1.
Gorące przedpołudnie wygnało mnie z biura. Zostało ono opanowane przez muchy smętnie słaniające się pod sufitem. Nieruchome powietrze nie pozwalało zaczerpnąć tchu i przyklejało koszulę do grzbietu. Nie odważyłem się więc wziąć marynarki ze sobą. Podwinąłem jedynie rękawy i zbiegłem po wypastowanych płytkach schodów na rozpaloną Schweidnitzer Straße[1]. Przyjęła mnie niemal z wrogością. Za ten skwar byłbym się jej z chęcią odwzajemnił. Od przechodzącego chłopaka kupiłem butelkowaną wodę mineralną. Ku jego uciesze odkorkowałem od razu dwie. Skwierczeniem, porcelanowe korki oznajmiały, że też mają dość. Taka temperatura zabijała to miasto.
Miałem ochotę na coś zimnego, coś mokrego i ochłodę w zbawczym cieniu. Zostawiłem za plecami złocony w detalach, budynek Wertheima[2] i zanurzyłem się w skąpany słońcem północnozachodni zaułek Tauentzien Platz[3]. Minąłem begonie stojące w kamionkowych donicach. Też miały dość. Ich zapach, w stojącym powietrzu przyprawiał o mdłości. Nawet iglaki ustawione tuż obok w szpaler zwieszały swe czubki smętnie ku ziemi. Zmierzałem do dość znanej, ale o tej porze z pewnością względnie pustej, restauracji „Zum Tauentzien”. Pchnąłem szerokie, drewniane drzwi z masywną, pionową, karbowaną rurą zamiast klamki. Farba odłaziła z niej płatami. Zostało mi kilka skrawków na dłoniach.
W środku było chłodniej. Minąłem przepierzenie z małymi szybkami z mlecznego szkła, gdy podszedł do mnie ober. Zmęczony ukropem oddawał temu wyraz obficie pocąc się pod pachami. Zastawiona niewielkimi stolikami sala była prawie pusta. Zajęte były może ze cztery. Pod sufitem, nad krótkim barem, leniwie kręcił się wielki wiatrak o ażurowych ramionach.
– Szanowny pan sobie życzy?
– Zimne piwo i coś na ząb. W tej właśnie kolejności.
– W dzisiejszy upał polecam naszą salę restauracyjną. W winiarni oraz sali śniadaniowej mógłby się pan nie czuć komfortowo.
– Wyobrażam sobie. – Obrzuciłem go niechętnym spojrzeniem. Zacieki w zgięciach jego koszuli mówiły, że może mieć rację. Poprowadził mnie do czteroosobowego stolika przykrytego grubym, wykrochmalonym obrusem w kolorze rozjechanej żaby. Powłóczysta firanka w oknie obok falowała delikatnie pod wpływem lekkich podmuchów. To miejsce w zasadzie mi odpowiadało. Skrzypnęło wysłużone krzesło z giętego drewna. Przestraszyłem się, że nie będzie w stanie udźwignąć mego ciężaru. Na całe szczęście podołało zadaniu.
Miejsce przede mną zajął wysoki kufel pełen bursztynowej zawartości. Od razu zrobiło mi się raźniej na jego widok. Pocieszył moje smutki, gdy ująłem jego krawędź wargami. Byłem mu za to dozgonnie wdzięczny. Zamówiłem kurczaka w złocistej panierce. Na przystawkę, dla odmiany, drugie piwo.
Wbijałem właśnie łapczywie zęby w miękkie udko, gdy drzwi wejściowe odskoczyły energicznie uderzając w ścianę obitą ciemną boazerią. Zadzwoniły grożąc stłuczeniem wprawionej w nie szyby. Niczym bomba, do środka wpadł wysoki jegomość w jasnej, gładkiej marynarce z wymiętym kapeluszem na głowie. Natychmiast go zdjął i począł się wachlować. Nabrałem podejrzeń, że go skądś znam. Omiótł wzrokiem całe pomieszczenie. Delikatne blond loczki przykleiły się mu do skroni. Odgarnął je w specyficzny sposób: palcem wskazującym i kciukiem przesuwając od nasady nosa ku uszom. Po tym ruchu go rozpoznałem. Wstałem, aż krzesło za mną grzmotnęło z hukiem o podłogę.
– Rudi?! To Ty? – Zawołałem i zamachałem nad głową łysego szpicla, który siedział między nami. Wszyscy szpicle zawsze wyglądali dokładnie tak samo. Pod każdą szerokością geograficzną. Czarny, skórzany płaszcz leżał obok bawarskiego kapelusika z piórkiem. Rudi znieruchomiał. Powoli, od niechcenia przeciągnął wzrokiem po wszystkich stolikach i w końcu spojrzał na mnie. Nie przestawałem machać. Musiałem wyglądać jak natrętna mucha. Rozejrzał się niepewnie na boki i podszedł do mnie odsyłając kelnera gestem dłoni. Zwątpiłem nieco, czy się nie omyliłem. – Rudi? Rudi Siemers? – Dopytywałem się, gdy podszedł bliżej.
– Cześć Willi. – Wyciągnął do mnie chudą dłoń. Potrząsnąłem nią zamaszyście.
– Siadaj. – Odsunąłem przed nim krzesło. Patrzył na mnie jak na zjawę z zaświatów.
– Kopę lat chłopie. – Jego pociągłą twarz rozpromienił uśmiech wąskich ust. Uraczył mnie szeregiem równych zębów. – Cóż porabiasz w tym wielkim mieście? Myślałem, że dalej kiblujesz w Liegnitz [4].
– Eee. Dawno się już stamtąd wyrwałem.
– Co ty powiesz? Awansowali cię i pchnęli do Breslau?
– Co? Nie. Nikt mnie nie awansował. Na własny rachunek robię.
– No tak. Ostatni raz jak o tobie czytałem w gazetach, toś w komisji zabójstw robił. Rozpracowałeś gościa co go zwali „Mizofobem”. Nie powiesz mi, że tego nie pamiętasz.
– No jak mógłbym zapomnieć? Ale po tamtej sprawie miałem dość. Wziąłem nagrodę nadprezydenta i zwiałem od mundurowych. Wkurzają mnie. Szczególnie ci brunatni. – Szpicel obejrzał się na mnie i obdarzył mnie wzrokiem bazyliszka, mającym zamienić mnie w kamień. Olałem go.
– To co teraz porabiasz?
– Na własny rachunek działam.
– To znaczy?
Wysupłałem wizytówkę z kieszeni koszuli i położyłem wprost przed nim. Kelner przykrył ją kolejnym kuflem piwa. Natychmiast się poplamiła. Rudi wydobył ją spod spodu i przestudiował z uwagą.
– Prywatny łaps. No proszę. Nieźle, nieźle. Da się z tego wyżyć?
– No, udaje mi się jakoś wiązać koniec z końcem.
– Dużo masz roboty?
– Zawsze mogłoby być nieco więcej.
– A teraz co robisz?
– Teraz? W tej chwili? Piję piwo! – Uśmiechnąłem się i uniosłem mój prawie pusty kufel. Stuknąłem denkiem o krawędź jego kufla. Wypiliśmy. Mój zrobił się niebezpiecznie suchy. Uniosłem go wyżej, nad głowę i pokiwałem na obera. Zrozumiał ten gest bez trudności.
– Masz broń?
– Przy sobie nie. Czemu pytasz?
– Bo jeżeli nie masz obecnie nic do roboty to chyba miałbym dla ciebie małe zadanie.
– No tak się składa, że na dzisiaj nie mam nic zaplanowane. Co to miałoby być?
– Muszę załatwić jedną sprawę i potrzebuję kogoś kto mógłby się pochwalić klamką pod pachą i jest na tyle twardy, że nie dałby mu rady buldożer.
– He, he, he. – Zaśmiałem się pod nosem. – Zdarzyło się parę razy, że pakowałem się w kłopoty, ale zawsze jakoś mi się udawało z nich wykaraskać. Co miałbym dla ciebie zrobić?
– Nic wielkiego. Chciałbym, abyś mi potowarzyszył do jednego gościa i przypilnował, aby nikt mi nie przeszkadzał jak będę z nim rozmawiał. Mam z nim do omówienia ważny temat i potrzebuję spokoju.
– Rozumiem, że byłby ktoś komu taka rozmowa na osobności nie koniecznie mogłaby się spodobać.
– Coś w tym guście.
– Musiałbym podskoczyć do biura po pistolet i marynarkę. Teraz tylko wyskoczyłem na chwilkę coś przegryźć i się schłodzić. Upał dzisiaj niemożebny.
– Jasna sprawa. Też coś chciałem tutaj zjeść. Co polecisz?
– Kurczaka mają całkiem przyzwoitego.
Zamówił, gdy kelner przyniósł moje trzecie piwo. Zanim stanął przed nim talerz z jedzeniem zdążyliśmy wymienić się informacjami o połowie naszych dawnych kolegów z klasy.