1.
Wracałem właśnie od krawca pana Schnellera z Garten Straβe[1], któremu kazałem obstalować nowy płaszcz na zimę. Nadchodziła dużymi krokami, a ja nie miałem zamiaru dać się wymrozić. W poczekalni czekał na mnie wielki facet, którego można by, owiniętego białym materiałem, swobodnie użyć jako kuli bałwana śniegowego. Byłby to największy bałwan jakiego widziałem. Gość był spasiony, ale w tak poczciwy, pozytywny, okrągły sposób, że wywoływał mimowolny uśmiech na twarzy. Miał na sobie czarny, wełniany płaszcz z futrzanym kołnierzem oraz garnitur z tego samego materiału i w tym samym kolorze. Nawet gruby, włochaty krawat był czarny. Jedynie biała koszula odcinała się starannie zaprasowanym kołnierzykiem od jego masywnej, nalanej szyi. W pulchnej dłoni trzymał perfekcyjnie wyszczotkowany melonik. Okrągła, zaróżowiona twarz z pucołowatymi policzkami poprzetykanymi cienkimi żyłkami, wydętymi ustami i czujnymi oczami koloru głębokiego szafiru ożywiła się natychmiast jak tylko wsunąłem klucz do zamka w drzwiach prowadzących do mojego biura.
– Pan do mnie? – Zagadnąłem pogodnie odwracając głowę przez ramię.
– Owszem. Jeśli pan jest prywatnym detektywem.
– Jak najbardziej. Jestem. Zapraszam. – Uśmiechnąłem się i pozostawiłem za sobą otwarte drzwi aby mógł wykonać skomplikowany piruet i się w nie zmieścić. Powiesiłem prochowiec, szalik i kapelusz na wieszaku aby obciekły z wilgoci jaka rozgościła się na dworze i chwyciłem za elektryczny czajnik z grubej porcelany. Spojrzałem na niego pytająco gdy już się wtoczył do wnętrza.
– Kawy? Herbaty? – Na twarzy zagościł mu grymas jakby zagryzł soczystą cebulę. Przecząco pokręcił głową. Ledwo upchnął się między oparciami fotela dla gości. Rękawiczki z jasnobeżowej, jaszczurczej skórki ułożył starannie na podłokietniku, o który oparł hebanową, polerowaną na wysoki połysk laskę ze srebrną kulką na szczycie. Przygładził cieniutkie nitki siwiejących włosów aby zakryły przebijającą na czubku głowy łysinę. Ruszyłem do umywalki nabrać wody. Przy okazji sprawdziłem opuszkami palców temperaturę pieca, który rozpaliłem rano. Był jeszcze wystarczająco ciepły abym nie musiał zakładać kalesonów. Nastawiłem czajnik i usiadłem na miejscu, – Czym mogę panu służyć? – Splotłem palce w koszyczek, na którym oparłem brodę. Wyglądał na faceta, co to gdziekolwiek wejdzie to czuje się jak właściciel i dostaje to co mu potrzeba bez specjalnego podnoszenia głosu.
– Przychodzę do pana bo mam wątpliwości.
– Skoro są wątpliwości to już dobrze pan trafił. Jestem zasadniczo od tego aby rozwiewać ludziom wątpliwości. – Ucieszył się lekkim skurczem warg.
– Nazywam się Gustav Knauer i przyjeżdżam z Berlina…
– Knauer, Knauer… Ten od firmy przewozowej? – Wszedłem mu w słowo.
– Tak. Dokładnie ten sam. – Policzki rozsunęły się ukazując zęby tak białe jak bywają suknie ślubne w dniach ślubów.
– Zatem niezwykle miło mi gościć pana w moich skromnych progach. Skąd pan dowiedział się o mojej działalności? Jeśli można oczywiście zapytać.
– Przeczytałem pańskie nazwisko w jednej z gazet.
– To w Berlinie piszą o mnie w gazetach? – Autentycznie zdziwiłem się bo było to raczej niespotykane zjawisko.
– Och, sprawa dotyczyła jakiegoś szantażu w filmie czy filmie w szantażu. Nie pamiętam dokładnie, ale wymieniono pańskie nazwisko w kontekście Breslau.
– Achaaa. – Miło mnie połaskotała między łopatkami ta wiadomość – No dobrze. Co to wątpliwości ma pan dla mnie do rozwiania?
– Chciałem pana prosić aby przez pewien czas był pan moim pracownikiem. Kierownikiem miejscowego oddziału mojej firmy.
– Wie pan, zasadniczo zajmuję się poważnymi sprawami związanymi z łamaniem prawa i raczej nie wynajmuję się na godziny, a na spedycji znam się mniej więcej tak jak nie przymierzając, niejaki Ribbentrop na polityce międzynarodowej[2]. Podejrzewam jednak, że za tą prośbą kryje się przyczyna pańskiego niepokoju, która może mieć coś wspólnego z przestępstwem. Mam rację? – Wyraźnie odetchnął z ulgą. Jakby moje słowa były dokładnie takimi jakich ode mnie oczekiwał.
– Doskonale pan podejrzewa. – Przytaknął. – Pozwoli więc pan, że przedstawię cały problem od początku.
– Tak będzie zdecydowanie najlepiej. – Zgodziłem się i rozparłem łokciami w fotelu.
– Jak pan wie, prowadzę dużą firmę przewozowo-transportową, która ma oddziały w różnych miastach Niemiec. Jeden z nich znajduje się tutaj, w Breslau, przy Friedrich Karl Straβe 21[3]. Stąd zresztą, z Breslau, mój ojciec zaczynał działalność w tej branży już w 1903r. Dziś tutejszy oddział prowadzi bardzo sprawny pracownik. Pan Richard Rahmke. Oj – zmieszał się. – Prowadził. Powinienem był powiedzieć Prowadził. – Zapadła ta odrobina niezręcznego milczenia, z którą zwykle w takich sytuacjach nie bardzo wiadomo co zrobić. – Tak się bowiem nieszczęśliwie złożyło, że nie dalej jak tydzień temu pan Richard miał wypadek w biurze. Rozbił głowę i zmarł. Właśnie wracam z pogrzebu. – Dorzucił jakby miało to usprawiedliwić jego strój. Niewątpliwie troszkę było w tym prawdy.
– Przykra sprawa. – Pokiwałem głową i wstałem aby nalać zagotowanej wody do przysposobionego kubka z uszczerbionym rantem. Spojrzałem na niego pytająco, ale ponownie odmówił. Zanim usiadłem sięgnąłem jeszcze do dolnej szuflady szafki na akta wydobyłem z niej ćwiartkę złotego rumu Matusalem[4] w butelce z matowego szkła. Odkorkowałem i wlałem małą działkę do herbaty. – Na rozgrzewkę. Zmarzłem okrutnie. – Usprawiedliwiłem się. W jego oczach dostrzegłem coś na kształt błagania. Z tej samej szuflady wydobyłem stopkę od wódki i nalałem do niej kubańskiego ratownika w płynie. Popchnąłem całość palcem po szybie blatu w jego stronę. Z niejakim wysiłkiem zgiął się aby po nią sięgnąć. Wrzucił rum sobie do środka jednym szybkim ruchem. Nalałem więc jeszcze raz. Przyciągnął stopkę na krawędź ponownie ale teraz jej nie wypił, tylko wrócił do przerwanego wątku:
– No więc Rahmke jakiś miesiąc temu przesłał do mnie list, w którym informował, że ma bardzo poważne podejrzenia wobec dwóch kierowców. Uważał, że kradną paliwo z wozów jakie powierzano im do prowadzenia. Zdziwiłem się, bo zawsze albo dzwonił do centrali do Berlina, albo korespondencję służbową pisała na maszynie jego sekretarka.
– A ten list był pisany odręcznie. – Domyśliłem się.
– Dokładnie tak. – Uprzejmie skinął głową w geście zadowolenia. – Na samym początku wydało mi się to trochę dziwne, ale później w nawale obowiązków zapomniałem o tym. Podobnych spraw mamy kilka w roku i jakoś zawsze dawaliśmy sobie z nimi radę bez większego problemu. To znaczy, zwalnialiśmy takiego pracownika oczywiście, bo kradzież to przestępstwo. Pan Rahmke jest z wykształcenia matematykiem i lubi wszystko układać w zgrabne tabelki czy wzory. Dlatego cenię zawsze jego sprawozdania. Są takie dokładne. – Podłubałem językiem między zębami, co spowodowało grymas na mej twarzy. Zrozumiał to tak jakbym chciał go popędzić aby szybciej przeszedł do sedna. – Żeby udowodnić swoje podejrzenia stworzył dla mnie specjalny raport, w którym zbierał wszystkie informacje na ten temat. Nazwał go „Raportem Tendencji”. Nie będę tu teraz pana zanudzał szczegółami, bo to może być skomplikowane dla kogoś kto nie siedzi w branży przewozowej. – Nie pozostało nic innego jak pokiwać głową bo któryś z moich wewnętrznych głosów mówił, że facet może mieć odrobinę racji. – Dość powiedzieć, że w przesłanym do mnie liście zebrał pewne dane z tego raportu, które zasadniczo potwierdzały jego słowa. Zapoznałem się z nimi i faktycznie wychodziło na to, że możemy mieć problem. Zadzwoniłem więc do tutejszego biura informując, że w ramach inspekcji przyjadę. Miało to nastąpić właśnie tydzień temu. Gdy przybyłem na miejsce z samego rana to okazało się, że pan Rahmke został znaleziony z rozbitą czaszką w swoim gabinecie.
– Zaczyna być ciekawie. – Wtrąciłem się upijając łyk herbaty.
– Policja stwierdziła, że to był nieszczęśliwy wypadek. Powiedzieli, że potknął się o rozcięty dywan. Faktycznie, od kiedy pamiętam, sekretarka powtarzała mu zawsze, żeby tę dziurę zaszyć albo w ogóle wymienić cały. Trudno im było wymyślić lepsze rozwiązanie i taka była konkluzja dochodzenia.
– Jak mniemam pan ma inne zdanie na ten temat.
– Trudno powiedzieć. Nikogo za rękę nie złapałem więc nie mogę autorytarnie stwierdzić, że policja się myli.
– I to są te wątpliwości, o których wspominał pan na początku. – Uśmiechnąłem się.
– No właśnie. W dzień kiedy to się stało panna Anne-Marie, sekretarka, zaprosiła wszystkich pracowników na małe przyjęcie urodzinowe w Etablissement Deutscher Kronprinz[5] przy Westend Straβe 52[6]. Pan Rahmke ponoć źle się poczuł i wrócił do domu. Rano, tuż przed moim przyjazdem, znaleziono go martwego. To straszne. – Uniósł stopkę ujętą w dwa palce do wysokości oczu, przyglądał się przez moment zawartości i wychylił trzeszcząc niemiłosiernie fotelem. Przestraszyłem się, że zaraz gruchnie o podłogę i stracę klienta.
– Czego więc pan ode mnie oczekuje?
– Chciałbym aby pan został na jakiś czas kierownikiem mojego biura i w ramach obowiązków ustalił, czy Rahmke faktycznie się o ten dywan potknął, czy może jednak ktoś mu w tym pomógł.
– Dostrzegam pewien problem panie Gustawie. Ja się kompletnie nie znam na prowadzeniu firmy przewozowej. – Szczelnie opatuliłem kubek obiema dłońmi bowiem ciepło rumu do mnie od środka jeszcze nie dotarło. Starałem się być możliwie grzeczny i uprzejmy. Od słodyczy mego głosu koza wykarmiona drutem kolczastym i tłuczonym szkłem dostałaby torsji.
– To nie jest takie skomplikowane jak się może z pozoru wydawać. Niech pan się nie martwi. Jest pan inteligentny, wierzę że poradzi pan sobie doskonale.
– A jak zawalę jakieś ważne zlecenie?
– Damy sobie radę bez jednego czy dwóch klientów, którzy mogliby się przez pana obrazić.
– Nie wiem czy to się skończy tylko jednym czy dwoma obrażonymi klientami. – Uśmiechnąłem się ponownie, a on pojął w lot co mi chodzi po głowie. – Gdzieś po sąsiedzku rozdzwonił się telefon. Nikt go nie odbierał i zamilkł równie gwałtownie jak objawił swoją obecność.
– Dla mnie w tej chwili najważniejsze jest aby ustalić co się tak naprawdę wydarzyło. To będzie pańskie główne zadanie. Resztą niech się pan w ogóle nie martwi.
– Rozumiem. Mam pewną sugestię w związku z tym jeśli pan pozwoli. Wydaje mi się, że dobrze by było aby mnie pan wprowadził i przedstawił pracownikom. Możemy to jakoś zaaranżować tak aby nie znali mojej prawdziwej roli?
– Tak. Myślałem o tym samym. Będę w Breslau jeszcze parę dni. Możemy się umówić na jutro rano. Przyjedzie pan do nas i wszystko załatwimy tak jak trzeba, aby wyglądało prawdziwie.
– Jeszcze jedno. Nie wiem czy dobrze myślę, ale chyba byłoby sensownie aby mnie pan nie przedstawiał pod moim nazwiskiem. Ktoś mógł czytać te same gazety co i pan. Od razu się może zorientować co jest grane. Oczywiście przy założeniu, że w całej tej sprawie jest ktoś kto zrobił Rahmkemu krzywdę.
– Słuszna uwaga. Jakie więc nazwisko pan proponuje?
– Nie wiem. Karl Schuricke[7] może być? – Rzuciłem pogodnie bez namysłu bo od wczoraj w głowie dudniła mi Frauen In Metropol tercetu Rudiego z tymi karaibsko-kubańskimi wstawkami.
– Rodzina tego muzyka?
– Coś w ten deseń. – Zanurzyłem nos w gorącym kubku.
– Dobrze. Czy sądzi pan, że tydzień czasu wystarczy aby ustalić co i jak?
– Nie wiem. Okaże się na miejscu. Teraz nie potrafię odpowiedzieć panu na to pytanie.
– Dostanie pan ode mnie tysiąc marek za tydzień pracy. Plus drugi tysiąc jeśli sprawa okaże się poważna i uda się panu ustalić kto zrobił Richardowi krzywdę.
– Jeśli ktoś mu krzywdę zrobił. – Zaakcentowałem mocno pierwsze słowo. – Na tym etapie nie zakładałbym żadnej ewentualności. Ale tysiąc marek to zdecydowanie zbyt hojny gest panie Gustavie. – Kolejny raz byłem tak słodki, że jeszcze moment a mój żołądek zareagowałby odruchem wymiotnym, który byłoby niewątpliwie trudno opanować.
– Stać mnie. – Uwierzyłem mu na słowo bez specjalnego przekonywania. Uniósł się z trudem. – Teraz muszę się już pożegnać. – Podał nad biurkiem chłodną, wypolerowaną dłoń. Uścisnąłem ją mocno. – Oczekuję, że pojawi się pan w biurze najpóźniej o ósmej rano. – Jęknąłem.
– Nie można nieco później? – Uśmiechnął się pod nosem swoimi mięsistymi wargami, ale chyba nie chciałem wiedzieć co sobie o mnie pomyślał. – Muszę koty nakarmić. – Dodałem na usprawiedliwienie.
– Dobrze. Dziesiąta najpóźniej w takim razie. Proszę zapamiętać: Friedrich Karl Straβe 21. Wjazd przez bramę jak do zakładu Gebrüder Wolff[9]. Dzielimy z nimi podwórze. Trafi pan?
– Tak. Dziękuję.
– W biurze jest mieszkanie służbowe. Będzie do pana całkowitej dyspozycji. Sądzę, że dla zachowania pozorów dobrze by było gdyby pan w nim zamieszkał.
– Zachowamy więc pozory. – Uspokoiłem go. – Będę tylko musiał kogoś poprosić aby mi karmił zwierzaki. Ten starszy ma ataki Alzheimera i zdarza mu się zapominać, że właśnie przed momentem zjadł. Wtedy domaga się kolejnej porcji.
– Dysponuje pan wozem? – Zignorował moją durną uwagę.
– Tak.
– To w czym problem? Zawsze będzie mógł pan wyskoczyć w sprawach służbowych na miasto. Nikt pana z tego rozliczał nie będzie. Powiem więcej. Będzie to nawet wyglądało naturalniej.
– Skoro pan tak mówi, to nie pozostaje mi nic innego jak tylko się tego trzymać. – Wstałem również. Ukłonił się niemal po wojskowemu, odwrócił na pięcie i wyszedł klekocząc laską o zadeptany dywan, który dawno stracił swoją pierwotną barwę. Pozostawił za sobą kosztowny zapach sandałowca.
Ciekawa sprawa. Czytałem bodaj w Breslauer Zeitung o tym co się stało panem Rahmke. Nie sądziłem wtedy aby mogło z tym wiązać się jakieś zlecenie dla mnie. A tu taka niespodzianka. Dochodziło południe. Wiedząc, że przez tydzień nie będę miał czasu na inne zadania postanowiłem zająć się już nieco zaległą sprawą Klinnerów. Miałem do odwiedzenia pewnego nędznego fotografa. Wyszedłem więc starannie zamykając za sobą drzwi. Za obramowanie szyby wsunąłem kartkę z napisem Praca w terenie i zbiegłem na dół.