Kłamałem… – 6

6.

Nie chciało mi się przygotowywać śniadania więc rano zszedłem jak zwykle do Schulmbachów gdzie już od wejścia zaatakowała mnie Magda:

– Co wyście wczoraj robili, że ten mój nie chce o tym gadać?

– Nic specjalnego. Takie tam męskie sprawy.

– Ja ci dam, męskie sprawy – pogroziła serdelkowatym palcem. – Nie będziesz chłopa przeciw mnie nastawiał.

– Kiedy on mi w sprawie Klinnerów pomagał – wzruszyłem ramionami.

– To zmienia postać rzeczy. Coście ustalili?

– Na razie nic istotnego. Gdzie Heinrich? – zmieniłem temat aby przez przypadek ode mnie za dużo nie wyciągnęła.

– Z dostawą pojechał – spojrzała na wiszący na ścianie nad barem prosty zegar z kukułką co to wyskakiwała z tyrolskiego domku. – Powinien być lada chwila.

– Daj mi proszę znać jak już wróci. Dobrze?

– Dobrze – odeszła obsługiwać kilku kmiotków w skórzanych portkach co to cały wóz węgla nazrzucali niedaleko, a ja zabrałem zamówiony omlet do swojego stolika.

Wyciągnąłem na stół niebieskie, blaszane pudełko Pall Mall’i od braci Przedeckich[1] i już miałem zapalić pod kawę gdy machnęła na mnie szmatą, którą wycierała blat baru do sucha. Przeszedłem wąskim korytarzykiem na zaplecze. Drzwi na podwórze były otwarte i Schulmbach w przepoconej koszuli z poluźnionym krawatem sapał dźwigając skrzynki z sałatą, bochenkami chleba i piwem w butelkach. Z papierosem w dłoni stanąłem w progu. Właśnie zdejmował z dostawczego trójkołowca firmy Tempo kolejny pakunek. Po wczorajszym śniegu nie zostało ani śladu. Może poza niewielkimi kałużami, które roztapiały się w jasnym słońcu po porannym przymrozku.

– Pomógłbyś, a nie stoisz i się gapisz – ofuknął mnie gniewnie.

– Nigdy u was nie widziałem samochodu. Normalnego samochodu – przypaliłem zawijając dłonie dookoła papierosa.

– Sugerujesz, że to nie jest samochód? – oparł się łokciem o deskowaną burtę paki.

– Nie ma czterech kół i nie trzeba na niego prawa jazdy[2]. To stanowczo nie jest samochód – trzymając niedbale papierosa między wargami zaniosłem mu skrzynkę z burakami do kuchni.

– Podatku za niego też nie muszę płacić – wysapał jak się mijaliśmy. Sięgnąłem po kolejną. Tym razem z kapustą i pietruszką. Na koniec stanąłem w drzwiach próbując złapać, ostatnie chyba w tym roku, promienie ciepłego słońca. Heinrich podszedł i sięgnął po wiszącą na szyi wrzoścową fajkę. Ostrzem noża okopowego, który pamiętał wielką wojnę, starannie wygrzebał z główki nagar. Następnie poświęcając tej czynności niezwykle dużo uwagi wsypał do środka wiśniowego tytoniu Bull Durham[3] z firmowego woreczka, ubił i zapalił długo pykając kącikiem ust aby się zajęło. Tytoń może nie miał najwyższych lotów, ale siły zapachu nie można było mu odmówić.

– Muszę się dowiedzieć jakim wozem jechał Bilke wywożąc stąd pana Ariela.

– To on go gdzieś zawiózł? – zdziwił się chyba autentyczne.

– Tak – zaciągnąłem się aby zyskać kilka chwil czasu do zastanowienia jak wiele mu mogę, i chcę, powiedzieć o tym co się przytrafiło temu nieszczęsnemu człowiekowi. Bo że Schulmbacha to mocno zaskoczy tego byłem pewien.

– A gdzie go zawiózł?

– Nie wiem jeszcze, ale może jak znajdę ten wóz to się dowiem.

– Więc jak go znajdziesz to go tu przywieziesz?

– Na to bym specjalnie nie liczył.

– Dlaczego? – głos mu stężał.

– Przykro mi to mówić, ale pan Ariel nie żyje.

– Mogłem się spodziewać – rzucił niemieckim spojrzeniem[4] do wnętrza kuchni. – Nie mów Magdzie. Ona wielu rzeczy z tego wszystkiego nie rozumie – wykonał wokoło nieokreślony ruch ręką trzymającą fajkę. – To prosta kobieta.

– Dobrze. Będę trzymał gębę na kłódkę tak długo jak się da.

– Skąd to wiesz?

– Domyślałem się już jakiś czas temu, ale wczoraj mi Olga z Ryfką potwierdziły, że go najpierw pobił, a później zastrzelił.

– Za co?

– Za to, że chciał Bilkemu wybić z głowy takie fotki jakeśmy zdobyli wczoraj u tego fotografa.

– Przecież to sprawa Bilkego z kim się fotografuje i w jakiej sytuacji.

– Jeśli weźmie się pod uwagę, że Bilke fotografował się z Ryfką to by można zrozumieć zachowanie pana Ariela.

– Takie buty… – zaciągnął się głęboko i zamilkł, a ja skonstatowałem, że on przecież nie widział zawartości od Kretchmera. Chyba nie chciałem wiedzieć jakie myśli nawiedzają teraz jego wielką głowę.

– Później wywiózł dziewczyny gdzieś za miasto i kazał go zakopać – kontynuowałem. – Jeśli mi się uda ustalić co to za wóz to może będę w stanie wskazać miejsce.

– Myślisz, że ktoś da wiarę zeznaniom dwóch żydówek przeciwko zasłużonemu członkowi partii?

– Jeśli będzie to tylko ich słowo przeciwko niemu to na pewno nie, ale jeśli uda się zdobyć jakieś twarde dowody, albo przyznanie się do winy, to mogłoby nam jakoś pomóc. Choć teraz to ja już sam nie wiem czy chcę aby się ta sprawa zakończyła się w ten sposób.

– Chcesz odpuścić?

– Tego nie powiedziałem. Bądź co bądź one są Niemkami, a to jeszcze w tym kraju coś znaczy. Mimo, że muszą nosić literę „J” w paszportach[5]. O ile je mają oczywiście.

– To był samochód ciężarowy? – Schulmbach nieoczekiwanie zmienił temat.

– Tak. Jechały na pace.

– Bilke jak ma do przewiezienia dostawę z dworca towarowego to pożycza taki wóz od Josepha Kahlerta. O, tam stoją dwie jego ciężarówki. Zajeżdżają na sąsiednie podwórze. Zdaje się, że mieszka tutaj ktoś z jego rodziny. Od Paul Straβe[6]. Widzisz?

Spojrzałem we wskazanym przez niego kierunku, ale musiałem się wspiąć na pace aby ponad murkiem odgradzającym podwórko kamienicy Schulmbacha od sąsiednich dostrzec plandekę stojącego wozu dostawczego z wymalowaną nazwą firmy: Joseph Kahlert Transporte; Tauenzien Straβe 149[7]. Tuż za nim parkował jeszcze jeden.

– Idziemy? – spytałem cicho rzucając niedopałek w kierunku najbliższej kałuży. Krzyknął tylko do Magdy, że wychodzimy na moment i przez zagracone podwórze wyłożone popękanymi płytkami z kruszącego się cementu dotarliśmy do niewysokiej bramki. Otworzył ją kluczem przypiętym do wielkiego kółka jakie miał w kieszeni i ruszyliśmy przez rozjeżdżony kołami ciężarówek plac przy kamienicy pod numerem dziesiątym stojącej przy Paul Straβe. Po bokach stało kilka komórek przykrytych dachem z niestarannie położoną papą, na którym poustawiano liczne klatki z gołębiami. Łaził wokoło nich jakiś facet z bujnym wąsem i wrzucał coś do środka. Ptaki tłoczyły się przy nim jakby miał lada chwila pozwolić im wyrwać się z ciasnych pomieszczeń.

Podeszliśmy do wozów. Były to dwie wysoko zawieszone ciężarówki marki Klockner-Deutz z charakterystycznym kołem na kracie chłodnicy i szeroką, nie dzieloną żadnym szprosem[8] szybą nad silnikiem. Oba miały drewniane burty i skrzynie ładunkowe przykryte sztywnym, grubym, zielonkawym brezentem rozpiętym na rurkowych stelażach. Ubłocone, wygrzewały się w słońcu w ciszy i milczeniu. Dotknąłem masek. Były zimne jak mój nos o poranku po nocy spędzonej samotnie jedynie w towarzystwie nierozpalonego wieczorem pieca. Wozy były całe pomalowane szaroniebieską farbą mogącą uchodzić za maskującą jak się kto bardzo mocno postarał.

– Znasz tego kto je prowadzi? – Schulmbach wzruszył tylko ramionami kręcąc głową. Zdaje się, że nie bardzo widział sens tej wycieczki. – Panie! – Krzyknąłem w kierunku gołębiarza. – Wynająć chciałem – wskazałem za siebie na ciężarówki. – Gdzie właściciela znajdę?

– Pan poczeka. Nakarmię ptaki i zaraz do panów zejdę. To moje – Uśmiechnąłem się pod nosem, bo gość sprawiał raczej wrażenie kiepskiego komiwojażera sprzedającego kościane guziki po barach niż właściciela firmy przewozowej. Czekając obszedłem jeszcze każdy z nich dookoła w poszukiwaniu zagnieceń czy rys jakie mogło zostawić uderzenie, o którym mówiła Ryfka. W zasadzie oba miały po kilka śladów użytkowania, ale tylko w jednym miejscu widać było, że to całkiem świeża sprawa. Na całym prawym błotniku jednego z nich było sporo zadrapań, które zostawiają ocierające się o karoserie samochodów przedmioty. Przy samym, zawiniętym, zderzaku blacha była wgnieciona w taki sposób jakby samochód uderzył w coś sztywnego i płaskiego. Przyjrzałem się dokładniej temu miejscu. Wewnątrz rys przeszkoda zostawiła kilka skrawków swojej farby, z których żaden nie był większy niż ćwiartka małego paznokcia. Pochyliłem się i zeskrobałem te kawałki na otwartą dłoń. Miały dziwny kolor, który nie pasował mi do żadnej znanej karoserii. Ni to żółty, ni to seledynowy. Coś pomiędzy piaskiem plaży, a wypaloną słońcem trawą. Podsunąłem otwartą dłoń pod nos Heinricha.

– Co to jest? – spytał ze zdziwieniem.

– Zaraz się okaże czy to coś co może nas interesować – rozwinąłem jego palce i odwróciłem rękę wnętrzem ku górze, na które wysypałem moją zdobycz. – Nie zgub tego. Muszę się temu przyjrzeć na spokojnie w domu.

– Czym mogę panom pomóc? Berthold Kahlert, brat Josepha – wąsaty gołębiarz w drelichu wskazał na plandekę z reklamą. Był mojego wzrostu, ale znacznie chudszy. Do tego spod rękawów i spod kołnierzyka wystawało mu mnóstwo czarnych, gęstych, sztywnych włosów. Miał w sobie coś z południowca. Na pewno ciemne, gęste brwi i równie mroczne oczy.

– Okłamałem pana. Nie chcę ich wynająć. Szukam tylko tego kto mi wóz zarysował.

– Co pan powie? Jeden z moich szoferów pana zajechał? Nie możliwe. Kiedy to było?

– Jakiś miesiąc, góra półtorej temu.

– To już kawałek czasu. Dopiero teraz pan szukasz?

– Spoza Breslau jestem. Dopiero teraz udało mi się skojarzyć nazwę firmy z plandeki. Wie pan, czasem w nerwach człowiek traci głowę.

– Się wie – pokiwał głową co sprawiło, że jego czarne, kręcone włosy zafalowały płynnie. – Miesiąc temu mówisz pan?

– Więcej będzie. W nocy wyjechał mi z boku wprost pod koła. Nie zatrzymał się bo błoto było i koła mu się zaczęły ślizgać. Może mi pan powiedzieć, który to mógł być kierowca?

– Moje wozy w nocy nie jeżdżą. Nie przyjmuję takich zleceń – zaperzył się. – Jeździmy tylko po Breslau. A jak się trafi coś dłuższego to każdy wynajmujący musi sam prowadzić.

– Kiedy mówię panu, że to wasza ciężarówka była. Na pewno wasza. Deszcz padał. Mokro strasznie. Noc była.

– Czekaj pan. Coś mi świta. Jakoś na początku września brat pożyczał jeden wóz znajomemu z SA. Miał do przewiezienia jakąś szafę, czy coś w tym rodzaju. Na rano musiał wrócić bo zamówienie dla niego już mieliśmy. Może to wtedy? – Pokiwałem głową w zamyśleniu. – Później okazało się, że porysowany błotnik był. Ale ten gość się wszystkiego wyparł. O tu, patrz pan – poprowadził nas do miejsca, z którego wcześniej zdrapałem okruchy farby. Pochyliliśmy się nad uszkodzeniem.

– To to! Tak! – uradowałem się odrobinę zbyt teatralnie. – Pamięta pan kiedy to było?

– Przed piątym września.

– Skąd ta pewność?

– Bośmy wtedy wynajęli wozy naszej armii co by sobie kuchnie polowe podciągnęła w kierunku granicy z Czechosłowacją. Wtedy zaczął się przemarsz wojsk przez miasto. To musiało być wcześniej bo wóz pojechał już uszkodzony.

– A pamięta pan komu ten wóz brat pożyczał?

– Blaschke, Blomke… Jakoś tak. Tu zaraz sklep tekstylny ma – zamyślił się marszcząc czoło czym spowodował, że brwi złączyły się w jedną, nierozerwalną całość. – Bilke! – wykrzyknął zadowolony z siebie.

– Ogromnie panu dziękuję. Nie wiem co bym bez pana zrobił. Wie pan ile dziś kosztuje lakierowanie samochodu?

– W naszej branży takimi duperelami człowiek nie ma się czasu przejmować – wskazał na uszkodzenie błotnika, którym nikt do dzisiaj nie zawracał sobie głowy. Na moje szczęście.

Wróciliśmy z Schulmbachem do jego kuchni. On cały czas pieczołowicie przechowywał na wyciągniętej ręce zebrane kawałki farby. Wysypaliśmy je na płaski talerz z białej porcelany i pochyliliśmy się, głowiąc skąd mogły pochodzić. Przewracałem je z jednego boku na drugi, brałem między palce aby przyjrzeć się pod światło, wynosiłem na dwór i nic. Żadnego efektu. Magda zagoniła w końcu Heinricha do roboty za barem, a sama zajęła się przygotowywaniem potrawki z kaczki, która miała dzisiaj być specjalnością lokalu. Paliłem papierosy, siedziałem w kącie, myślałem, ale nie przynosiło to żadnych efektów. Wybiło południe. Dostałem do zjedzenia świeżo nalany z garnka rosół z kluseczkami. Jadłem wpatrując się w postawiony po środku stołu płaski talerz. Powoli ogarniało mnie zwątpienie, że uda się kiedykolwiek połączyć to wszystko w sensowną całość. Obrobiwszy się w kuchni Magda usiadła koło mnie.

– Co to masz?

– Kawałek farby z wozu, w który uderzył Bilke. Próbuję odgadnąć w co uderzył, żeby znaleźć jego właściciela.

– Po co ci to?

– To skomplikowane, ale jeśli będę w stanie namierzyć gościa to być może będę w stanie zmusić Bilkego do oddania sklepu Klinnerom.

– Nic nie rozumiem – pochyliła się nad talerzem z opiłkami. Przesunęła je swym grubym paluchem, zmarszczyła brwi, skrzywiła usta w zamyśleniu, ale nic nie pomogła. Zawołał ją Heinrich z zamówieniem więc wyszła swym kaczym chodem na salę niosąc parujące półmiski. Nie minęła minuta gdy dobiegł mnie stamtąd jej skrzekliwy, podniesiony głos:

– Willi! Chodź tu natychmiast! – darła się jakby ją ze skóry obierali. Ruszyłem więc swój tyłek w ślad za nią. Stała przy otwartych, szerokich drzwiach wejściowych i wpatrywała się w coś za nimi. Przywołała mnie ręką do siebie. Stanąłem obok. Tym samym palcem, którym przewracała kawałki farby wskazywała na stojącą na przystanku jedenastkę. Motorniczy właśnie dzwonił na odjazd aby pasażerowie pospieszyli się z wsiadaniem. Wagon miał kolor niemal identyczny z tym, który mieliśmy na talerzu w kuchni.

– Jesteś genialna – ucałowałem ją w czoło ujęte między dwie dłonie. Aby tego dokonać musiałem się całkiem mocno nagimnastykować. Wyskoczyłem na trotuar i pognałem do swojego wozu. – Nie wyrzucajcie tylko tego! – krzyknąłem za siebie. Miałem nadzieję, że usłyszała. Ruszając z czeluści bramy z piskiem opon dostrzegłem tylko jak puka się w głowę. Tym samym grubym paluchem.

<< Przejdź do rozdziału 5; Przejdź do rozdziału 7 >>

Możliwość komentowania została wyłączona.

  • Ostatnie wpisy

  • Archiwa

  • Licznik odwiedzin

    • 5
    • 55
    • 554
    • 2 773
    • 689 353