kieszeni.

– Nie, nie! To nie to.

– Mamy pojechać po następny? – Domyśliłem się.

– Dokładnie. – Przycupnęła na oparciu fotela ukazując kształtne, starannie wydepilowane łydki odziane w czarne pończochy. Miała dziś na sobie plisowaną spódnicę z szarego tweedu sięgającą tuż za kolano oraz żakiet z szeroko rozłożonymi klapami mającymi za zadanie z pewnością mnie kusić. Ukazywały bowiem głęboki dekolt. Tak to przynajmniej sobie wytłumaczyłem i skonstatowałem, że wolę jednak zdecydowanie pełniejsze kształty.

– Mamy jakiegoś wolnego kierowcę na dzisiaj?

– Jest Arnold, ten co pan z nim wczoraj jechał, no i mój Günther.

– Günther? – Nie kojarzyłem tego imienia, choć oddając wozy kierowcom starałem się zapamiętać wszystkie personalia oraz przypisać im odpowiednie twarze. Ten mi jakoś umknął nieboraczek.

– Günther Zwenig. Nie było go jeszcze rano jak pan tankował wozy.

– Acha. A jakieś inne zlecenia mamy na dzisiaj?

– Na razie tylko jedno. Ale po południu. Gdzieś koło drugiej trzeba będzie podjechać do portu miejskiego i zabrać stamtąd węgiel do składu w Breslau Liessa[1] Podać szczegóły?

– Nie. Nie ma potrzeby. To może niech do Striegau jedzie Upust. Był tam wczoraj, wie co i jak. Zna drogę i ludzi na miejscu to szybciej wróci i będzie wolny.

– Dobrze. Günthera wyślemy w takim razie do portu. – Rozpromieniła się w jakiś tajemniczy sposób, którego przyczyny nie potrafiłem odgadnąć. Miała ciemną oprawę oczu co sugerowało, że mogła mieć jakiegoś południowca za przodka.

– Niech tak będzie. A wóz mamy dla niego?

– Powinien być. Günther wczoraj złapał gumę, ale chłopcy na dole powiedzieli, że uporają się z tym w godzinę. Dlatego przyszedł dziś nieco później. Co to dla nich zmienić koło? – Jeśli zmiana koła była choć w połowie tak wyczerpująca jak kręcenie kierownicą to w zasadzie zrozumiałem skąd u Häschera taka krzepa

– Właśnie dokładnie o to pytam. – Tym razem niemo się uśmiechnąłem nagradzając jej domyślność. Zebrała się do wyjścia, a ja ujrzawszy idealnie pionowy szew na jej łydkach zatrzymałem ją w połowie drogi. – Mogę o coś zapytać?

– Proszę. – Odwróciła się jakby speszona. Choć może to było tylko zdumienie?

– Ten Günther to ktoś ważny dla pani? Powiedziała pani wcześniej mój Günther. – Zmieszała się lekko spuściwszy oczy.

– Pomaga mi w wychowaniu mojej Irmine. Wie pan. Mój mąż nie był zbyt stały w uczuciach i znalazł sobie ładniejszą…

– Przepraszam. Nie wiedziałem. – Zrobiło mi się jakoś tak niezręcznie. Jakbym staruszkę ujrzał w samych dezabilu[2].

– Nic się nie stało.

– Ale może mu pani powiedzieć, że był idiotą. – Próbowałem ratować sytuację.

– Kto?

– Ten pani mąż

– Dlaczego?

– Bo absolutnie nic nie może pani sobie zarzucić. W kwestii wyglądu oczywiście. – Zarumieniła się, bąknęła jakieś niewyraźne dziękuję i zniknęła za drzwiami. Zostawszy samemu odetchnąłem z ulgą bo nie lubię takich sytuacji. Wolę klarowne relacje damosko-męskie, w których dokładnie wiadomo o co chodzi. Było jednak w niej coś intrygującego. Tylko to mogło wytłumaczyć moją ciekawość.

Skończywszy uzupełnianie tabeli raportu dopełniłem jeszcze paru służbowych formalności w innych dokumentach. Następnie ująłem słuchawkę stojącego na biurku telefonu i nakręciłem numer Covalusa. Troszkę się zdziwiłem gdy pozostawała głucha. Wyszedłem więc do sekretariatu i wystawiając łeb zza załomu muru spytałem:

– Jak mam kręcić aby było wyjście na miasto? Potrzebuję załatwić jedną sprawę.

– Na aparacie ma pan dwa przyciski. Czerwony i biały. Jeśli pan wciśnie czerwony to połączy się pan ze mną. Jeśli zaś biały to jak pojawi się sygnał będzie pan mógł wykręcić numer miejski. Wszystkie przychodzące rozmowy łączą się z moim aparatem i ja je kieruję do pana. Wtedy pański aparat dzwoni, pan podnosi słuchawkę i wciska czerwony przycisk aby odebrać. Jeśli nie będzie pan miał jak rozmawiać to wciska pan biały, rozmowa wróci do mnie. To proste.

– Nie wygląda na takie, albo mój mózg sześciolatka nie jest w stanie tego ogarnąć.

– Jak się nie uda to niech mi pan poda numer, ja wykręcę i połączę.

– Dobrze. Dziękuję. – Wróciłem do siebie i zgodnie z instrukcjami połączyłem się z biurem mego przyjaciela. Odebrał po trzech sygnałach.

– Martin Covalus. Autentyczność dokumentów. Czym mogę służyć? – Zaczął oficjalnie. Miałem wrażenie jakby gadał ze studni. To pewnie sprawa tych skomplikowanych połączeń okupionych wciskaniem przycisków.

– Oj Covalus, Covalus. Zatrudnił byś sobie sekretarkę. Willi mówi.

– Jasne. Mnie tam baba nie potrzebna do odbierania telefonów.

– Mnie też akurat do tego nie byłaby potrzebna. – Zarechotaliśmy wspólnie, choć w jego wydaniu bardziej przypominało to świnię w ataku kaszlu. – Mam sprawę do ciebie.

– Wal.

– Służbową.

– O widzisz! I od razu zaczynasz gadać z sensem.

– Potrzebuję twojej porady w kwestii jednego dokumentu. Mógłbyś się do mnie pofatygować?

– Za pół godziny. Pasuje? Muszę podrzucić jedną ekspertyzę do Staadteather[3] więc będę miał blisko. Skończę ją tylko.

– Nie do mnie do biura. – Podałem mu adres. Zanotował i obiecał pojawić się za jakiś czas. Nic mnie nie goniło. Mógł przyjść nawet wieczorem. Nigdzie nie miałem zamiaru się ruszać. Musiałem dowiedzieć się jeszcze jednej rzeczy. Ponownie opatuliłem się szczelnie płaszczem, szalik wetknąłem za kołnierz i zszedłem na dół. Po drodze do warsztatu poprosiłem jeszcze Burghardtową o zajęcie się tym mokrym kocem z mojego balkonu. Obiecała to zrobić jak tylko skończy pranie. Odszukałem mechaników w ich królestwie gdy mocowali się z odkręceniem rury z jakiejś chłodnicy leżącej po środku magazynu.

<< Przejdź do rozdziału 4; Przejdź do rozdziału 6>>

Wstaw komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

  • Ostatnie wpisy

  • Archiwa

  • Licznik odwiedzin

    • 11
    • 55
    • 560
    • 2 779
    • 689 359