Niewinni kłamcy – 1

Masz ochotę posłuchać poniższej treści? Nic trudniejszego:

      Niewinni kłamcy - rozdział 1 - Copyright by Andrzej Szynkiewicz

1.

Ten dzień zaczął się zwyczajnie. Może poza padającym deszczem. Jak na upalne lato zupełnie tu nie pasował. Ta wredna cholera nie chciała przestać padać od dwóch dni. Nawet jak się człowiekowi wydawało, że przestało to jednak padało. Wtedy drobniutkie kropelki dżdżu krążyły wokół każdego przechodnia okupującego trotuar na Schweidnitzer Straße[1]. Breslau taplał się w wodzie. Ale nawet ta mżawka dawała przynajmniej odrobinę wytchnienia od ukropu lata. W głębokich wąwozach ulic, między kamienicami, było parno i w zasadzie nie było czym oddychać. Wieczorem wilgoć zamieniała się w mgłę parującą z powierzchni bruków, krawężników i załomów murów. Jednak na nikim nie robiło to większego wrażenia. Każdy tak samo borykał się z problemem gorącego lata i radził sobie z nim jak tylko potrafił. Zmierzając do biura mijałem więc przechodniów obojętnie, wbity między podniesione poły kołnierza płaszcza przeciwdeszczowego z gumowanym wierzchem. Jakiś czas temu zdecydowałem się przenieść moją działalność w odpowiedniejszej miejsce. Dlatego też wynająłem znaczne mieszkanie z oknami wychodzącymi wprost na Staadt Theater[2]. Niestety, ze względu na koszty musiałem to zrobić z dwoma prawnikami i jednym doradcą podatkowym. Ale w sumie nie żałowałem. To miejsce było bardzo dobre, choć wystrój wnętrza mógł pozostawiać wiele do życzenia. Jeden długi korytarz, rozpruty, zakurzony dywan, w rogu zmięta palma, cztery fotele, stolik ze starymi gazetami w poczekalni, jedna lampa z tekturowym abażurem oraz rząd oszklonych drzwi prowadzących do osobnych gabinetów. Praktyczny minimalizm. Z jednego z pokoi zamienionych na biura dobiegało dziś natarczywe walenie w klawisze maszyny do pisania. Przerywane było jedynie co jakiś czas dzwoneczkiem końca linii. Z wściekłością ktoś walczył od samego rana z pracą. Chyba miałem mu to za złe. Szurając trzewikami o drewniane klepki podłogi, po krótkiej szamotaninie z drzwiami, wszedłem do siebie. Zawiesiłem płaszcz na wieszaku stojącym w kącie. Biurko z blatem wyłożonym gumą niechętnie patrzyło na mnie. „Znowu ty…” – mruczało zajadle. Wyraźnie przeszkadzałem mu w porannej zadumie.

Opadłem na obrotowy fotel i wyciągnąłem ze stalowej szafki na akta, teczkę ze zdjęciami Madame Juliette Lebrun. Piękna osoba, wyrafinowana i niedostępna. To była moja ostatnia sprawa w komisji zabójstw gdy jeszcze pracowałem w policji w Liegnitz[3]. Ciągle nie mogę się otrząsnąć z wrażenia jakie na mnie wywarła. W zasadzie odkąd odszedłem z policji jedynym plusem prowadzenia własnego biura detektywistycznego było to, że stykałem się z o wiele ładniejszymi kobietami niż uprzednio. Przynajmniej żyły, gdy miałem z nimi do czynienia. Moje rozmyślania przerwało niepewne pukanie w mleczną szybę w drzwiach.

– Proszę!

Powoli uchyliwszy drzwi, weszła do środka drobna kobieta o załzawionych oczach. Poruszona przeciągiem, na szybie za nią, zaszeleściła zepsuta żaluzja. Jej kasztanowe loki spadały falami na ramiona przykryte zielonym, wełnianym bolerkiem. Chociaż nie było zimno, dłonie trzymała w puchatej mufce. To był nieco osobliwy widok o tej porze roku.

– Można? – Pociągnęła nosem. Nie była tak powalająca jak Madame Juliette, ale miała w sobie urok. Niepewność nawet go potęgowała. Wyciągnęła z mufki chusteczkę do nosa, którą można by nakryć cały nieodległy Tauentzien Platz[4]. Wełniana, zielona sukienka zakrywała kabaretki tylko kawałek za kształtne kolano. Zielone pantofle na lejkowatym obcasiku były  zmysłowym dopełnieniem całości.

– Proszę, proszę. – Zerwałem się na równe nogi.

Wyciągnęła swoją delikatną dłoń. Uchwyciłem ją szarmancko. Może nieco zbyt szarmancko, gdyż cofnęła się niepewnie jakby przestraszona.

– Klara Gittman. – Dygnęła niczym pensjonarka.

– Proszę usiąść. – Podsunąłem jej fotel z wysokim oparciem. Zaskrzypiał niebezpiecznie starymi sprężynami. Z obicia w promieniach zachodzącego słońca uniósł się tuman kurzu. Musiałem się powstrzymywać aby nie kaszlnąć. Całe szczęście, że tego nie widziała. Wróciłem na swoje miejsce. Usiadłem, oparłem łokcie na blacie, a dłonie splotłem pod brodą. Wydawało mi się, że wyglądam dystyngowanie, dostojnie i mądrze. Miałem rację – wydawało mi się. Patrzyłem chwilę jak się rozgląda po pokoju. Dałem jej na to chwilę czasu.

– Czym mogę pani służyć? – Przerwałem jej próbując jakoś zasygnalizować swoją obecność. Podskoczyła nieomal roztrzaskując się o sufit. Nie stać mnie obecnie na jego remont więc obiecałem sobie nie być tak gwałtownym następnym razem.

– Widzi pan… Przysyła mnie nasz wuj. Mówi, że go pan zna. Alois Wolkenhüber. Powiedział, że pan będzie w stanie nam pomóc. Bo my, to znaczy ja i mój mąż, koniecznie potrzebujemy pomocy. Pomoże nam pan? – Wyrzuciła z siebie jednym tchem.

– Faktycznie, znam mecenasa Wolkenhübera. Widujemy się od czasu do czasu. – Przytaknąłem. – A co do pomocy to proszę mi wyłuszczyć na czym polega problem. Zajmę wtedy stanowisko i odpowiem pani na pytanie czy będę w stanie sprostać temu wyzwaniu. – Jej wielkie, brązowe oczy zrobiły się jeszcze większe. Zbliżyły się rozmiarem do pierścieni Saturna.

– Ach, no tak. Prawda, nie powiedziałam jeszcze o co chodzi. – Speszyła się. – Już mówię. Otóż wczoraj późnym wieczorem przyszła do nas do domu policja. Kryminalna. Mnóstwo ludzi. Zrobili przeszukanie i zabrali mojego męża. Stwierdzili, że włamał się do willi swojego szefa, właściciela zakładów poligraficznych Lützowa, pana Drobnicka. Mówili, że włamał się tam i otworzył sejf i ukradł jakiś naszyjnik. Panie Knocke! On nie umie, bez pomocy służącego, gwoździa w ścianę wbić, żeby obraz powiesić. On się nie zna na technice, on jest księgowym, a nie mechanikiem co by sejfy jakieś miał otwierać…

– Więc twierdzi pani, że on tego nie zrobił? – Przerwałem jej powoli.

– Skąd pan wie? – Uśmiechnąłem się tajemniczo. Ten uśmiech tak przynajmniej miał wyglądać.

– Skąd więc pani wie, że on jest niewinny? Wybaczy pani, ale na przekonaniu, że mąż nie umie gwoździa wbić w ścianę będzie nieco trudno się oprzeć. – Sięgnąłem do szuflady biurka, wydobyłem fajkę i zacząłem ją nabijać. Tytoń z aksamitnego woreczka rozsypał się po blacie biurka.

– Tak twierdzi mój mąż. Hans, znaczy się, proszę pana. – Spuściła oczy. – Ja muszę mu teraz wierzyć. – Musiałem zrobić głupią minę pociągając zapałką o krawędź biurka. Zawahała się. – Tak proszę pana. Hans jest dobrym człowiekiem, on by muchy nie skrzywdził. Znaczy się, ostatnio nie było między nami najlepiej, ale teraz to się zmieni. On jest dla mnie całym światem i ja chyba dla niego też.

– Proszę wybaczyć, ale to jeszcze nie dowód jego niewinności. – Ponownie jej przerwałem wypuszczając kłąb siwego dymu trzymając ustnik fajki tylko zębami.

– Tak, wiem. Panie Knocke, ale ja wiem, że on tego nie zrobił. Wierzę mu ale to nie wszystko. Mam powód ku temu.

– Jaki, słucham?

– Tak się składa, że wiem gdzie był w czasie włamania. Rzekomy powód jaki był przyczyną jego zatrzymania dla policji, dowód na to, że był w owym czasie w willi Drobnicków, dowodzi według mnie czegoś wręcz przeciwnego.

– Po czym pani wnosi, że policja jest w błędzie.

– Mój mąż ma kochankę. To znaczy miał. I w czasie tego rzekomego włamania był u niej. Wiem to od niego. Wiem też, że chciał z nią się ostatecznie rozmówić. A to jest kobieta, która nie wybacza takiej zniewagi.

– A pani wybacza? – Zapytałem bezczelnie.

– Panie Knocke…

– Willi, proszę mówić mi Willi. – Uśmiechnąłem się.

– Panie Knocke. Jestem w ciąży, a kobieta w ciąży jest w stanie wiele wybaczyć swojemu mężczyźnie. Może mi pan wierzyć. – W zasadzie nigdy nie byłem w ciąży więc nie miałem powodów aby nie mieć zaufania. – Jest pan jedną z pierwszych osób, która wie o tym fakcie i proszę zachować to dla siebie. – Groźbą z jej głosu można by zaorać pole.

– Przepraszam.

– Wiem od wuja Aloisa, że bywa pan bezczelny, bezpośredni ale i skuteczny, dlatego panu wybaczę.

– A dowód, o którym pani mówiła?

– Rano, w dniu włamania, Hans otrzymał ode mnie prezent. Spinki do mankietów, które kupiłam u Gerstela. Tu niedaleko, na Schweidnitzer. Proszę, o to kwit kasowy. – Pochyliła się i posunęła palcem po blacie skrawek brązowawego papieru.

– Miał te spinki ze sobą gdy wieczorem wychodził do tej kobiety. Policja twierdzi, że jedną z nich zgubił w willi Drobnicków w czasie włamania.

– A pani?

– Wiem, że mężczyzna spinki zdejmuje kładąc się spać. Albo mówiąc kolokwialnie – idąc do łóżka.

– Czyli uważa pani, że nie mógł ich zgubić w miejscu przestępstwa.

– Tak.

– Dlaczego więc nie dała pani tego policji w czasie przesłuchania?

– Wtedy nie miałam głowy do myślenia, a później to już wuj poradził, żeby iść z tym do pana, a nie na policję. Powiedział, że pan będzie lepiej wiedział jak sobie z tym wszystkim poradzić.

Odchyliłem się na krześle do tyłu aż moje stopy zadyndały w powietrzu nad podłogą. Zamyśliłem się, zanurzywszy głowę w oparze z fajki. Wykrzywiłem usta jakbym zmuszał tym samym moje szare komórki do większego wysiłku. Bezskutecznie. Na całe szczęście ona o tym nie miała bladego pojęcia.

– Oczekuje więc pani, że udowodnię to czego pani się jedynie domyśla. Że wskażę włamywacza oczyszczając tym samym pani męża z podejrzeń.

– Dokładnie! – Uśmiechnęła się cierpko. – Wuj Alois się nie mylił. Rzeczywiście, jest pan domyślny. Proszę mi tylko powiedzieć ile to będzie kosztowało.

– Proszę pani. Na tę chwilę mam nieco za mało informacji, aby podjąć się tego zadania, ale do jutrzejszego południa z pewnością będę pani w stanie odpowiedzieć na to pytanie.

– Może pan chociaż ogólnie określić swoje honorarium?

– Dzień mojej pracy to od pięćdziesiąt marek plus koszta. „Od”. – Powtórzyłem z naciskiem.

– Rozumiem. Tutaj jest zaliczka. Za tydzień pracy z góry. – Wyjęła z mufki szarą kopertę i popchnęła palcem przez lepiący się blat biurka. Rozsuwała skrawki rozsypanego tytoniu. – Proszę sprawdzić.

– Oto mój numer telefonu i adres. – ujęła zgrabnie leżący na postumencie do pióra ołówek kopiowy i wypisała kształtnych kilka cyfr. Proszę dzwonić o każdej porze. Jestem do pana dyspozycji. – Wstała i popatrzyła na mnie z góry. – Czekam jutro w południe. Do widzenia.

Wyszła zostawiając za sobą zapach perfum z „Domu piękności” Hoppego. – Nieznośna żaluzja na drzwiach znów zatrzepotała o szybę. Maszyna do pisania nie przestawała dzwonić.

Zostałem sam ze swoimi myślami.

Wstaw komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

  • Ostatnie wpisy

  • Archiwa

  • Licznik odwiedzin

    • 48
    • 342
    • 972
    • 4 776
    • 739 905