1.
Tej jesieni miałem jeszcze jedną sprawę do rozwiązania. W trakcie próby uwolnienia się od oskarżeń o zabójstwo Alexandry Wrexler złożyłem obietnicę Schulmbachom, sąsiadom prowadzącym obok mojego mieszkania niewielką restaurację, że zajmę się zniknięciem jednego z ich znajomych. Pan Ariel Klinner miał z żoną sklep z bielizną na rogu Hirsch Straβe[1] i Scheitniger[2]. Taki duży, z szeroką witryną, pełen damskich fatałaszków w całym zakresie kolorów tęczy. Z mojej strony zainteresowanie asortymentem państwa Klinnerów można by sprowadzić jedynie do uprzejmej chęci poszerzania wiedzy o sposobach jego zdejmowania z kobiecych ciał. Nic ponad to. Dlatego też nie zwracałem przesadnej uwagi na to co się dzieje z tą rodziną i umknął mi fakt, że od jakiegoś czasu nie pojawiali się już w okolicy.
Byli Żydami więc można się było spodziewać że szykowali się do swojej alija[3]. Ileż można znosić permanentne upokorzenia i szykany? Widząc co się w tym kraju dzieje sam bym poważnie na ich miejscu, rozważał jaki kierunek obrać tamtego dnia. Gdy spotkałem panią Klinner i jej córkę w bramie, jak były poniewierane przez Bilkego, który zajął ich sklep, towar i mieszkanie, Schulmnachowie przyjęli ode mnie zobowiązanie zajęcia się tą sprawą. Nie miałem wtedy pojęcia czym to wszystko się skończy. Bałem się jednak, że ta sprawa zmusi mnie do zajęcia jednoznacznego stanowiska w kwestiach, w których wolałbym unikać takich deklaracji. Mogły być stanowczo szkodliwe dla zdrowia. Mimo wszystko obiecałem się nią zająć choć choć niemal od początku wiedziałem kto w tym maczał palce to chodziło raczej o udowodnienie winy niż wskazanie sprawcy.
Później, jakieś dziesięć dni, albo tydzień po tym jak Schulmbachowie wpadli na pomysł obdarzenia mnie sprawą Klinnerów zajmowałem się fałszywym okupem pewnego filmowego pięknoducha bez krzty dobrego wychowania. Znalazłem wtedy jeden wolny wieczór i zjadłszy kolację Pod Białym Bocianem podszedłem do pracowicie wycierającego kufel Heinricha rezydującego za kontuarem:
– Gdzie je znajdę? – zacząłem trochę zbyt obcesowo przeżuwając ostatni kęs chrupiącej bułeczki z makiem, ale doskonale odgadł o co mi chodzi. Myślę, że czekał na to pytanie od jakiegoś czasu.
– W piwnicy. Wejście jest w bramie pod schodami. Trafisz bez problemu.
– Jakiś klucz będzie potrzebny?
– Nie, od kiedy Bilke kazał im tam zamieszkać, zdemontował kłódkę. Zamiast niej jest teraz kawał patyka. Schodzisz w dół i w prawo, do końca aż zobaczysz małe okienko na końcu korytarza. Drzwi są po prawej – udzielał wskazówek nie przerywając wycierania trzymanego w pulchnych dłoniach naczynia. Narzuciłem na grzbiet marynarkę oraz podszyty kraciastą tkaniną prochowiec i odszukałem zejście do piwnicy. Wąskimi, krętymi schodami zszedłem na dół i bez trudu odnalazłem stosowne drzwi zbite z krzywych desek. Zastukałem kłykciem. Po chwili uchyliły się na szerokość kartki papieru. W szparze byłem w stanie dostrzec jedynie ciemną źrenicę oka okoloną skrzącym się białkiem.
– Proszę się nie bać. Jestem Wilhelm. Sąsiad spod Scheitniger Straße 20. Przysyłają mnie do pań Schulmbachowie. Możemy porozmawiać?
– O czym? – oko ze szpary nie wyraziło chęci jej powiększenia.
– O panu Arielu.
– Nie ma go.
– Tyle to wiem. Chciałem go dla pani poszukać. Jestem prywatnym detektywem. Schulmbachowie poprosili mnie abym go wam odnalazł – starałem się być niczym walczący o klienta tragarz z Hauptbahnhof[4].
– Jego nie trzeba szukać.
– Jak ktoś znika to trzeba.
– On nie zniknął – ciemne oko upierało się przy swoim.
– Tak? Jak w takim razie pani wytłumaczy to, że jego sztrajmel[5] wciąż wisi na wieszaku? – Chyba ją zaskoczyłem, bo za drzwiami nastała nerwowa cisza przerywana szelestem materiału. Ewidentnie odwróciła się sprawdzić czy kapelusz faktycznie wisi tam gdzie mówił mi Heinrich. Minęła może z minuta zanim drzwi odsunęły się na szerokość zaciśniętej pięści. W mroku spowijającym korytarz piwniczny udało mi się wypatrzeć burzę czarnych loków dookoła bladej, brudnej i wychudzonej twarzy o zapadniętych policzkach wydatnie podkreślających kości oraz długi nos.
– Skąd pan wiedział, że jego kapelusz jest tutaj? – bujne brwi tworzące zadaszenie nad głębokimi oczodołami uniesione były w wyrazie zaskoczenia.
– Od tego są prywatni detektywi aby wiedzieć takie rzeczy, szanowna pani – uśmiechnąłem się i wsunąłem przed nos wizytówkę jaką wydobyłem z kieszeni na piersi. Przestudiowała kartonik dokładnie z każdej strony po czym spojrzała na mą twarz. Poczułem nieograniczoną dumę z faktu, iż nie znalazła na papierze ani jednej plamy tłuszczu, a zlustrowała ją niczym gestapo najgorszą spelunę w mieście.
– Proszę, niech pan wejdzie. Olga – przedstawiła się żylastą dłonią, której bałem się mocniej uścisnąć, aby nie rozpadła się od tego na poszczególne kostki. Mogła mieć ponad pięćdziesiąt lat, głęboko zapadnięte oczy, pobrużdżoną twarz, która dawno temu mogła z powodzeniem startować w konkursach piękności. Dziś była nie tylko zakurzona, ale też ewidentnie zmęczona wszystkim tym co ją w życiu spotkało. Po ich sytuacji trudno było się temu dziwić.
Wsunąłem się ostrożnie do wnętrza, które z komórki zaadoptowano na pomieszczenie mieszkalne. Było tylko odrobinę większe od mojej szafy. Pod ścianą z niewielkim oknem, zawieszonym tuż pod stropem, stał stół zbity z nierównych desek. Obok pysznił się rozgrzany, żeliwny piecyk, na którego palniku furczał parą czajnik. Tuż obok postawiono prostokąt nieoheblowanych desek wypełniony szorstkim sianem zamiast siennikiem. Pod sufitem tliła się lampa naftowa rozrzucająca wokoło wystarczającą ilość światła abym w kącie, skuloną na taborecie, dostrzegł jeszcze jedną postać. Zawinięta w dziergany na drutach sweter siedziała z podkulonymi pod siebie kolanami, które obejmowały cieniutkie ramiona. Wystające spod poszarpanych rękawów nadgarstki były zaczerwienione i poobcierane na wystających kostkach. To była Ryfka Klinner, którą widziałem wcześniej na butach Bilkego w bramie. Była dużo młodsza niż matka. Nie znałem ich bliżej poza standardowym Guten Morgen[6] co rano na ulicy. Teraz wywarły na mnie przygnębiające wrażenie. Stanąłem niepewnie pod lampą po środku pomieszczenia. Olga wskazała krzesełko naprzeciw okna i ujęła przez rękaw czajnik aby wlać jego zawartość do wyszczerbionego kubka stojącego na stole. Po tym wszystkim usiadła na skraju łóżka opatulając się szczelnie ciemną derką. Przez chwilę wpatrywała się we mnie swymi ciemnymi oczyma w milczeniu. Uznałem więc, że powinienem zacząć.
– Nie musi się mnie pani obawiać. Jestem tu po to aby wam pomóc.
– Jak?
– Chcę znaleźć pani męża. Pana Ariela.
– I to ma nam pomóc?
– Jeśli go nie ma to trzeba go odnaleźć bo się zgubił, prawda? – odniosłem wrażenie jakbym rozmawiał z pięciolatką.
– Nie zgubił się – nerwowo bawiła się okularami w lekkiej, drucianej oprawie, w której brakowało lewego szkła.
– To gdzie jest w takim razie?
– Wyszedł.
– Wybaczy pani, ale szanujący się dżentelmen o tej porze roku nie zostawia w domu kapelusza.
– On ma dwa kapelusze.
– Tylko dwa? Czy może więcej? Gdzie je trzyma? Przecież tutaj nie ma szafy. Poza tym jego płaszcz również wisi na kołku jeśli się nie mylę – spojrzałem jej ponownie prosto w oczy. Zakłopotała się i poczęła skubać dziurę w rękawie. Córka siedziała cały czas w tej samej pozie i nie odzywała się ani słowem. Nawet trudno było usłyszeć jej oddech. Zdawało się, że nie istniała. – To jego płaszcz. Zgadza się? – kontynuowałem wskazując za siebie na krótkie, pocerowane i podszyte futrem palto wiszące na ścianie przy wejściu.
– Tak – skinęła niechętnie głową.
– Więc nigdzie nie poszedł. Co się w takim razie z nim stało?
– Nie musi pan wiedzieć – zacisnęła palce na deskach tuż obok ud.
– Ale chcę.
– Po co?
– Takie mam zadanie.
– Ale ja nie chce aby pan go szukał. – Przestraszyłem się, że ze złości połamie sobie posłanie.
– Przykro mi. Zlecenie dostałem od kogo innego – uśmiechnąłem się króciutko, samymi kącikami ust. – Dlaczego pani nie chce abym go szukał?
– Bo to nikomu nie przyniesie korzyści.
– To znaczy?
– Co się pan tak o wszystko dopytuje? Głuchy pan jest?
– Poproszono mnie abym to robił. Wiem, że pani może się z tym nie zgadzać. Niestety, nic na to nie poradzę. Mimo wszystko byłoby miło gdyby spróbowała mnie pani zrozumieć – spojrzała chyba nieco przychylniej, choć ciemność i migoczące cienie od płomienia lampy mogły mnie zwieść.
– Ściągnie pan tylko na nas i na siebie jakie nieszczęście – pierwszy raz aksamitnym głosem odezwała się Ryfka. Odwróciłem głowę w jej stronę, ale ona nie zmieniła ani o centymetr swojej pozycji. Nie patrzyła na mnie i nie poruszyła nawet o milimetr. Wyglądała jak jakaś dawno temu zakonserwowana mumia. Tylko jej obfite, czarne włosy drgały lekko w rytmie płytkich i urywanych oddechów.
– Jakie nieszczęście?
– Nieszczęście – ucięła tak cicho, że prawie jej nie usłyszałem.
– Niech nam pan da spokój – odezwała się matka. – Nie chcemy ani od pana, ani od Schulmbachów żadnej jałmużny. I niech pan już sobie idzie – obrzuciła mnie błagalnym spojrzeniem. – Byłoby lepiej jakby pan tu więcej nie przychodził.
– Kiedy wasz Papa wyszedł? Kiedy go widziałyście po raz ostatni? – próbowałem jednak przebić się przez te dwie bariery niechęci.
– Idź pan stąd! – wstała z łóżka tak energicznie, że z pleców spadło jej to czym była okryta, a stół potrącony kolanem zachybotał się niebezpiecznie grożąc rozlaniem kubka z parującym płynem. – Idź pan już!
– Nie chciałem urazić. Przepraszam – wstałem posłusznie zbierając się do wyjścia. – Gdyby jednak panie zmieniły zdanie, albo przypomniały sobie coś ważnego to proszę skontaktować się z Schulmbachami. Oni mi wszystko przekażą.
Wyszedłem pospiesznie na zewnątrz cicho zamykając za sobą drzwi. Odniosłem wrażenie, że wpuszczono mnie do domu wariatów, tylko jeszcze nie bardzo wiedziałem, na który dokładnie oddział. Coś mi w tej rozmowie nie dawało spokoju. Była zbyt oczywista, za bardzo taka jakiej bym się spodziewał. To nie było po mojej myśli. Postanowiłem więc jeszcze zadziałać w inny sposób. Potrzebowałem choć odrobinkę zbliżyć się do informacji gdzie mógł się podziewać pan Ariel i miałem na to już pewien pomysł. Musiał tylko nadejść odpowiedni moment abym mógł go zrealizować.