Odwrócenie – 13

13.

Mój plan był prosty: już po pierwszej z nim rozmowie w jego salonie wiedziałem, że Willner nie był ze mną szczery i teraz potrzebowałem zmusić go do tego by zaczął takim być. Inaczej nie było najmniejszej szansy na rozwiązanie jego problemów. Prawie biegiem pokonałem więc dystans dzielący posterunek od bramy zakładu, gdzie zatrzymał mnie wepchnięty siłą w granatowy, sukienny mundur strażnik, którym można by rzucać na odległość zamiast jakim dyskiem czy oszczepem. Mógł mieć nie więcej jak półtorej metra wzrostu włącznie z podkutymi butami i czapką o plastikowym, czarnym daszku. Dodawał sobie powagi kręcąc poplamioną tytoniem łapą gigantycznego wąsa w kolorze martwej wiewiórki.

– Pan w jakiej sprawie? – uchylił nieco drucianej siatki.

– Nieprzyjemnej – warknąłem. – Otwieraj bo sprawę mam pilną do pana Willnera.

– Patrzcie go, jaki odważny – wsunął krótkie, brudne kciuki za skórzany pasek. Delikatnie też przesunął sobie do przodu zawieszoną po prawej kaburę od Lugera[1].

– Panie, spieszy mi się. Pracuję dla niego – machnąłem ręką na jego służbiste zapędy. Taki arcyważny strażnik był mi teraz potrzebny jak rybie ręcznik. Spojrzałem mu w dziwne, małe oczy. Odniosłem nieodparte wrażenie, że skądyś je już znam.

– A mnie skąd o tym niby wiedzieć? – nasrożył się. – Tu nie pijalnia piwa, że każdy może sobie z ulicy wejść.

– Widzę, bo byś żadnej beczki nie dźwignął, obwiesiu – wysapałem prosto w przekrwione ślepia.

– Uważaj kolego bo będziemy rozmawiać inaczej – poluźnił zapięcie pokrowca na broń i szeroko rozstawił stopy co w jego wydaniu oznaczało jakieś dwadzieścia centymetrów odległości między podkówkami obcasów.

– Na kolegę to trzeba sobie zasłużyć, a bruderszaftu nie piliśmy. Goń więc gamoniu do szefa bo z tobą się gada jak ze ślepym o kolorach.

– Teraz to żeś przesadził – wyszarpnął zza pasa pistolet i próbował wbić go w mój brzuch. Zanim do tego doszło chwyciłem prawą ręką za lufę, zmieniłem oś ewentualnego strzału tak aby padł w kierunku zaśnieżonego bruku. Drugą dłonią chwyciłem faceta za nadgarstek, a kolanem zaprawiłem w splot słoneczny, co akurat nie wymagało jakiegoś spektakularnie wysokiego unoszenia nogi. Całe szczęście, że był mańkutem. Jęknął i zgiął się wpół wypuszczając broń z ręki. Zawiesiłem ją na palcu, po czym za pomocą grawitacji, odwróconą kolbą do góry, wsunąłem pod pachę, na koniec łokciem strąciłem mu z czoła czapkę, która potoczyła się wprost w objęcia najbliższej zaspy. Bezwładnie poleciał do tyłu tracąc oparcie stóp na śliskich, granitowych kostkach i upadł z głośnym plaśnięciem. Przyciskając faceta butem do ziemi niczym, rozdeptaną żabę, wyplułem z pistoletu magazynek, łapiąc go w drodze ku ziemi, ująłem kolanko zamka i sprawdziłem komorę. Znajdujący się w niej nabój wyskoczył lobem w śnieg, więc spuściłem kolanko do pozycji zamkniętej i pustą pukawkę wrzuciłem koło czapki. Wszystko nie zajęło mi więcej jak trzy sekundy.

– Następnym razem jak będziesz wyciągać broń to bądź gotów jej użyć – otrzepałem się z białych płatków i ruszyłem w kierunku drzwi, nad którymi zamocowano tabliczkę z napisem: Portiernia. Bez pukania nacisnąłem masywną, chropowatą klamkę.

– Należało mu się – przywitał mnie rozbawiony przedstawieniem przy bramie wysoki strażnik w przykrótkich, czarnych spodniach z grubej wełny i koszuli w kratę. Gładko ogolony, z włosami koloru dna puszki po sardynkach sprawiał wrażenie raczej jakiegoś belfra niż człowieka odpowiedzialnego za to żeby nikogo niepowołanego nie wpuszczać za siatkę. – Mógł go pan jednak potraktować nieco łagodniej.

– Sam się prosił – burknąłem. Izba nie była duża. W głębi przyjemnie syczał temperaturą wysoki piec z brązowych kafli, a pod ścianą znajdowała się szafa pozbawiona jednych drzwiczek. Jej wnętrze zastawiono jakimiś teczkami podpartymi grubą książką adresową. Na dawno niemalowanym parapecie okna wychodzącego na zacieniony tunel bramy stał jakiś bezlistny krzaczek nieznanego mi gatunku próbujący co najmniej od roku doprosić się o kubek wody. Bezskutecznie.

– Wiem, że bardzo go paluchy świerzbią, ale nie chciałbym być na pańskim miejscu jak będzie pan próbował do nas wejść następnym razem – oparł łokcie o porysowany blat przepierzenia oddzielającego część służbową od ogólnodostępnej.

– Podejrzewam, że nie będzie następnego razu – odparłem szybko.

– Dla kogo wypisać przepustkę? – usiadł za biurkiem i pociągnął za brudny sznureczek zwieszający się spod zielonego, podłużnego klosza lampy stojącej tuż przy krawędzi. Wziął jakiś formularz, poślinił ołówek kopiowy i wyczekująco zawiesił wzrok na mojej twarzy.

– Wilhelm Knocke. Do pana Willnera poproszę.

– Aaaa, to pan – pokiwał głową a ja zaprzestałem poszukiwań wizytówki. Na to z trzaskiem od framugi oderwały się drzwi i do środka wpadł mały, oblepiony śniegiem karakan. Na podłogę sfrunęło kilka drzazg i białych płatków zakręconych wiatrem w progu.

– Ja cię gnoju zaraz rozsmaruję po ścianie. Widziałeś Kurt jak mnie potraktował gówniarz jeden? – tańczył w miejscu, ale bał się sięgnąć do kabury. Być może z respektu przed przełożonym bo raczej nie przede mną. Nie wyglądał na takiego co to wyciąga jakieś konkretne wnioski z podobnych sytuacji.

Schnauze![2] – warknął ten wyższy. – Idź się przewietrz albo co. I ciesz się, że ci ryja nie rozwalił o krawężnik bo przesadzasz z reakcjami. Wiesz kto to jest?

Scheiß drauf![3]– wykrzyknął ukazując kilka połamanych zębów i język brązowy od żutego tytoniu.

– To ci jednak powiem. To jest prywatny detektyw z Breslau co pracuje dla pana Willnera.

– I co z tego? – mały bojowo ujął się pod boki i zrobił krok w moją stronę.

– To, że powinieneś go darzyć odrobiną szacunku bo takimi konusami jak ty to on sobie co rano trzewiki przeciera – uśmiechnął się do niego nieco serdeczniej. – Gwarantuję ci, że gdybyś miał trzy pistolety przy sobie to by cię tak samo szybko rozrzucił po płocie. – Spojrzałem na Kurta, potem z góry na tego małego i znacząco uniosłem brew na czoło. O dziwo to go nieco uspokoiło. Wyciągnąłem z kieszeni zabrany mu uprzednio magazynek, w którym brakowało kilku kul. Podałem go na otwartej dłoni co można było w zasadzie odczytać jako gest pojednania.

– Nie mógł pan tak od razu? – powiedział skruszony.

– Gdybyś nie zaczął wymachiwać szabelką to na pewno byśmy się dogadali – uśmiechnąłem się.

– A bo mi pan nie dał dojść do słowa. – Najwyraźniej moja uwaga mu schlebiła bo złagodniał.

– Powiedzmy – zgodziłem się.

– Pan naprawdę robi jako prywatny niuchacz? – zdaje się, że wyrosłem na kogoś w rodzaju boga.

– Naprawdę – przytaknąłem.

– Musi mieć jaja jak granitowe kule armatnie – wtrącił się Kurt wsuwając mi w dłoń niewielki formularz przepustki.

– Będzie zgoda? – mały wyciągnął przed siebie poplamioną tytoniem dłoń, która wyglądała jakby wsadził ją do słoja z rywanolem. Musiałem trochę powalczyć sam ze sobą żeby pozbyć się oporów i ją w końcu uścisnąć. Ucieszył się jak dziecko z nowej zabawki.

– Pod mostkiem są drzwi, wejdzie pan na piętro i w prawo, do końca korytarza. Zaraz powiadomię sekretarkę – Kurt był niezwykle rzeczowy.

– Dziękuję – wyszedłem zewnątrz byle szybciej pozostawić za sobą tę wesołą menażerię. Zastosowałem się do poleceń i starannie odmalowanymi schodami o rzeźbionych poręczach wspiąłem się na pierwsze piętro. Korytarz z jasno brązową lamperią wykładany na podłodze czarno–białymi płytkami ułożonymi w romby rozwidlał się na prawo i lewo. Po lewej przejście zagradzała krata z masywnym zamkiem, do którego klucz przywożono taczką. Skręciłem więc, jak przykazali, w prawo. Okna były tylko z jednej strony i wychodziły na podwórko ulokowane między halami produkcyjnymi i magazynami. Po lewej ścianę korytarza okupował szereg drzwi prowadzących do różnych biur. Wszystkie były opalone z farby, ciemno brązowe i opatrzone tabliczką informującą kto i w jakich godzinach wewnątrz pracuje. Na końcu zlokalizowano niewysokie przepierzenie, za którym bokiem siedziała drobna blondynka w haftowanej w kwiaty bluzeczce. Musiała przed momentem zagryźć jakiegoś królika bo krew pomadki aż ściekała jej po pełnych usteczkach układających się bezwiednie w mały dzióbek. Powyżej górnej wargi miała poprawiony czarną kredką pieprzyk. Usłyszawszy kroki podniosła głowę obdarzając mnie gorącym spojrzeniem migdałowych oczu.

– Tak? – nie miała głosu typowej urzędniczki, której należało się obawiać, a raczej ciepły głosik pozytywnie do życia nastawionej młodej istoty oczekującej zaproszenia na kawę wieczorem. Zrobiwszy w duchu mały remanent uznałem jednak, że Jacki oferuje znacznie więcej atrakcji. Szczególnie w okolicy dekoltu.

– Wilhelm Knocke do pana Willnera. – Wstała otworzyć znajdujące się za jej plecami drzwi sięgające sufitu oznakowane jako sekretariat. Miałem tym samym możliwość oceny jej kształtnych pośladków, które z powodzeniem byłbym w stanie ukryć wewnątrz moich dłoni. Wróciła po chwili zostawiając otwarte przejście dalej i wskazała kierunek pozbawioną energii dłonią przyozdobioną kilkoma paskami srebrnych bransoletek.

Wszedłem do przepastnego pomieszczenia, w którym biurko pulchnej blond sekretarki ustawiono tak, że za plecami miała okno wychodzące na karbowany dach budynku przędzalni i prezbiterium otoczonego kamiennym murem kościoła jaki mijałem pewien czas temu. Otaczające nas, wykładane dębiną, ściany sprawiały wrażenie jakby specjalnie opalano je palnikiem w celu nadania barwy zbliżonej do mahoniu, a specyficzny zapach niemalowanego drewna zalegał w każdym zakamarku pomieszczenia. Poustawiane pod ścianami szafki wypełnione segregatorami, koszykami na korespondencję, przyborami piśmiennymi czy nawet zastawą porcelanową przykryte były niezliczoną ilością soczystej zieleni pochodzącej od mnóstwa kwiatów, których podlewanie musiało zajmować co najmniej połowę czasu jaki poświęcała na pracę. Przedstawiłem się grzecznie, przysiadłem na obitym zielonym aksamitem krześle pamiętającym jeszcze ostatniego cesarza i zaczekałem na wprowadzenie przed oblicze najjaśniejszego. Ona w tym czasie zgubiła się za drzwiami po prawej. W identycznych, uchylonych po drugiej stronie, majaczył długi stół konferencyjny z koronką krzeseł starannie poprzysuwanych do blatu. Wróciła po chwili i zaprosiła mnie oszczędnym gestem do gabinetu dyrektora.

Wszedłem zamykając za sobą drzwi klamką zawieszoną na wysokości nosa. Pomieszczenie miało kształt szerokiego trójkąta z oknami w dwóch ścianach wychodzącymi na zakład. Takie same jak w sekretariacie boazerie sięgające stiukowego sufitu przyciemniane zostały w sposób, który mógłby uchodzić za artystyczny gdyby ktoś się o wiele mocniej postarał. W narożniku ustawiono dwa fotele kryte grubo lakierowaną na brązowo skórą oraz niski stolik do kawy. Na ścianie obok wejścia wisiał dokładny plan zakładu z wyrysowanymi wszystkimi budynkami pokolorowanymi w taki sposób aby poszczególne działy od siebie odróżnić jednym rzutem oka. Po drugiej stronie drzwi wisiało lustro które musiano tutaj wstawić zanim zamontowano dach, a tuż obok stała wielka, pomalowana na czarno, szafa pancerna firmy Nationalsozialistische z polerowanymi uchwytami zamka i mosiężnym pokrętłem mechanizmu szyfrowego. Gdy była otwarta można by do niej wejść na stojąco i nawet by człowiek nie zauważył, że czupryna mu się zmierzwiła. Na podłodze rozciągnięto gigantyczny dywan, który sprawiał wrażenie świeżego śniegu opadłego na zamarzniętą taflę jeziora.

Usiadłem naprzeciw zasłanego różnego rodzaju papierami masywnego biurka o przesadnie lakierowanej powierzchni. Krzesło, jakie Willner zajmował, musiało stać na jakimś podeście, bo mimo swojej, niewielkiej postury, spoglądał na mnie z góry. Uśmiechnąłem się do swoich myśli, które podpowiadały, że musi w takim razie dyndać stopami niedosięgającymi podłogi. Nie przejąłem się tym specjalnie i wydobyłem z kieszeni pudełko Avide. Zapaliłem wydmuchując dym pod sufit narażając dyrektorka na niewygodę wiercenia się z niecierpliwości na miejscu.

– Zdradzi mi pan tajemnicę co też go do mnie sprowadza? – odezwał się po chwili milczenia, którą poświęciłem na intensywne wpatrywanie się w zmarszczki na jego twarzy.

– Owszem.

– Zatem? – niecierpliwił się.

– Opowiedział mi pan poprzednio ciekawą historię – z przesadną uwagą zacząłem przyglądać się bibułce trzymanej między palcami. – Bardzo ciekawą – dodałem podnosząc ją ku górze.

– Tak? – przerwał gasząc zapałkę. Także postanowił zapalić.

– Ciekawą, ale nie do końca prawdziwą – spojrzałem mu w oczy.

– Jak pan śmie imputować mi takie rzeczy? – prawie uwierzyłem, że się faktycznie oburzył.

– Obaj wiemy, że był pan na koronie zapory gdy Pechel z niej spadał w dół – odrobinę blefowałem, ale tylko odrobinę. Całe szczęście ten blef wywołał u niego bardzo pożądaną reakcję kompletnego zaskoczenia. Zatrzymał w pół drogi do ust dopiero co zapalonego, czekoladowego papierosa.

– Co pan przez to rozumie? – próbował zachować kamienną twarz i zyskać nieco na czasie. Widziałem w drżeniu rąk, że nie do końca mu się to udało tak jak chciał.

– Dokładnie to co powiedziałem – uśmiechnąłem się chyba nieco zbyt promiennie. – Był pan tam gdy zginął Ulrich Pechel. Co tu można opacznie zrozumieć? – zawiesiłem głos żeby dodać po chwili: Zaprzeczy pan?

– Pańska impertynencja jest doprawdy oburzająca – chciał zamaskować gniewem to co mu zostało ze stoickiego spokoju. Wyszło tak, że jedynie opluł swój nieskazitelny rękaw.

– Taka gadka, panie Willner, z powodzeniem może przyprawić o niestrawność kozę wykarmioną drutem kolczastym i tłuczonym szkłem – pokręciłem głową z dezaprobatą. – Na mnie jednak nie robi specjalnego wrażenia.

– Bo? – przez moment zapanowała między nami martwa cisza, w którą wkomponowywał się tylko zapomniany papieros dopalający się czekoladowym aromatem w jego dłoni oraz stukot pracujących maszyn dobiegający z pobliskiej hali.

– Muszę być uprzejmy czy mogę być szczery? – wypaliłem bez namysłu.

– Nie wydaje mi się aby pan cierpiał z powodu zbyt wielu zahamowani – odpowiedział hardo, ale spokojnie.

Uniosłem się do pionu, wydobyłem z kieszeni spodni chusteczkę i rozwiniętą położyłem przed nim. Na blat wytoczyła się złamana w połowie zapałka. Znieruchomiała tuż obok trzech niemal identycznych oczekujących na wrzucenie do popielniczki. Uważnie obserwował cały czas co robię na koniec przenosząc wzrok na mą uśmiechniętą twarz.

– Co to jest? – spytał.

– Zapałka. Złamana zapałka – poprawiłem tę moją tak aby leżała równolegle do pozostałych.

– I co z tego? – na pergaminowe czoło wystąpiła mu sina żyłka przybierająca kształt niewielkiej błyskawicy.

– Znalazłem ją zadeptaną pańskimi drobnymi stopami w śniegu na koronie zapory – i na koniec wspomniany, mały blef: – W miejscu, z którego spadł Ulrich – wsparłem się nad nim na kłykciach opartych o biurko. – Chciałbym abyśmy się dobrze zrozumieli, bo to bardzo ważny moment w pańskim zasmarkanym życiu panie Willner. – Pokiwał powoli głową jakby zaczynał rozumieć, że prywatni detektywi zasadniczo są od tego aby dokopywać się do skrywanych ludzkich błędów. – Staram się nie brać na tapetę spraw, których zleceniodawcy będą chcieli mnie wykiwać albo wmanewrować w jakieś nie do końca legalne gierki. Pańska matka przyszła do mnie z prośbą. Starszym osobom z zasady nie odmawiam, więc przyjrzałem się tematowi i powiem coś panu: on śmierdzi. Bardzo śmierdzi. Ma pan teraz jedyną szansę aby ten smród uprzątnąć i rozwiać. Jeśli pan tego teraz nie zrobi to ja wychodzę i pozostanie pan z tym szambem sam na sam – usiadłem powoli na swoje miejsce.

– Co chce pan wiedzieć? – złagodniał. – Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi i mi pan dobrze życzy.

– Wszystko – odparłem. – Przyjaźń, szanowny panie, opiera się na zaufaniu, a ja przestałem panu ufać – zaciągnąłem się opadając na trzeszczące oparcie zrzucając przy tym na nie kurtkę. Było mi w niej jednak nieco za gorąco. – Może pan zacząć choćby od tego, że nie wsadził pan walizki matki do kufra swego wozu, jak pan stwierdził gdy widzieliśmy się za poprzednim razem, tylko wstawił ją pan do środka, na  tylną kanapę, wpuszczając pańską matkę na miejsce koło szofera – spojrzałem mu w wyblakłe oczy znajdując tam tylko przerażenie i zdruzgotanie w zasadzie wiem wszystko co on mógłby chcieć mi powiedzieć. – To po pierwsze. Po drugie wcale pan nie zabałaganił w Schlesiertalbaude tyle czasu żeby spóźnić się godzinę po matkę.

– Dobrze więc – poddał się. Byłem ciekaw czy ostatecznie. – Opowiem panu jak było. Ale tylko panu i z zastrzeżeniem żeby zachował pan to wyłącznie dla siebie.

– Na to nie mogę dać pełnej gwarancji – przyznałem rozkładając ręce. – To i owo będę musiał policji przekazać. Tym bardziej, że im pan o waszym przystanku przy zaporze nic, a nic nie wspominał. To może dość drastycznie wpłynąć na postrzeganie przez nich tego co pan powiedział wcześniej i co powie w przyszłości.

– Rozumiem – spochmurniał.

– Zamieniam się w słuch – rozparłem się w poszukiwaniu maksymalnej wygody jaką mogło mi zaoferować drewniane, zużyte oparcie.

– Jak dałem Pechelowi pięćset marek to zmartwiłem się, że pomimo tego może chcieć zrobić po swojemu – odłożył brązowego kikuta na krawędź popielniczki. – Naszła mnie myśl, że mógłby zechcieć całą sytuację wykorzystać do jakiegoś szantażu więc pojechałem wieczorem na dworzec sprawdzić czy faktycznie wsiądzie do pociągu jak obiecywał.

– Tyle to już wiem. Niech mi pan lepiej powie coś czego nie wiem.

– Czekałem na niego przed dworcem. Szedł ulicą jakby w ogóle nie posiadał zegarka. Jak go uświadomiłem, że już po czasie to się nawet specjalnie nie zmartwił. Zdenerwowałem się i kazałem wsiadać do wozu. Chciałem go odwieźć do Schweidnitz. Tam na pewno znalazłby jakiś pociąg.

– Wsiadł bez oporu? – spytałem wypuszczając chmurę dymu w kierunku wzorów na suficie.

– Tak. Wsiadł i pojechaliśmy – zapewnił gorliwie. – Był wyraźnie z siebie zadowolony pomimo, że nie dotrzymał danego słowa. Co za człowiek!

– Są i tacy – widząc kończącego się papierosa w mojej dłoni popchnął przed siebie drewnianą, rzeźbioną popielnicę, w której gościło już sporo innych, pozaginanych niedopałków. Dorzuciłem też mój.

– Strasznie mnie tym zirytował, a musiałem jeszcze w Schlesiertalbaude pomówić z panem Alfonsem o winie, które chciał zamówić. Dzwonił do mnie rano, że będzie robił zamówienie do restauracji i chciałby je zrobić już pod kątem naszego balu. W związku z tym zatrzymałem się tam na kilka chwil. Potem pojechaliśmy dalej, a jak byliśmy przy zaporze to stanąłem.

– Po co?

– Chciałem zapalić papierosa i z nim pomówić – na jego twarzy malował się dziwny wyraz, całkiem tak jakby przezywał to ponownie. Miałem tylko nadzieję, żę to nie była stylizowana poza.

– O czym? – rzuciłem ostro.

– O mojej żonie i o nim.

– Warto tak rozdrapywać rany? Miałem wrażenie, że chce pan jej wszystko wybaczyć – chyba nigdy nie będę potrafił zrozumieć co nim kierowało.

– Wtedy nie byłem jeszcze pewny tego czy chcę i czy będę w stanie. Zatrzymałem wóz i zaproponowałem byśmy się przeszli kawałek. Weszliśmy na zaporę. Tam są takie dwa pomosty, jakby wykusze. Zatrzymaliśmy się przy pierwszym i chciałem mu powiedzieć, że nie życzę sobie aby tutaj się kręcił, że ma wyjechać i nigdy nie wracać i że więcej pieniędzy ode mnie nie dostanie, że nie dam mu się szantażować – wypluwał z siebie słowa jednym tchem. – Z pewnością wie pan co się mówi w takich sytuacjach.

– Właściwie to niespecjalnie – bawiłem się zakleszczoną między kciukiem, a palcem wskazującym papierośnicą. – Co on na to?

– Na początku nie bardzo go to ruszyło, ale później się zdenerwował. Szczególnie jak mu mówiłem, że Karolina chce być ze mną to się zaczął śmiać. W święta rozmawiałem z nią o tym wszystkim i tak mi powiedziała. Stwierdziła, że woli mnie, że chce być ze mną. Mówiła to tak jakby Pechel zmuszał ją do tego wszystkiego. To właśnie go tak zdenerwowało

– To znaczy jak?

– Wyciągnął rewolwer i przystawił mi do skroni – sprawiał wrażenie przerażonego swoją opowieścią. Faktycznie ta sytuacja musiała na nim wywrzeć niezatarte wrażenie. – Twierdził, że Karolina była jego własnością już przed dwudziestym ósmym i była bardzo zadowolona z jego możliwości – dodał.

– Trudno się dziwić, wszak był o dziesięć lat młodszy – skwitowałem bezczelnie. – To mogło wpłynąć na jego potencję.

– Mniej więcej to samo mu powiedziałem – przez zatroskaną twarz przepłynął jakiś nikły promyk zadowolenia z faktu, że choć w tym aspekcie myślimy podobnie. – Wściekł się i zaczął wrzeszczeć, że mnie zastrzeli tu i teraz, że przejmie moje stanowisko i tym podobne więc wytrąciłem mu broń z ręki.

– W jaki sposób? – spytałem rzeczowo.

– Zwyczajnie. Podbiłem ramieniem jego wyciągniętą rękę z rewolwerem, a to sprawiło, że poleciał na to kamienne obramowanie co tam jest dookoła – zademonstrował skrótowo to co się stało. – Uderzył mnie w twarz, a gdy upadłem to on wykorzystał ten moment i wskoczył na górę żeby sięgnąć po broń. Tylko, że tam był lód, poślizgnął się na nim i noga mu wyjechała na zewnątrz. Nie zdążyłem go złapać. Spadł nawet nie krzycząc. To był wypadek – patrzyłem na jego twarz, która wydawała się znacznie starszą niż faktycznie była. Poszarzała, jakby bardziej zmęczona, poorana zmarszczkami. Mrugał powoli oczami, a ja nie próbowałem nawet zastanawiać się nad tym czy mówi prawdę i czy warto w nią wierzyć. Dla zasady postanowiłem to zrobić, przynajmniej na razie, choć właściwie bez specjalnego przekonania. W tej swojej błagalnej szczerości przypominał żebrzącego o miskę łańcuchowego psa, jednak mimo to intensywnie poszukiwałem w jego oczach symptomów kłamstwa. – Co mam zrobić żeby mi pan uwierzył? – oczy mu się zaszkliły. – To jest najszczersza prawda – zarzekał się.

– Czy w trakcie tej szamotaniny padł strzał? – w głowie próbowałem sobie to wszystko dopasować do innych, znanych już faktów.

– Tak – niewątpliwie go zaskoczyłem. – Skąd pan wiedział?

– Mówiłem panu, że szczerość ze mną może być dla pana zbawienna – odezwałem się dopiero po pewnej chwili. – W niektórych kościołach nazywa się to spowiedź – ostatkiem woli powstrzymałem dłoń, która próbowała wędrować w górę poszukać czy nie mam jakiejś koloratki pod szyją. – Kto strzelał?

– On. W ostatniej chwili zdołałem podbić mu rewolwer tak, że mnie nie trafił. – Zamyśliłem się.

– Nie mam wyjścia i muszę panu uwierzyć – znów zrobiłem pauzę dla lepszego efektu, ale też i krótkiego zastanowienia. – Nie chciałbym jednak być na pana miejscu gdyby okazało się, że pan kolejny raz rozmija się z prawdą – cały czas bawiłem się pudełkiem papierosów trzymanym między kciukiem, a palcem wskazującym – Co zrobił pan po tym wszystkim?.

– Zjechałem wozem na dół. Nie wiedziałem co robić więc odnalazłem go i zasypałem śniegiem. Nie wiem dlaczego to zrobiłem – wykrzywił usta w dziwnym grymasie.

– To bez znaczenia – machnąłem ręką. – To dlatego miał pan mokre rękawy płaszcza? Bo przecież w zaspę pan nie wpadł.

– Pan jest jasnowidzem? – zdziwił się. – Tak. Dlatego – w niedowierzaniu potrząsnął fryzurą starannie wymodelowaną brylantyną.

– Mówiłem już panu, że opłaci się być ze mną szczerym – niewiele brakowało żebym się do niego uśmiechnął.

– Wie pan, ja nigdy nie miałem do czynienia z nikim z pańskiej branży – wyraźnie odetchnął z ulgą. – W ogóle nie miałem do czynienia z nikim podobnym.

– Postaram się być wobec pana nieco bardziej wyrozumiały w takim razie. Proszę kontynuować – zachęciłem go nieokreślonym gestem dłoni wygiętej w nadgarstku.

– Byłem zdenerwowany, ręce mi się trzęsły, nie wiedziałem jak się zachować – tym razem słowa przepływały przez jego usta w większym uspokojeniu. – Jakbym zgłosił to mundurowym to by mi nie uwierzyli, że to był wypadek, szczególnie jakby się wydało, że Pechel miał romans z moją żoną. Wtedy już nigdy bym się nie był w stanie z tego wszystkiego wyplątać.

– Modląc się o deszcz można też ściągnąć na siebie błoto – tak mi się religijnie skojarzyło. – Pozwoli pan, że będę miał odmienne zdanie na ten temat. Sam pan widzi jaki teraz dopiero jest pasztet.

– Ma pan rację – posmutniał i spuścił oczy w kierunku kolan.

– Jedźmy z tym dalej – zignorowałem to.

– Dobrze. Wsiadłem do auta i pojechałem do Breitenchain. Tam przy moście przez Weistritz jest taki zajazd z restauracją na dole. Nazywa się Villa Pohl[4]. Musiałem ochłonąć. Zamówiłem piwo i myślałem co zrobić. Wtedy przyszedł taki jeden. Kiedyś pracował u nas na zakładzie, ale za pijaństwo go wyrzuciliśmy.

– A to ważne? – spytałem wydłubując kolejnego papierosa z pudełka jakie rozłożyłem sobie na dłoni.

– Nie wiem – przyznał. – Opowiadam wszystko co pamiętam. Tego chyba pan oczekiwał, prawda?

– Tak – skinąłem głową wystukując połamany tytoń z bibułki. – Pamięta pan jak się nazywał?

– Zdaje się, że nazywa się Hans Radisch – zmarszczył gładkie do tej pory czoło. – No więc przyszedł i zaczepił mnie czy mógłby się przysiąść. Od słowa do słowa zaczęliśmy rozmawiać o tym co porabia i w ogóle. Chciał żeby mu piwo postawić.

– Postawił pan?

– Tak. Postawiłem. Nawiedziła mnie wtedy pewna myśl. – Zapaliłem wygłaskanego papierosa wrzucając zapałkę do przepełnionej popielnicy. Odbiła się i spadła na blat, ale Willner podniósł ją po czym znalazł jakieś bezpieczne miejsce w środku.

– Jaka?

– Spytałem go czy za pięćdziesiąt marek mógłby odegrać przed moją matką, po którą jechałem do Schweidnitz, kogoś kogo miałem tam podwozić. Nie wspominałem ani słowem o kogo ma chodzić.

– Zgodził się? – zaciągnąłem się zakładając nogę na nogę bo takie postępowanie z pewnością łamało co najmniej tuzin paragrafów na łączną kwotę co najmniej podwójnego dożywocia.

– Tak – odparł rozradowany.

– Nie pytał dlaczego tak ma być? – podrapałem się za uchem.

– Pytał.

– Co mu pan odpowiedział? – szukałem na jego twarzy choćby minimalnych oznak mijania się z prawdą.

– Że ten gość pojechał pociągiem, a ja jakoś moje spóźnienie jakoś chciałem wytłumaczyć matce. Przyjął to bez zmrużenia oka – zapewnił.

– I co było dalej? – strąciłem kilka płatków szarego popiołu. Były zwinne więc nie spadły na blat.

– Dopiliśmy, wsiedliśmy do auta, pojechaliśmy na dworzec do Schweidnitz, tam wysiadł, poszedł w swoją stronę, a ja przywitałem się z matką.

– Pytała o tego człowieka?

– Chyba nie. Nie pamiętam teraz dokładnie – rozłożył ręce. – Jeśli nawet to wyjaśniłem, że podwoziłem pracownika bo się spóźnił na pociąg – powiedział to z taką stanowczością, że pewnie i ja bym mu uwierzył. Gdybym tylko zdołał z siebie wykrzesać nieco dobrej woli.

– Czyli słowem, wyrobił sobie pan doskonałe alibi – podsumowałem.

– Nie myślałem wtedy, że to może być coś złego – nie wyglądał jednak na kogoś specjalnie przejętego tym faktem.

– Na miejscu policji miałbym z pewnością jakieś wątpliwości co do pańskiej transparentności w tej sprawie – pokręciłem głową w niedowierzaniu.

– Ma pan rację – zasępił się przygryzając cienkie, popękane wargi.

– Jest jeszcze coś ważnego, co chciałby pan mi powiedzieć? – mówiąc to bawiłem się papierosem turlanym między palcami. Dym ulatywał z niego leniwą smużką ku sufitowi.

– Ma pan coś konkretnego na myśli? – przekrzywił głowę na bok co sprawiło, że wyglądał jak jakiś ptaszek czekający na wsypanie ziarna do karmnika.

– Przyznam, że tak, choć miałem nadzieję, że wyjdzie to od pana. – uśmiechnąłem się, a on uniósł brwi ku górze. Pomilczeliśmy jakąś chwilę.

– Chodzi panu o rewolwer?

– Dokładnie – uśmiechnąłem się.

– Leżał na tym kamiennym obramowaniu. Nie wiem jak to się stało, ale jak Pechel spadł to zabrałem go i wsadziłem do kieszeni. To był odruch – uderzył się rachityczną pięścią w pierś.

– Mogę go obejrzeć? – zignorowałem ten gest całkowicie.

– Sęk w tym, że nie wiem gdzie się podział – zmieszał się. – W całym tym zamieszaniu zapomniałem o nim i byłem przekonany, że mam go stale w kieszeni płaszcza, ale wczoraj go tam nie znalazłem. Nie wiem czy mi gdzieś nie wypadł.

– Był nabity?

– Tak.

– Sześciostrzałowy?

– Nie, pięcio. Jedna kula wystrzelona.

– To módlmy się by nie dostał się w niepowołane ręce – nie mogłem uwierzyć jak można było być tak nonszalanckim wobec, mimo wszystko poważnej, sprawy.

– Za dużo modlenia mi ostatnio pozostało – stwierdził markotnie.

– Fakt. Chyba lepiej będzie jak pan podwoi dziesięcinę[5] – wstałem. – Tutaj trzymał pan te felerne pieniądze? – wskazałem na stojącą pod lustrem masywną bryłę stali.

– Tak.

– Mogę spojrzeć? – rzuciłem przez ramię.

– Jasne. Otworzyć ją panu?

– Za moment.

Podszedłem bliżej przyjrzeć się krawędziom grubej na palec blachy zabezpieczającej framugę przed włożeniem w szparę jakiegoś łomu. Nigdzie nie znalazłem śladu odpryśniętej farby ani żadnych zarysowań czy wybrzuszeń. Z tą samą uwagą obejrzałem dwa pokrętła rygli oraz koło zwalniające zasuwę po jej ostatecznym odblokowaniu odpowiednią kombinacją wybraną na kole szyfrowym wielkości małej doniczki. Dotknąłem cyferblat i przesunąłem palcem kawałek w jedną i kawałek w drugą stronę. Poruszał się nad wyraz płynnie przeskakując z cichym stuknięciem między poszczególnymi cyframi. Można było jedynie wyczuć delikatny opór konieczny do pokonania przed wepchnięciem go na pożądaną pozycję. Moje nozdrza wyczuły delikatny zapach smaru jakim potraktowano mechanizm. Odrobinę przypominał ten, którego używam do czyszczenia broni.

– Smarował go pan ostatnio? – nachyliłem się do dziurki jaką umieszczono centralnie po środku drzwi.

– Nie. Nie wolno go smarować samodzielnie. Producent zabrania.

– Mogę prosić o otwarcie?

– Już – sięgnął do szuflady po płaski klucz z dwoma piórami, podszedł i podał żebym mógł wsunąć go w otwór na wysokości pępka. Następnie pokręcił kilka razy mechanizmem szyfrowym, a na koniec obrócił pokrętła rygli, które odskoczyły z głośnym szczękiem. Przekręcił korbą zasuwy i z niemałym wysiłkiem pociągnął drzwi do siebie. Z cichym mlaskaniem mechanizmu zawiasowego odsunęły się ukazując podzielone na półki wnętrze. Leżały na nich starannie poukładane paczki banknotów, jakieś dokumenty, oklejona aksamitem skrzyneczka, bodaj na biżuterię, oraz kilka bibelotów w rodzaju spinek do mankietów na szklanym spodeczku czy złoty sygnet z rubinem wielkości dorodnej czereśni.

Skoncentrowałem się na grubych jak moje udo drzwiach. Wciągnięte do ich wnętrza, lśniące niczym srebro, rygle były w idealnym stanie, podobnie jak blachy framugi i otwory w obudowie, w które wchodziły po zamknięciu. Wzruszyłem ramionami i zatrzasnąłem sejf przekręcając korbę w celu zablokowania rygli w pozycji bezpiecznej. Wyjąłem z otworu klucz i podałem Willnerowi.

– I co? Wymyślił pan coś? – wpatrywał się we mnie z wyczekiwaniem co najmniej jakby od tego co powiem zależało czy go powieszą za zabójstwo Pechela czy jednak ułaskawią.

– Niespecjalnie – wytarłem palce w nogawkę bo niespodziewanie zwilgotniały.

– Policja też go oglądała i też nic nie wymyśliła – zmartwił się.

– A jednak zgromadzone w nim pieniądze dziwnym trafem zmieniły się na takie co to znaleźć się w nim nie powinny – zamyśliłem się czując lepkość między palcami.

– No właśnie. Nic z tego nie rozumiem – podrapał się po głowie siadając za biurkiem.

– Kiedy go montowaliście? – spytałem bo przyszła mi do głowy kolejna myśl mogąca prowadzić do rozwiązania tej sprawy.

– Jakoś w trzydziestym piątym.

– A przeglądy jak często robicie? – usiadłem naprzeciw niego.

– Raz na dwa lata przyjeżdża facet od producenta i wszystko dokładnie sprawdza – po moim pytaniu wyglądał na takiego co to z chęcią by mnie zamknął w jakimś odosobnieniu pozbawionym klamek.

– Czyli był jakoś w trzydziestym siódmym? – podsumowałem.

– Tak by wypadało. Nie pamiętam dokładnie. To ważne?

– Szukam punktu zaczepienia – przyznałem.

– Rozumiem. Mogę coś jeszcze dla pana zrobić?

– W zasadzie nie. Dziękuję za poświęcony czas – skinąłem głową.

– To ja dziękuję. I przepraszam, że nie byłem z panem szczery od samego początku. – Uśmiechnąłem się kwaśno.

– Nie ma co ukrywać, że mogło by to nam oszczędzić sporo zachodu. – Trudno mu było się z tym nie zgodzić.

– Ma pan rację. Jeszcze raz przepraszam – spuścił oczy jakby co najmniej oczekiwał lania pasem.

– Stało się. Trudno – machnąłem dłonią. – Jakoś będziemy sobie z tym musieli poradzić.

– Jeśli tylko jest coś co mógłbym dla pana zrobić to niech się pan nie krępuje – ucieszył się na takie postawienie sprawy.

– Znalazłoby się – przyznałem z ochotą.

– Słucham? – splótł palce na brzuchu.

– Chciałem zamienić jeszcze kilka słów z pańską żoną. Jest teraz w domu? Nie wie pan?

– Powinna być. Zaanonsować pana? – wyciągnął rękę w kierunku dużego, czarnego telefonu.

– Nie ma takiej potrzeby – wstrzymałem go oszczędnym gestem dłoni. – Wolałbym by nie miała możliwości przygotować się do rozmowy.

– Chce ją pan zaskoczyć? – zdziwił się.

– Powiedzmy. Muszę jeszcze wcześniej porozmawiać z Siegrid – wyjaśniłem wymijająco.

– Co ona ma z tym wszystkim wspólnego?

– Myślę, że miała tutaj do odegrania swoją małą rólkę – uśmiechnąłem się do swoich myśli.

– Zadziwia mnie pan – okręcił głową z niedowierzaniem.

– Dlaczego? – bynajmniej nie byłem zaskoczony.

– Pyta pan o takie szczegóły, o których ja bym nigdy nie powiedział, że mogą być istotne. – Ponownie uśmiechnąłem się, tym razem sztywno bo nie bardzo wiedziałem co odpowiedzieć. Nie sprawiał wrażenia kogoś, kto specjalnie szybko zorientowałby się, że mu w portfelu ubyło parę setek, nie licząc samego portfela i rozdartej kieszeni.

– Jeśli chce pan rzetelnego wyjaśnienia całej sprawy to nawet najbardziej absurdalne pytania mogą się okazać pomocne – wstałem, skłoniłem się uprzejmie, narzuciłem kurtkę na grzbiet i starannie zamykając za sobą drzwi wyszedłem mijając z uśmiechem obie panie, które oddawały się uciechom plotkowania. Do pani dyrektorowej miałem tylko krótki spacerek więc zachodziła całkiem spora obawa, że nawet nie zdążę zmarznąć.

<< Przejdź do rozdziału 12; Przejdź do rozdziału 14 >>

Możliwość komentowania została wyłączona.

  • Ostatnie wpisy

  • Archiwa

  • Licznik odwiedzin

    • 5
    • 55
    • 554
    • 2 773
    • 689 353