5.
Było już dobrze po pół do czwartej gdy wbiegałem po wydeptanych schodach krętej klatki zmierzając do mojego mieszkania. Otworzyłem drzwi i od samej wycieraczki zostałem zaatakowany przez Geli[1], która łaszeniem się i głośnym mruczeniem dawała znać, że jest niezwykle głodna. Adolf gdzieś się zapodział. W korytarzu, bez używania rąk, zrzuciłem trzewiki i powędrowałem do kuchni nałożyć im jedzenie. Drzwi do salonu były uchylone więc zawołałem zgubę na obiad i zacząłem się krzątać pomiędzy szafką, stołem, a kocimi miskami. Głuche dudnienie podpowiedziało mi, że ta czarna, futrzana parówa zeskoczyła skądyś i ruszyła na żer. Ze spiżarki wydobyłem schłodzonego pilsa od Kiepkego[2] i otwierając porcelanowy korek jedną ręką skierowałem się przez przechodnią sypialnię do salonu. Chciałem zanurzyć się w miękkich objęciach sofy i pomyśleć chwilę przy dźwiękach radia o rozwoju wypadków w pociągu. Cały czas coś w tym wszystkim nie dawało mi spokoju. Odepchnąłem drzwi do salonu łokciem, niosąc w wyciągniętej ręce otwartą butelkę, gdy za nadgarstek złapała mnie odziana w czarną, gładką rękawiczkę wielka łapa. Chwyciła mocno, pociągnęła przez drzwi i obróciła wokół własnej osi sprawiając, że ramię z butelką znalazło się za plecami. O podłogę rozchlapała się mała fontanna bursztynowego nektaru gdyż nie byłem w stanie utrzymać jej w pionie. Wszystko zdarzyło się tak szybko, że nie zdążyłem nawet przyjrzeć się napastnikowi. Usłyszałem tylko coś co zabrzmiało jak hiszpańskie „Merde”. Tuż obok ktoś otrzepywał charakterystycznym, przerywanym ruchem, nogawki z kociej sierści. Domyśliłem się, że Adolf mógł mieć z tym coś wspólnego. Ta zdradziecka, czarna kreatura zawsze przymila się do tego kto akurat jest w stanie dać mu to czego w danym momencie potrzebuje. Cholerna, mógłby okazać choć odrobinę lojalności i posłużyć się pazurami. Podwójna kocia moralność…
Pod połę mojej marynarki powędrowała kolejna dłoń. Tym razem bez rękawiczek, ze starannie wyskubanymi włoskami i niewyraźnie zarysowanymi żyłami pod naciągniętą, gładką jak alabaster skórą. Zręcznie wysupłała z kabury pistolet i wysunęła magazynek z rękojeści, pestki wydłubała na dywan i wrzuciła go pod szafę po czym w parze z drugą, identyczną, przesmyknęła się po moich rękawach i nogawkach poszukując innej broni jaką ewentualnie mógłbym mieć przy sobie.
– Bądź grzeczny to nic ci się nie stanie. – Zabrzmiał głos, który bardziej przypominał szorowanie pilnika po nieoheblowanej desce. Naga dłoń poklepała mnie po ramieniu, na co ta w rękawiczce sprawnie mnie odwróciła w taki sposób, że stanąłem twarzą do gości. Jej właściciel był rosły, szeroki w barach jak walec drogowy i ledwo mieścił się w tandetny garnitur z brązowej, cienkiej flaneli. Niewielkie, szkliste oczka wwiercały się w moją twarz swoimi brązowymi tęczówkami nie puszczając łokcia. Gładko przylizane od potu, czarne, kręcone włosy ułożone były w taki sposób jakby jechał do mnie motocyklem nie zakładając kasku co najmniej z Władywostoku. Pozbawiona wyrazu twarz miała bliski kontakt z nie jedną podłogą o czym świadczyło wiele blizn i zadrapań nie poddających się opaleniźnie. Nawet mięsista warga przecięta była po środku brody przez głęboką szramę. Ten facet spotkany w ciemnym zaułku mógł sprawić, że każdy miejscowy twardziel zszedłby mu z drogi na samo zmarszczenie krzaczastych brwi. W wolnej dłoni trzymał pistolet Colta z zamkiem tak długim jak autostrada do Gleiwitz[3]. Rozmazane firanką, zachodzące słońce, matowo odbijało się od przetarć na jego krawędziach. Musiał być biedaczek wyciągany nad wyraz często.
Zaś właściciel eleganckiej dłoni bez rękawiczki był grubasa przeciwieństwem. Drobny, niewysoki, niemal dystyngowanie wsunięty w kosztowny garnitur z gabardyny w kolorze przejrzałej śliwki. Pod gładką szyją kłębił się dopasowany fular muskając lekko podbródek tak wypielęgnowany i opalony, że sprawiał wrażenie zrobionego z kawy z mlekiem. Śniada cera zdradzała oznaki lekkiego używania jedynie w okolicach kącików wesołych, zielonych oczu. Brązowy loczek starannym zawijasem niesfornie opadał na niskie, płaskie czoło.
– A niech mnie! Laurel i Hardy[4] jak pragnę zdrowia. – Nie mogłem się powstrzymać.
– Nie dowcipkuj. – Odezwał się ten niższy głosem spikera radiowego, równie wymuskanym jak jego twarz i strój.
– Bo co?
– Bo Oscar sprawdzi twoją twarzą jak twardą masz ścianę. – Wskazał wielkoluda kciukiem o wymalowanym lakierem bezbarwnym paznokciu. – Nie bądź taki chojrak, bo sprawę mamy do ciebie taką, na której możesz nieco grosza zarobić.
– O proszę. Zaczyna być ciekawie. Zamieniam się w słuch.
– Paczkę w pociągu dostałeś? – Zmarszczyłem brwi w zamyśleniu próbując załapać o co mu chodzi.
– Dostał. – Pilnik zdzierak ponownie zaczął swoją pracę wydobywając się z przepastnej gardzieli Flapa.
– Skąd wiesz? – Zwróciłem się do niego.
– Ma kopertę w kieszeni kapoty.
– Skąd wiesz? – Dopytywałem się, ale moja ręka bezwiednie uniosła się aby sprawdzić czy mówi prawdę. Pistolet drgnął lekko i wylot tunelu lufy przesunął się powoli to w prawo, to w lewo. Spojrzałem weń i zrozumiałem ten gest. Nie miałem ochoty sprawdzić jak szybko potrafią wylatywać z niego ołowiane przywołania do porządku. Uniosłem więc dłoń ku górze aby mógł mi sam sięgnąć pod pachę. Zrobił to miękko i delikatnie niczym puchaty Adolf. Skorzystałem z okazji i łyknąłem nieco piwa. Podałem Flapowi, który z ochotą przytknął szyjkę do rozległych ust wielkości małego pontonu. Z przerażeniem obserwowałem jak cała zawartość znika w jego wnętrzu. – Zdaje się koleś, że będziesz musiał mi pójść po następne. – Stwierdziłem bezczelnie.
– Później pójdziesz. – Wtrącił się Flip. – Teraz siadaj i słuchaj, bo nie mamy czasu.
– Ale poprosisz go aby przyniósł mi piwo? – Zrobiłem minę niewiniątka, grzecznego chłopca, który prosi rodziców o zabawkę zza szyby sklepowej.
– Idź przynieś mu piwo, bo mnie wnerwia. – Flip wyraźnie przewodził tej parze. Flap posłusznie wykonał polecenie. Uśmiechnąłem się głupkowato wzruszając ramionami gdy zostaliśmy sami.
Po chwili siedzieliśmy jak para dobrych przyjaciół, on w moim wygrzanym przez koty fotelu, a ja na skórzanej sofce stojącej pod obrazem dziadka, pomiędzy szafą, a drzwiami na korytarz. Grubas przyniósł w końcu nam po kolejnym pilsie i stanął przezornie tak, że zagradzał swoją figurą ewentualną drogę ucieczki. Zanim odkorkowałem swojego, on już zdążył wlać sobie do środka połowę swojego. Mogłem sobie jedynie próbować wyobrazić koszty jakie ponieśli w młodości jego rodzice.
– Sprawa jest prosta. Nasz szef chce z tobą pogadać więc jak tylko skończysz żłopać piwsko to się do niego przejedziemy.
– A kto ci powiedział, że ja chcę z nim gadać?
– Nie stawiaj się młodzieńcze. Oscar bywa nieprzyjemny jak ktoś go wkurzy. – Wskazał kompana drgnięciem brody ku przodowi.
– Ale pije moje piwo. Nie widzę powodu, dla którego miałby się na mnie gniewać.
– Jeśli będziesz się opierał to może spowodować, że się zdenerwuje, a tego, wierz mi, chciałbyś uniknąć.
– No dobra. Niech będzie że ci wierzę. – Rzuciłem pojednawczo ostrożnie próbując jednak wybadać na twarzy grubego jakie ma zamiary wobec mnie. Niestety, bezskutecznie. Jego nalane oblicze nie zostało zmącone oznaką jakiejkolwiek myśli. O ile w ogóle kiedykolwiek jakaś myśl na nim gościła. Można było w to wątpić. Odstawiłem pustą butelkę na wzorzysty dywan z żółtymi kiedyś frędzlami i klasnąłem w dłonie.
– No! Możemy jechać. – Wykrzyknąłem ochoczo, co zdziwiło ich obu, a i mnie samego też po trochu.
– Buty nałóż. – Zwrócił mi uwagę grubas. Wyszliśmy na korytarz gdzie ukończyłem proces kompletowania ubioru zarzucając popielaty prochowiec na grzbiet. Spojrzałem na drzwi wejściowe. Nie nosiły najmniejszego śladu włamania. Faktycznie musieli być w tym fachu od lat.
– Kurde, moje drzwi do najsłabszych nie należą, a wy weszliście tutaj jak by ich wcale nie było.
– Wystarczyło, że Oscar dmuchnął i się same otworzyły.
– Chyba będę musiał coś z tym zrobić.
– Skoro mówisz…
Wyszliśmy na klatkę, zamknąłem drzwi na klucz choć nie dawało mi to gwarancji, że ponownie ich nie sforsują i pomaszerowałem posłusznie w ślad za chudym na dół. Nasz osobliwy pochód zamykał Flap z wielgaśną łapą wsadzoną do kieszeni gdzie ukrył swój gigantyczny pistolet.
Mijając szerokie witryny siedziby redakcji „Breslauer Neueste Nachrichten” przy Weiden Straβe 30[5], okupowane przez biedotę czytającą artykuły wystawionego za szybami bieżącego numeru, dotarliśmy do równiutkiej Zwinger Straβe[6]. Prowadzący wóz Flip ostrożnie wyjeżdżał zza rogu Schlesiche Landschaftlische Bank zu Breslau[7] bo nadjeżdżający od strony Liebichs Höhe[8] skład tramwaju linii dwadzieścia cztery, z logo firmy C&A na ścianie czołowej, nawet nie zahamował. Po chwili przeskoczyliśmy przez skrzyżowanie by skryć się w cieniu jasnej i prostej elewacji dawnego pałacu Henckla von Donnersmacka mieszczącego obecnie Schlesische General-Landschaft[9]. Na końcu ulicy, w małej zatoczce, wóz został zatrzymany, a mnie wyprowadzono na zewnątrz. Ruszyliśmy wzdłuż ściany Landratsamtu[10], w kierunku otoczonej niewysokim płotkiem promenady nad samą fosą. Po południowym deszczy pozostały już tylko rozlane tu i ówdzie wspomnienia brudnych kałuż, które skrzętnie omijaliśmy. Popychany delikatnymi szturchnięciami pistoletu w plecy dotarłem do zabezpieczonej już snopkiem przed zimnem fontanny chłopca z łabędziem[11]. Zatrzymaliśmy się na moment i miałem czas na sięgnięcie po papierosa. Flap mi przypalił gdy opierałem stopę o górną krawędź ogrodzenia sięgającego nie wyżej jak na trzy palce ponad kolano. Poczęliśmy się wszyscy rozglądać w poszukiwaniu celu naszej podróży. Ja zasadniczo nie wiedziałem czego szukać więc wyłuskałem spośród przechodniów elegancją jejmość w brązowym, wełnianym płaszczu z wysoko postawionym kołnierzem i białym szalem z jedwabiu. Nie wiele brakowało aby mi się zakochał w jej lekko zaróżowionych chłodem policzkach. W końcu panowie znaleźli to czego szukali i zostałem popchnięty w kierunku wysokiego, szczupłego faceta w wytwornym garniturze przechadzającego się wokół drucianej barierki otaczającej pomnik Pomony[12]. Na plecy, nie wsuwając rąk w rękawy, zarzucił prochowiec o barwie świeżo rozrobionego cementu. Pod rondo filcowego kapelusza wcisnął przyciemniane okulary w grubej, rogowej oprawie, które zakrywały większą część twarzy. Skórę na kościach miał naciągniętą, ale opaloną. Sprawiał wrażenie żywej mumii. Palce dłoni okryte rękawiczkami z miękkiej, jasnej skóry przebierały po ogniwach psiej obroży. W zagięciu ramienia wisiała zaś mahoniowa laska ze srebrną głownią w kształcie orlej głowy z wielkim, zakrzywionym dziobem. Na brodzie, bezpośrednio poniżej wąskich, niemal sinych ust, miał coś co wyglądało jak zad zdechłej nutrii, zarówno w zakresie konsystencji futra jak i jego barwy. Drgnęła aby wypuścić formułkę przywitania:
– Rufus Luciano. – Przedstawił się z pozoru uprzejmie. Jego niemiecki wyraźnie dawał do zrozumienia, że pochodzi z ojczyzny Leonardo da Vinci, choć pewnie on wolałby się powołać na znajomość z Alem Capone. Nie wyciągnął do mnie jednak dłoni na powitanie więc uznałem, że nie będzie to miłe spotkanie. Wiele się nie pomyliłem.
– Rodzice cię nie kochali jak byłeś mały, że dali ci imię po koniu? – Zacząłem zaczepnie gdy jego przydupasy oddaliły się na tyle aby mnie nie słyszeć. Jego twarz stężała, a usta ponownie przybrały kształt wąskiej nitki.
– Nie lubię cwaniaków, co to uważają się za spryciarzy. – Gdzieś w oddali zaskowyczała złowrogo wrona.
– Ależ ja nie uważam się wcale za spryciarza. Nie lubię tylko jak mnie kto zmusza do czegoś z czym mi nie jest po drodze.
– Sytuacja jest wyjątkowa, więc i forma musiała być wyjątkowa. Pozostaje ci się dostosować.
– Ostatni raz. – Gwizdnął ostro i spod najbliższego krzewu, rozgrzebując kupę opadłych liści, wybiegło coś co przypominało skrzyżowanie małej sarenki z wychudzonym szczurem o oczach tak wyłupiastych, że danie mu klapsa powyżej szpiczastego ogonka wybiłoby je z czaszki. Chudziutkie, patykowate nóżki drżały z chłodu. Wielkie uszy nadawały głowie wygląd przerośniętego nietoperza
– Masz psa? – Zdziwiłem się.
– To Pinscher
– Przecież to bardziej świnka morska niż pies. Karmisz go ziarnem?
– Daruj sobie.
– No tak. Kotletami by się udławił. – Nie jestem fanem psiej nacji, ale to już była przesada.
– Może pan wolniej? Niemiecki nie jest moim ojczystym językiem więc nie bardzo rozumiem.
– Nie ważne. Czego pan chce?
– Dostałeś ode mnie pewną przesyłkę.
– Chce pan powiedzieć, że te zdjęcia to pańska sprawka?
– Powiedzmy.
– Co to znaczy?
– Że dostaniesz ode mnie zadanie. – Jedną ręką wyciągnął z kieszeni na piersi paczkę Cameli, wydłubał papierosa, ale nie zapalał, kręcąc nim między palcami.
– Pan wybaczy, ale zadania to ja sobie sam wyznaczam. Jestem już duży i umiem sobie radzić w życiu.
– Nie wymądrzaj się. Ja mówię, ty słuchasz, a później wykonujesz. Zasada jest prosta.
– Yhymm. Niby dlaczego mam się do niej stosować.
– Bo jak się do niej nie zastosujesz to nie będziesz miał życia w tym mieście.
– Wielu mi to już mówiło, ale jakoś nie bardzo im to wychodzi. Poza tym nie lubię jak mi się grozi więc do rzeczy bardzo proszę.
– Ja nie grożę. Lojalnie ostrzegam. I daję szansę.
– Na co?
– Na korzystną dla ciebie współpracę z nami.
– Nie piliśmy bruderschafta. – Stwierdziłem sucho. – Co to znaczy „z nami”?
– Pochodzę z południa Włoch i przyjechałem tutaj aby prowadzić interesy niezwykle wpływowych ludzi. Liczę na to, że się domyślisz.
– Jasne. I ja miałbym być na takiej samej smyczy jak to coś co panu biega między nogami? – Dziwne zwierze podskakując pobiegło ponownie w kierunku żywopłotu porastającego skarpę nad fosą.
– Myślę, że ci się opłaci.
– Skąd ten pomysł?
– Dostałeś zlecenie od dwóch durniów. To są durnie i doskonale o tym wiesz. Powiedzmy, że chcę się podłączyć do interesu nieco podbijając im stawkę. – Jadący po drugiej stronie fosy, po Ohlauer Stadgraben[13] furgon transportowy zabuczał głucho syreną.
– Za pomocą takich fotek jak mi dostarczyłeś?
– Tak. Jest ich więcej, jeśli ciebie to interesuje.
– Nie szczególnie.
– Trudno. Będzie musiało. Masz im powiedzieć, że chcę dwadzieścia pięć patyków za komplet.
– Bo?
– Bo jak ich nie dostanę to zrobię im taką konferencję prasową, że najbliższy film będą mogli kręcić o życiu Papuasów na Madagaskarze.
– Papuasi nie mieszkają na Madagaskarze. – Wzruszyłem ramionami, bo facet sprawiał wrażenie pewnego siebie. Zbyt pewnego i zbyt dumnego aby przyznać się do jakiegokolwiek błędu.
– Nie ma to teraz znaczenia. – Odparł niezrażony i kontynuował swój wcześniejszy wątek. – Niech będą gotowi na jutro. – Zabrzęczała cicho obroża pomiędzy jego palcami.
– A dlaczego nie chcesz na przykład pięćdziesiąt patyków?
– Zasadniczo miałem chcieć trzydzieści pięć, ale niech będzie moja strata. Dziś chcę tylko dwadzieścia pięć.
– Skąd ta zniżka?
– Powiedzmy, że mam dobre serce i brakujące dziesięć nie jest mi potrzebne.
– Cóż za wspaniałomyślność. A dlaczego ty im tego nie powiesz?
– Mam do ciebie coś w rodzaju zaufania. – Ruszył powoli wysypaną jasnożółtym żwirem ścieżką w kierunku Schweidnitzer Straβe[14]. Chcąc nie chcąc musiałem podążyć za nim.
– Ciekawe. Ja sam go do siebie nie mam. Dobry dowcip. – Uśmiechnąłem się do swoich myśli. – Ale muszę o coś spytać. Co by było gdybym nie wrócił do wagonu?
– Elementarne zasady psychologii chłopcze. Mam dziś plany, które kolidowały by z odwiedzinami u tych pajaców więc muszę posłużyć się tobą. – Kontynuował przerwany wątek. – A chcę aby byli gotowi na jutro. – Poklepał się wymownie po klapie marynarki odpowiadając na moje pytanie.
– Masz pan drugą kopertę?
– To chyba oczywiste.
– A tamtych dwóch pomagierów? – Wskazałem kciukiem przez ramię. – Dlaczego nie skorzystasz z ich usług? Są bardzo przekonujący. Wiem co mówię. Z pewnością dali by sobie radę z tak prostym zadaniem. – Stali oparci o drucianą siatkę odgradzającą alejkę od pomnika udając, że są na spacerze, co chwilę zerkając w naszą stronę.
– Są mi potrzebni do czego innego. Ale nie muszę ci się tłumaczyć. Jak wspominałem, potraktuj to jako szansę w nadchodzących zmianach.
– Jakich zmianach?
– A ty dalej swoje. Przekonasz się za jakiś czas. Mam nadzieję, że będziesz miał wtedy więcej oleju w głowie aby dojść do wniosku, że jednak korzystnie jest ze mną dobrze żyć. Powiedzmy, że spodobała mi się twoja ikra. Teraz muszę cię opuścić. – Gwizdnął przeciągle i niezwykła sarenka zaczęła skakać na tylnych nóżkach pomiędzy jego starannie wypastowanymi trzewikami. Założył jej na szyję pozłacaną obróżkę i ruszył przez park w kierunku samochodu, którym mnie przywieźli. Za nim podążyły dwa cienie o twarzach wyrażającej mniej więcej tyle zainteresowania otaczającą przyrodą co Gabeljürge[15] spływającą z niego wodą. Zostałem sam.