3.
Tak jak obiecałem Saalowi wczoraj, na dworcu zjawiłem się punktualnie. Zostawiłem wóz na parkingu przed bocznym wejściem do tunelu pod peronami i pognałem wprost w objęcia podziemi. Zacinała lekka mżawka więc nie specjalnie zdążyłem zmoknąć, ale chłód dostał się pod postawiony do pionu kołnierz płaszcza co wywołało u mnie dreszcze. Nie lubię deszczu więc cieszyłem się, że perony mieliśmy tutaj zadaszone. Dawało to nadzieję, że i wiatr będzie mniej dokuczliwy. Zegar zawieszony nad wejściem wskazywał dokładnie pół do dwunastej. Rozpierała mnie duma z powodu punktualności. Granitowe progi schodów pokonywałem po dwa. Przyklejony do, kafelkowanej kremowymi kwadratami, ściany mijałem licznych podróżnych zmierzających w dół. Niemal wszyscy byli obarczeni pakunkami, walizkami i plecakami. Na trzeci peron musiał wjechać właśnie jakiś pociąg bo cisnąca się ciżba wypełniała prawie całą szerokość przejścia. Trochę się porozpychałem i w końcu zdobyłem bramę zamontowaną nad szczytem schodów informującą podróżnych białą tablicą, na który peron zmierzają.
Nie zdawałem sobie sprawy, że Hannsman. jest tak wysoki. Gdy odkleił się od swojego fotela, pozostawionego w hotelu, okazało się, że przynajmniej o pół głowy przewyższa wszystkich podróżnych w nieładzie wysypujących się z długiego sznura oliwkowych boczniaków. Chorągiew jego twarzy dała mi znak gdzie mam szukać filmowców więc tam skierowałem swoje kroki. Okupowali półokrągły, granitowy blat kiosku w kształcie nadbudówki okrętu podwodnego, który stał przy zachodnim zejściu do podziemi. Brakowało tylko typowo okrętowych bulajów. Dostępne, zamiast nich, okna witryny oferowały podróżnym niezliczone gazety, marki papierosów, drobne upominki i przekąski powtykane w druciane uchwyty. W niewielkiej przestrzeni uchylonego okienka dostrzegłem obszerną sprzedawczynię, która właśnie podawała Saalowi trzy ciemne butelki piwa. Podszedłem do nich i przywitałem się podając uprzejmie dłoń każdemu po kolei. Büsche, odziany wciąż w ten swój błękitny garniak, jedną z butelek wcisnął w moją rękę i reżyser musiał nachylić się do okienka po raz kolejny. Zamówił też następną porcję, którą zapakował do trzymanej w ręku skórzanej teczki ze stalowymi okuciami na rogach. Oparłem się o stojący tuż obok słup, na którego szczycie zamocowano tabliczkę okoloną filigranowym stelażem. Informowała, że wprawiona w bruk peronu pompa stojąca krok dalej dostarcza wodę całkiem zdatną do picia. Uwierzyłem jej na słowo.
– Jak nastroje? – Zapytałem nie wiedząc w jaki sposób rozpocząć konwersację. Wydawali mi się nieco przygaszeni. Jakby zgubili coś ważnego i pomimo intensywnych poszukiwań nie byli w stanie tego zlokalizować.
– Bywało lepiej. – Büsche niemal nie oderwał ust od szyjki. Saal z przesadną dbałością o symetrię ustawił sobie teczkę między nogami, a Hannsman był nieobecny. Unosząc wysoko głowę obserwował przeganiające się z miejsca na miejsce gołębie, które hasały pod sklepieniem dachu wspartego na plątaninie stalowych wsporników. Gdzieś w oddali zagwizdał przeciągle parowóz. Skład, który przyjechał gdy wchodziłem na peron zbierał się do odjazdu. Obsługa zamykała wszystkie pootwierane drzwi i po chwili, na znak uniesionej w górę chorągiewki, odjechał w kierunku grupy torów postojowych.
– Macie kasę? – Zwróciłem się do Saala. Ten bez słowa poklepał się po piersi kiwając głową. Peron powoli opróżniał się z ludzi i zostaliśmy sami. Jedynie kawałek bliżej granitowych schodów prowadzących do głównego przejścia podziemnego stała starsza pani w powłóczystej, czarnej sukni z falbanką zakrywającą kostkę. Na ramionach miała narzucone niewielkie futerko. Wypatrywała kogoś intensywnie na dole. Służąca zatopiona w lekturze podniszczonej książki w miękkiej, taniej oprawie siedziała na skórzanej walizce opodal. Kawałek dalej, wokół swojej bony skakał żwawy chłopiec o ciemnych lokach.
– W sumie to nie wiem po co nas tu tyle. Nie sądzicie, że wystarczyłbym sam?
– I tak nie mamy co robić więc mała wycieczka dobrze nam zrobi. – Saal jako jedyny zabrał głos odpowiadając na moje pytanie. W zasadzie trudno się z nim było nie zgodzić. Z pewnością ich organizmy wymagały przerwy w notorycznym dewastowaniu przeróżnej maści używkami. Choć muszę przyznać, że od samego początku nie bardzo mi się podoba forma załatwienia przez nich sprawy. Chciałem dać temu wyraz, ale zdaje się, że lepiej by było gdybym się w ogóle nie odzywał, gdyż i tak wiele nie miałem tutaj do powiedzenia. Wyjazd w tak licznym gronie i w takim celu też był moim zdaniem zupełnie niepotrzebny. Zacząłem się zastanawiać jaki cel przyświecał im w wynajęciu mojej skromnej osoby do tej roboty. Na nic nie miałem wpływu, za nic nie byłem odpowiedzialny. Dziwne to było uczucie. Ale być może będą to najłatwiej zarobione przeze mnie pieniądze w życiu? Siedziałem więc cicho.
Gdy tak w milczeniu poświęciłem się rozmyślaniom peron powoli zaczął zapełniać się pasażerami. Do damy w czerni dołączyła niewysoka dziewczyna o twarzy bardzo przypominającej rozdeptany naleśnik. Mógłbym się założyć, że jej tusza powodowała brak skali na wadze gdy próbowała ją ocenić. Musiała mieć wykupione dwa miejsca w przedziale aby posadzić na nich swój szeroki tyłek. Albo wręcz zarezerwowany osobny wagon. Bagażowy. Platform do składów osobowych raczej nie włączano. Odwróciłem się zniesmaczony. Z drewnianej budki dyżurnego peronowego, stojącej mniej więcej w połowie długości peronu, wyszedł zapięty pod szyję przedstawiciel DRG[1] z czymś co wyglądało jak duży lizak z białą tarczą i zielonym otokiem. W ręku trzymał jakieś urzędowe pisma i druki. Odniosłem wrażenie, że skinął głową w kierunku Saala. Pociąg musiał być już całkiem niedaleko. Nie myliłem się. Nie minęło pięć minut i z sykiem ulatującej z cylindrów pary oraz mlaskaniem skąpanych w smarze stawideł i wiązarów, powoli pod dach hali wtoczył się parowóz ciągnący za sobą sznur oliwkowych wagonów pulmanowskich. W drzwiach budki maszynisty stał umorusany palacz w niegdyś granatowym kombinezonie. Szczupaki[2] ociekały ze swych długich, szarych dachów wilgocią. Ich pęd powodował, że roztaczały przez to chmurę niewielkich kropelek wokoło. Spod lokomotywy zagwizdał układ hamulców ulatującym powietrzem i żeliwne klocki zostały dociśnięte do obręczy wydając jęczące brzmienie. Prędkość spadała równomiernie, bez szarpnięć czy zgrzytów, po czym poznać było doświadczonego maszynistę. Od monotonności reszty składu odciął się krwistoczerwony wagon restauracyjny z żółtymi napisami. Uciekł mi i schował się za plecami oczekujących pasażerów więc z trudem zdążyłem odczytać nazwę jego właściciela: „Mitropa”[3].
W całym pociągu tylko jeden wagon miał przedziały klasy pierwszej. Ktoś kto pisał do nas list z żądaniem okupu doskonale o tym wiedział i doskonale wiedział też, że zawsze jedzie on jako trzeci za ciężką, pospieszną lokomotywą serii 03[4]. Odstawiając, w małej panice, puste butelki na blat kiosku ruszyliśmy prawie biegiem w ślad za nią aby dostać się do wskazanego przedsionka. Nikt z nas nie sprawdzał na rolkowych rozkładach jazdy jaki długi postój był tutaj zaplanowany. Woleliśmy więc być w środku gdy ruszy w dalszą drogę. Roztrącając pasażerów minęliśmy ciąg ławek oraz budę dyżurnego peronowego, który rozglądał się już w poszukiwaniu konduktora. Tylko Hannsman dostojnym, powolnym krokiem wyrwał się spod budki. Gdy skład znieruchomiał nasz wagon zatrzymał się mniej więcej na wysokości barierki wschodniego zejścia, która zawsze mi się kojarzyła ze stylem art-deco. Tutaj zdecydowanie było mniej pasażerów. Nie każdego stać na luksus podróży w pierwszej klasie. Na całe szczęście nas to nie dotyczyło i gramoląc się po stalowych, ażurowych stopniach weszliśmy do środka. Wnętrze wyłożone było czerwonym dywanem lekko tylko przydeptanym po środku i pachniał mieszanką środka dezynfekcyjnego, mydła lawendowego i dymu papierosowego. Drewniane drwi do ubikacji były uchylone. Zanim ruszyliśmy na poszukiwanie wolnych miejsc sprawdziłem jeszcze gaśnicę. Wisiała na swoim miejscu opasana parcianą taśmą szeroką na dwa place. Okazało się, że już pierwszy przedział był pusty więc odsuwając drzwi osadzone w lakierowanej, drewnianej ramie wdarliśmy się do środka anektując go w całej okazałości. Powiesiłem swój płaszcz przy wejściu, kapelusz wrzuciłem na szczebelkową, aluminiową półkę pod sufitem i wyszedłem na korytarz, który na podłodze miał dokładnie taki sam dywan jak przedsionek. Tylko, że ten był długi jak psi język w czasie upału. Mocując się z klamerką zamka osunąłem górną część okna i wystawiłem łeb na zewnątrz. Momentalnie na twarzy osiadło mi całe stado czarnych, węglowych opiłków wyplutych z przepastnego brzucha parowozu. Po dwóch ruchach dłoni po policzku uznałem, że ich strzepywanie nie ma najmniejszego sensu. Chciałem obserwować ewentualnych pasażerów, którzy mogliby wydać się podejrzanymi. Niestety nikogo takiego nie udało mi się znaleźć. Jedynie, utopiona w futrze ze srebrnych lisów, skryta pod wiśniowym toczkiem z woalką, wysoka dziewczyna o gładkiej, jasnej twarzy anioła zdołała przykuć moją uwagę. Trudno się było jej dziwić. Blond loki niesfornie wydobywały się spod nakrycia głowy i nurkowały pod grubym kołnierzem. Nie miałbym nic przeciwko gdyby zechciała dosiąść się do nas. Niestety, przeszła dalej i wylewnie przywitała grubego faceta o nalanym karku i czerwonej twarzy w czarnym mundurze. Wytoczył się z sąsiedniego, pomalowanego na ciemnogranatowo, wagonu sypialnego taszcząc ze sobą walizkę, w której mógłby ukryć co najmniej jakąś niewielką afrykańską kolonię. Zakląłem cicho pod nosem. Zwrócił na to uwagę Büsche stojący za moimi plecami.
– Co jest?
– Zawsze gdy zobaczę konkretną babkę to musi koło niej kręcić się jakaś gruba świnia, której żadna szanująca się kobieta kijem by nawet nie szturchnęła. – Wskazałem mu moją wybrankę brodą, a on wysunął głowę za okno i otaksował ją od stóp do głów.
– Widocznie ta się nie szanuje.
– Jest coś w tym co mówisz. – Zgodziłem się, ale osobiście wolałbym aby „nieszanowała się” w moim towarzystwie. Na sąsiednim peronie bagażowy z hukiem zatrzaskiwał drzwi windy towarowej. Wydobyłem z kieszeni tę samą paczkę Aviaticów co wczoraj. Zostało mi ich jeszcze kilka. Poczęstowałem go i zapaliliśmy w oczekiwaniu odjazdu. Za naszymi plecami stanął Saal więc wróciliśmy do wnętrza wagonu dopuszczając go do otwartej przestrzeni okna. Inaczej by nas zagazował swoim cygarem. Śmierdziało jakby palił łajno starego, wyleniałego wielbłąda z hemoroidami.
– Myślicie, że nas obserwują? – Konspiracyjnie ściszył głos. Rozejrzałem się po korytarzu, który zajmowało kilka osób wpatrujących się z zainteresowaniem w ożywiony ruch dużego, bądź co bądź, dworca w Breslau.
– Na pewno. – Pokiwałem głową.
– Przychodzi panu do głowy ktoś z nich? – Zwrócił się do mnie wskazując skinieniem głowy korytarz.
– Raczej nie, choć wykluczyć tego nie można. Wie pan, szantażysta raczej nie ma na czole wymalowane: „To ja! Aresztujcie mnie”.
– Domyślam się. – Uśmiechnął się kwaśno. Zza okna dobiegł donośny krzyk dyżurnego popędzający ostatnich podróżnych. Po chwili wagon drgnął lekko pociągnięty delikatnym muśnięciem pary w cylindrach i ruszył nabierając prędkości. Było punktualnie za cztery minuty południe. Minęliśmy stalowe monolity wind towarowych skryte pod stojącym osobno, w pewnym oddaleniu od głównej hali, wiatrołapem. Gdy wynurzyliśmy się z cienia dachu, za oknem mignęły żurawie wodne i wagon zaczął przeskakiwać po zwrotnicach głowicy wjazdowej. Dudnieniem pokonaliśmy wiadukt nad Brüder Straβe[5] i mijając szereg odstawionych, pod klockiem nastawni, węglarek wypełnionych żużlem pognaliśmy na wschód. Otoczyły nas długie zestawy wagonów oczekujących swojego czasu na podstawienie w perony i po pokonaniu kolejnej grupy zwrotnic przyspieszyliśmy na prostym odcinku toru prowadzącym w kierunku Oppeln[6]. Wróciliśmy do przedziału i zasunąwszy za sobą drzwi zapadłem w obite trypą[7], czerwone siedzisko. Lennard w bezruchu przyglądał się uciekającym do tyłu widokom pracującej lokomotywowni sprawiając wrażenie jakby cała sytuacja kompletnie go nie dotyczyła. Wybijał rytm „Regentropfen”[8] palcami zdrowej ręki o blat zamocowanego pod oknem stoliczka. Miałem miejsce tyłem do kierunku jazdy tuż przy drzwiach i, już siedząc, zasunąłem mięsiste zasłony z zielonego aksamitu. Saal zanim usiadł, z postawionej na siedzeniu teczki wyciągnął butelki i podał je każdemu wprost do ręki. Rozłożyłem maleńki stoliczek przymocowany do ścianki oddzielającej przedział od korytarza. Jego blat opasany był stalową taśmą, w którą wprawiono otwieracz. Tuż obok wisiała chromowana popielniczka w kształcie niewielkiego lejka z logo DRG na froncie. Syknięciem kapsel udostępnił mi zawartość, którą z ochotą wlałem sobie do gardła. Mimo panującego na dworze chłodu odczuwałem narastające napięcie, które powodowało wrażenie, że zaraz się spocę. Przez pewien czas kontemplowaliśmy stukot kół na połączeniach szyn, ale ciszę przerwał Büsche:
– Ciekawe czy nasi już są w Pradze?
– A co, same Sudety panu nie wystarczą? – Zakpiłem z tego myślenia życzeniowego wydymając usta.
– Gwarantuję wam, że nie minie rok, a nasi chłopcy będą także i w Pradze. – Saal wydawał się podzielać pogląd ochroniarza.
– Ja też mam taką nadzieję. – Dodał Hannsmann. Musiałem w tym momencie zrobić zdziwioną minę bo zaraz dodał: – Czeszki to piękne kobiety.
– A co, zna je pan? – Spytałem bezczelnie.
– Jasne. Taka Lida Baarova[9] na ten przykład. – Rozmarzył się.
– Ty lepiej uważaj. Ona już zajęta. – Rzucił z uśmiechem Saal.
– Eeee. Dajcie pokój z polityką. Kogo to teraz interesuje?
– Mnie – Odezwał się zmartwiony Büsche.
– Słyszeliście nowy kawał o Hermannie? – Lenni zmienił temat.
– Nie. Dawaj. Zdecydowanie wolę kawały od polityki – Ożywiłem się.
– A kawały o polityce? – Od razu zrobiło się weselej. – W podziemiach ministerstwa lotnictwa pękła rura wodociągowa i korytarze napełniły się wodą. Wezwany gruby Hermann krzyczy na to: „Przynieście mi natychmiast mój mundur admiralski!”[10]. – Zarechotaliśmy zgodnie.
– Ja słyszałem inny. – Odezwał się Saal. – Powstała nowa jednostka miary. „Jeden Gör”. Będzie oznaczać maksymalną ilość blachy jaką można zawiesić sobie na piersi i nie rąbnąć na ryj o bruk[11]. – Ogólną wesołość przerwało energiczne pukanie w szybę. Początkowo trochę przestraszyłem się, że ktoś będzie chciał wyciągnąć jakieś konsekwencje z tych dowcipów, ale zanim zdążyliśmy zareagować w jakikolwiek sposób odziany w ciemnogranatowy, wełniany mundur konduktor połową swojej sporej osoby był już w środku.
– Bilety poproszę! – Zaordynował głosem nie znoszącym sprzeciwu. Saal podał mu plik kartoników Edmondsona[12], a ten każdy z osobna przebił trzymanym w dłoni stalowym kasownikiem w kształcie szczypiec. Uczyniwszy to wyszedł, tak samo szybko jak wszedł do środka, życząc miłej podróży. Spojrzałem na zegarek. Dziesięć minut minęło od południa. Zostało dziewiętnaście. Oczywiście jeżeli ufać niemieckim kolejom i ich legendarnej punktualności. Pociąg planowo bowiem w Brieg miał stawić się za minutę pół do pierwszej. Odstawiwszy pustą butelkę klasnąłem dłońmi w uda.
– Panowie, czas chyba zaczynać ten bal. – Saal spojrzał na mnie ze zdziwieniem. – Kasę trzeba podłożyć. – Wyjaśniłem.
– Aaaa… Zapomniałem. – Przyznał się z rozbrajającą szczerością. Wstał i sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Wydobytą z niej grubą, szarą kopertę podał mi z niejakim namaszczeniem. Jakby zawierała bombę, a ja bym miał zamiar ją zaraz zdetonować. Jednym palcem zajrzałem do środka. Zawierała równy plik sporych, niebieskawych banknotów z podobizną Justusa von Liebiga[13]. Stanąłem naprzeciw niego w wąskiej przestrzeni między kanapami i wsunąłem ją za pasek. Zapiąłem guzik marynarki na brzuchu i ostrożnie rozsunąłem zasłony. Po korytarzu biegał tylko jakiś mały chłopczyk, w wieku na oko pięciu-sześciu lat, który zasypywał swoją opiekunkę setkami pytań dotyczących szczegółów ruchu kolejowego. Biedna kobieta nie była w stanie odpowiedzieć mu nawet na połowę z nich co powodowało coraz większe jego rozdrażnienie. Nerwowo przebierał nogami i miętolił aksamitkę, która musiała być przymocowana do jego szyi gwoździem. Nie poddawała się bowiem zabiegom zmierzającym do uwolnienia się z jej okowów. Mówił po niemiecku, ale z jakimś delikatnym, obcym akcentem, którego pochodzenia nie byłem w stanie rozpoznać. Wyszedłem na korytarz. Rozejrzałem się ostrożnie i ruszyłem do przedsionka. Był pusty. Wyjrzałem przez szybę w drzwiach prowadzących do następnego wagonu. Tablica zamocowana na ścianie za nimi informowała mnie, że jest to wagon sypialny relacji Paris Nord – Budapest Westbahnhof przez Berlin. Szarpnąłem za aluminiową klamkę ale bez skutku. Przejście musiało być zablokowane przez obsługę pociągu. Sięgnąłem pod marynarkę i umieściłem kopertę za gaśnicą. Cień przez nią rzucany, do środka wnęki w jakiej ją zamocowano, skutecznie skrył mój pakunek. Obejrzałem go jeszcze dokładnie z każdej strony i zadowolony z efektu ruszyłem do przedziału. W drzwiach prowadzących z przedsionka na korytarz stał Lennard bacznie obserwując co robię. Wróciliśmy do okna i ponownie je opuściłem. Natychmiast do wnętrza wpadł silny, zimny podmuch. Mierzwił firanki starannie upięte do półokrągłych obejm przykręconych do, imitującej drewno ściany. Przymknąłem je więc i wyciągnąłem papierosy. Zapaliliśmy. Dym błyskawicznie znikał za pozostawioną szczeliną grubości kartki papieru zamieniając się miejscami z kropelkami pary wodnej i okruchami sadzy. Lądowały na naszych twarzach, ale nie zwracaliśmy na to najmniejszej uwagi. Z hukiem skład przeskoczył przez stację w Ohlau[14]. Musieliśmy gnać koło setki, bo peron, który przecież tutaj nie należy do najkrótszych, zniknął z tyłu szybciej niż zdążyliśmy się zorientować co to w zasadzie było.
– Myślisz, że odbiorą? – Zagadnął.
– Po to chyba zostawiamy tę kasę, nie?
– Ano. Ciekawe czy będą chcieli więcej.
– Mam nadzieję, że nie.
– Nie byłbym wcale tego taki pewien. – Zmarszczył czoło próbując trafić niedopałkiem w przestrzeń między ramami okna. Minęliśmy jakiś przystanek, którego nazwy nie zdołałem odczytać z wielkiej tablicy stojącej na peronie po drugiej stronie torów. Poprawiając sobie pasek, z przedziału za nami, wyszedł Büsche.
– Puśćcie mnie. Wyszczam się i będziemy spadać. Podobno dojeżdżamy. – Zrobiliśmy mu miejsce przysuwając się do szyby. Z trzymanej stale przeze mnie paczki papierosów Lennard wyciągnął sobie sam następnego i wbił do wąskich ust. Wagon przeskoczył przez jakąś zwrotnicę i okno opadło nieco niżej.
– Przypalisz? – Spytał. Sięgnąłem do kieszeni marynarki po zapalniczkę i trzasnęły iskry. Podmuch powietrza zgasił jednak natychmiast płomień, który nie zdążył na dobre rozgościć się na knocie. Ponownie potarłem kółko i ponownie płomień zgasł szybciej niż zdążyłem go dostrzec. Zamknąłem więc okno i trzasnąłem nią jeszcze raz. Tym razem się udało i zaskwierczał żarzący się tytoń. Von Hannsman ponownie je osunął robiąc wiatr porywający dym na zewnątrz. W tym czasie wrócił Gerhard i poklepał aktora po ramieniu.
– Będziemy się zbierać panowie. Zaraz Brieg.
– Jasne. – Wsunąłem się do przedziału po moje rzeczy. Byłem gotowy do wymarszu gdy pod podłogą wagonu cylindry układu hamulcowego ponownie zatrzeszczały wraz ze zmieniającym się w nich ciśnieniem. Maszynista przygotowywał się do zatrzymania składu na stacji. Rozejrzałem się po korytarzu. Poza nami nikt tutaj nie chciał wysiadać. Nikt nie odsunął drzwi aby upewnić się co to za miejsce. Do wyjścia zbierała się tylko nasza czwórka. Weszliśmy do przedsionka gdy hamowanie donośnym piskiem dawało jasno do zrozumienia, że peron już blisko. Pojawił się za oknem wprawionym w skrzydła drzwi i wagon skrył się w cieniu wiaty wspartej na masywnych, stalowych, nitowanych stopach. Wnęka za gaśnicą była tak samo ciemna jak wtedy gdy zostawiałem tam kopertę. Büsche otworzył wejście i wysypaliśmy się na bruk peronu. Poza nami z całego składu uczyniło to może jeszcze z pięć osób. Nikt nie miał zamiaru wsiadać. Schodziłem jako ostatni po ażurowych stopniach i zanim zatrzasnąłem za sobą drzwi rzuciłem jeszcze okiem do wnętrza wagonu. Pozostawało tak samo puste jak przed momentem. Nie sądziłem, że ktoś tak szybko podejmie próbę podjęcia gotówki, ale wolałem się upewnić. Ruszyliśmy w kierunku przejścia podziemnego majaczącego w oddali. Lokomotywa wyciągnęła bowiem skład dość daleko od niego i mieliśmy do pokonania całkiem spory kawałek. Przechodząc wzdłuż wagonu zerkałem stale czy jadący dalej pasażerowie nie wykonują jakichś gwałtownych ruchów. Nic takiego się nie wydarzyło. W milczeniu minęliśmy konduktora, który przeciągłym gwizdnięciem dawał sygnał do odjazdu. Maszynista natychmiast dodał pary i z komina buchnęła ogromna chmura białego dymu. Dudnieniem parowóz dał znać, że rozpoczął swoją mozolną pracę i pociąg powoli ruszył w dalszą podróż. Nagle napadła mnie dziwna myśl.
– Kurwa! – Krzyknąłem i rzuciłem się do najbliższych drzwi oddalającego się coraz szybciej wagonu. Dopadłem do klamki i wskoczyłem na stopień. Nikt ich nie trzymał po drugiej stronie więc udało mi się je sforsować i wpadłem do środka potykając się i lądując płasko na brzuchu na podłodze. Z sąsiedniego wagonu, rozrzucając na boki drzwi przejściowe, wpadł na mnie gruby konduktor.
– Czyś pan oszalał do reszty? – Był wściekły. Mówiły to za niego krople śliny jakimi mnie obdarzył wypowiadając te słowa. – Mogłeś się pan zabić!
– Daj pan spokój.
– Żadne „daj pan spokój”! – Żołądkował się jeszcze jakiś czas ale zignorowałem go kompletnie. Miałem co najmniej dwa wagony do pokonania. Zostawiając go samego ze swoimi pretensjami rzuciłem się w kierunku tego, który poprzednio zajmowaliśmy.