2.
Wyszorowany i wypastowany po wczorajszej przepychance z łysym Waltherem, dzierżąc w ręku niewielką walizkę z najpotrzebniejszymi przyborami i ubraniami, wsiadałem skoro świt, czyli około pół do dziesiątej, do mojego Opla stojącego przed restauracją Schulmbachów. Magda obiecała bowiem, że zaopiekuje się zwierzyńcem w czasie gdy będę w delegacji po drugiej stronie miasta. Kierując się wskazówkami pana Knauera z szerokiej i gęsto obłożonej ruchem ulicznym Friedrich-Wilhelm Straβe[1] wjechałem w oblaną mżawką Friedrich-Karl Straβe. Od natłoku tych fryderyków można było dostać kręćka. Całkiem niedawno, zajmując się sprawą ślicznej Wrexlerówny, odwiedziłem tę okolicę w poszukiwaniu jej mieszkania. Minąłem gęstniejący tłumek gromadzący się koło sklepu, na witrynie którego ktoś mundurze malował coraz popularniejsze ostatnio antysemickie hasła. Kawałek dalej, głośno trzaskając trzewikami o bruk, maszerowała kolumna brunatnych rozrabiaków z transparentami i flagami o złamanych krzyżach. Dzięki tym dźwiękom wysokie kamienice sprawiały wrażenie ścian gotyckiej katedry, która przytłaczała swym ogromem poruszającego się główną nawą mnicha. Do mnicha było mi daleko, więc kamienice dla mnie pozostawały niezmieninie tylko kamienicami. Choć głębokość wąwozu ulicy robiła wrażenie. Ruch jakby zelżał więc nie musiałem rozpychać się łokciami w walce o miejsce na bruku. Jechałem wolno w poszukiwaniu odpowiedniego adresu. Wyręczył mnie w tej czynności kusy ciągnik balastowy w charakterystycznym seledynowym malowaniu Knauera. O tym z czyjej stajni pochodził informowało stosowne logo w specjalnym, podświetlanym boksie zamocowanym na obłym, szarym dachu kabiny. Wyjeżdżał z szerokiej, wykładanej kocimi łbami, bramy po prawej stronie. Dzięki temu wiedziałem gdzie mam wjechać. Przepuściłem go uprzejmie uchylając kapelusza kierowcy i wbiłem się w podwórze. Było szerokie i długie, sięgające chyba aż do tylnych ścian kamienic stojących przy następnej przecznicy, bliższej Nikolai Platz[2]. Po lewej stronie ciągnął się wysoki na cztery piętra magazyn z żółtej cegły oblepiony na rogach czerwonawym i ozdobnym klinkierem. Pod rampą stał wóz konny, który ładowano jakimiś skrzynkami i pakunkami. Po przeciwnej stronie podwórka, w pewnym oddaleniu od wjazdu, był podobny budynek, ale nieco niższy i krótszy. Przy jego rampie też pracowali tragarze. Brakowało tylko żurawi portowych i frachtowca aby można poczuć się jak w Danzig[3]. Sztauerzy[4] w swych charakterystycznych kraciastych czapkach z połamanymi daszkami kręcili się w każdym zakamarku. Rozglądałem się uważnie w około i tym zwróciłem uwagę ciecia w ciemnogranatowym, wełnianym mundurze z czako o lakierowanym, czarnym daszku, który się we mnie intensywnie wpatrywał. Uchyliłem okna i krzyknąłem na niego:
– Do Knauera to gdzie?
– O, a tu, przed magazynem w prawo. – Wskazał kierunek palcem, którego nie szorował co najmniej od pół roku. – Wyjedź pan zza rogu i zobaczysz szyldy. – Faktycznie, dotoczyłem się siłą rozpędu kilka metrów i po prawej stronie, w pewnym oddaleniu od głównej osi podwórza pojawiła się wsparta na niewielkich wieżyczkach brama z kutych, pionowych prętów ujęta w górnej części w łuk. Była zapraszająco rozchylona na boki. Nad nią zawieszono tablicę z wymalowaną nazwą firmy. Tę, odchodzącą w bok, część podwórza otaczały wysokie wrota garaży. W głębi, po lewej dwa z nich były otwarte ukazując stanowiska warsztatowe gdzie kilku mechaników krzątało się przy zdjętym kole wozu podobnego do tego jaki przepuściłem wcześniej. W rogu, na samym końcu stał wielki, nitowany, cylinder zbiornika na paliwo oraz jaskrawo czerwony dystrybutor z daszkiem tylko odrobinę większym niż mój kapelusz. Zakotwiczono przy nim perłową limuzynę Bentleya wyglądającą jak całkiem spory, pełnomorski wycieczkowiec. Brakowało tylko komina i bandery. Szofer, lekceważąc zagrożenie, palił niedbale wetkniętego w usta papierosa i polerował lampy. Budynek po prawej, dźwigał na grzbiecie pomieszczenia biurowe, do których wchodziło się po zadaszonych, stalowych schodach przyklejonych do ściany czołowej. Środek placu zajmowały dwie przyczepy z podwiniętymi rękawami plandek i opuszczonymi dyszlami.
Zaparkowałem tuż za nimi i zanim zdążyłem wysunąć trzewik w kierunku ziemi podszedł do mnie facet w ciemnym kombinezonie, który gdzieś w okolicy ukrzyżowania Chrystusa mógł być drelichowy i niebieski. Obecnie było na nim tyle smaru, że przez tydzień mógłby zasilać kocioł jakiejś niewielkiej elektrowni. Oczywiście gdyby tylko chcieć go w nim spalić. Czarne dłonie zostały otarte o materiał pod kieszenią na piersi w rozpaczliwie symbolicznym geście higieny. Zostałem obdarzony pytaniem wydobywającym się spod sumiastego, ale starannie przyciętego wąsa opadającego na boki i przykrywającego kąciki ust:
– Elegancki pan do kogo?
– Do Knauera. Jestem umówiony.
– Na górę pan pójdziesz. O tam. Schodami. Sekretarka wprowadzi. – Podszedł do nas jeszcze jeden wąsacz. Tym razem był czystszy. Jedynie odrobinę. I nie miał kombinezonu na sobie tylko koszulę w paski i liche spodnie zawiązane sznurkiem. Brudas poinformował go do kogo kieruję swe kroki więc tamten bez słowa zawinął się na pięcie i, zadowolony z dobrze spełnionego obowiązku, zniknął za wąskimi, odrapanymi drzwiami, do których krzywo i niechlujnie przyczepiono tabliczkę z napisem Stróżówka. Zatrzasnął je za sobą z hukiem, który było słychać co najmniej w okolicy Bierseidel[5]. Długo jeszcze brzęczał wiszący luźno skobel. Po chwili wyłonił się zza firanki okienka z małą odsuwaną szybką. Nabijał fajkę.
Wspiąłem się na stalowe schody ze stopniami z karbowanej blachy prowadzącymi do zielonych drzwi z napisem Biuro. Zapukałem ostrożnie i nacisnąłem klamkę. Okazało się, że za nimi był tylko ciemny przedsionek o zielonych ścianach wymalowanych lśniącą, olejną farbą i gumową wykładziną w romby. Było tu dwoje drzwi kolejnych prowadzących do sekretariatu oraz do klozetu. Kąt okupowało bezpańskie wiadro, szmaty i powyginany sękami kij od szczotki. Zdecydowałem się na sekretariat. Przywitała mnie niewielka osóbka o burzy czarnych, krótkich loków, które próbowały wyrwać się spod jakiejkolwiek próby zapanowania nad nimi. Miała mocno zaznaczone makijażem górne powieki i drobne, układające się w małą śliweczkę, jędrne usteczka. Biała, przewiewna bluzka z rozszerzającymi się nieco poniżej łokcia rękawami ukrywała za rozchełstanym kołnierzem piersi odrobinę tylko większe od łyżki do zupy. Wstała uśmiechając się i wesoło marszcząc wąski nosek.
– Wi… Tfu! Karl. Karl Schuricke. Ja do pana Gustava Knauera. – Uniosłem rondo szarej fedory[6].
– Dzień dobry. Proszę. Niech pan spocznie. Już zaraz pana poproszę. – Na całe szczęście zignorowała moją pomyłkę. Wskazała stojące pod ścianą proste, drewniane krzesło o wygłaskanym siedzisku. Skrzypiało niemiłosiernie gdy zniknęła za drzwiami w przeciwległej ścianie. Wykorzystałem ten czas na rozejrzenie się po pokoju. Mniej więcej w jednej trzeciej długości został przegrodzony drewnianym, brązowym płotkiem o grubych szczeblach i odpadającej, brązowej farbie. Tuż za nim ustawiono długi stół, na którym porozkładane były, równo ułożone w stosiki jakieś papiery z tabelkami, teczki z wstążkami i tekturowe pudełka. Po lewej, przy ścianie, przecięto balustradę umożliwiając wejście do środka osobom wyłącznie upoważnionym. Zaś w głębi po prawej, twarzą do ściany z oknami, ale pomiędzy nimi, stało wielkie biurko wyłożone zieloną imitacją skóry. W zaplanowanym porządku piętrzyły się na nim stosy segregatorów i kolejnych kartonów. W rogu blatu stał też kamienny organizer na przybory piśmienne, bibularz, kałamarz oraz wielki, ciężki dziurkacz o rączce zrobione z grubej, wyboistej stali, która swym kształtem przypominała łyżkę do butów. Dalej, pod oknem, stał niewielki stolik, a za nim sekretarzyk zamieniony na centrum zarządzania parzeniem kawy i herbaty. Na otwartym blacie stała lakowa taca z porcelanowym dzbankiem, z którego unosiła się para i zapach orientu. Granitowe parapety okien zamieniono w wystawkę kolorowych kwiatków postawionych, dla większego dostępu światła, na grubych i zakurzonych książkach adresowych. Pod ścianami zaś poupychano szafy na segregatory. Byłem na etapie liczenia much na suficie gdy wróciła sekretarka. Otworzyła bramkę, przyjęła kapelusz i płaszcz na koniec podając cieniutką, drobniutką dłoń:
– Anne-Marie Tröpfchen.
– Karl Schuricke.
– Zapraszam. – Uchwyciła w przelocie tacę i poprowadziła mnie do obitych pufiatą skórą drzwi. Nacisnęła łokciem klamkę i pchnęła je pośladkiem, który ostatecznie mógłby wzbudzić moje zainteresowanie. Był nawet całkiem krągły. Przepuściłem ją przodem w niecnym planie oceny obu jej walorów.
Kolejny pokój był nieco większy od sekretariatu. Po środku ustawiono niewysoki stoliczek do kawy w stylu chippendale[7] z blatem inkrustowanym kolorowymi kawałkami drewna układającymi się w kształt kwiatu magnolii. Koło niego stały dwa fotele o oparciach równych wysokością z podłokietnikami. Obito je brązową skórą, która do ramy przymocowana była szeregiem gwoździ tapicerskich o szerokich, mosiężnych łebkach. W prawej ścianie znajdowały się starannie wymalowane na biało drzwi prowadzące na balkon oraz szerokie okno. Tuż pod nim stało masywne biurko z zasłoniętą przestrzenią na nogi i szeregiem wiązanych sznurkami teczek piętrzących się w stosy na blacie. Przy nim siedział, przekładając jakieś papiery, pan Gustav. Miał na sobie nieskazitelną, białą koszulę i kamizelkę od jasnopopielatego garnituru. Marynarkę, w której mógłbym ułożyć się do snu zawinięty niczym kokonem, przerzucił przez oparcie krzesła. Na mój widok uniósł swoje obszerne ciało do pionu i wydostał się z objęć drewnianego, obrotowego krzesła na środek pokoju. W otwartych, pozostających za nim, drzwiach dostrzegłem jeszcze jedną, starą kobietę strzepującą i ścielącą edredony[8] na łóżku o ramie ze stalowych prętów. Sapała przy tym jakby przesuwała pomnik Wilhelma I spod AWAG’u[9] na nowe miejsce.
– Dzień dobry panu. Cieszę się, że w końcu pan do nas dotarł. – Knauer mocno uścisnął moją prawicę potrząsając nią przy tym tak, że niewiele brakło, aby wytworzony pęd powietrza rozbił moją precyzyjnie ułożoną fryzurę. Uśmiechnąłem się, a on kiwnięciem dłoni przywołał sprzątaczkę. – Szanowne panie. To jest pan Karl Schuricke. Od dzisiaj będzie pełnił obowiązki nieodżałowanego pana Rahmke. – Zaprezentował mnie w sposób jakbym co najmniej był przedstawicielem brytyjskiego dworu. W związku z tym obie panie poczuły się w obowiązku dygnąć usłużnie i podać swe dłonie. Uścisnąłem je lekko udając niepewność.
– Anne-Marie Tröpfchen, ale to już pan wie.
– Tak. Miło mi niezmiernie.
– Karla Burghardt. – Dłoń sprzątaczki była pokryta wężowa łuską, twarda i zimna w dotyku. Wytrzymałem też spojrzenie jej stalowych oczu lustrujące moją twarz. Wyszły razem z sekretarką ponaglane przez właściciela. Zostaliśmy sami.
– Siądźmy. – Zaordynował Knauer. Posłusznie wykonałem polecenie, a on nie pytając o zdanie nalał mi parującej i aromatycznej herbaty do filiżanki z cienkiej, białej porcelany wprost z Mennheim. Udało mi się bowiem dostrzec charakterystyczny stempel z czerwonymi literkami „RPM” gdy już rozgoszczony w fotelu uniósł do ust swoją. Odstawiwszy naczynie na stolik począł wpatrywać się uważnie w moje oblicze. Zmieszałem się szukając jakiegoś zajęcia. Wsypałem więc dwie łyżki brązowego cukru do filiżanki i zająłem się kręceniem wewnątrz wykwintnych piruetów łyżeczką. – Jak się pan pewnie domyśla, to właśnie w tym pomieszczeniu znaleziono nieszczęsnego Rahmkego. – Rozpoczął wydobywając z kieszeni kamizelki wirginijskie cygaro i rozwijając je z cieniutkiej, kremowej bibułki.
– Niech no pan powie jak to było. – Nie przerywałem mieszania.
– Anne-Marie miała urodziny. Zaprosiła wszystkich pracowników na mały poczęstunek do Deutscher Kronprinz. Stawiła się cała załoga, ale pan Rahmke powiedział, że go głowa boli i wrócił gdzieś koło dziesiątej do domu. Ponieważ codziennie rano pani Burghardt pali w piecach, weszła więc następnego dnia do biura w tym celu i znalazła go leżącego w kałuży krwi z rozbitą o ten narożnik głową. – Wskazał za siebie na ostry masywny róg biurka.
– Skąd wiadomo, że uderzył się właśnie tutaj?
– Krew była na nim rozmazana.
– Rozumiem. Znaleziono jeszcze jakieś ślady?
– W zasadzie nie. Ten dywan, jak pan widzi, był rozdarty już wcześniej i wszyscy zwracali uwagę na to, aby go zaszyć. Gdy go znaleziono to ten róg dziury był podwinięty tak jakby się o niego potknięto. – Wskazał palcem, którego nie powstydziłby się mój rzeźnik, jedną z postrzępionych krawędzi.
– A drzwi?
– Co z drzwiami? – Zdziwił się.
– Pytam czy były otwarte czy zamknięte. – Wskazałem ruchem głowy za siebie te, którymi mnie tutaj wprowadzono.
– Mam tu gdzieś protokół policyjny.
– Bardzo słusznie. Można zobaczyć? – Wstał, odszukał na biurku kilka biurokratycznych kartek. Znalazł odpowiedni fragment i oznajmił:
– Same drzwi do przedsionka były zamknięte, ale nie na klucz.
– A te stąd do sekretariatu?
– Nic tu na ten temat nie ma. Widocznie uznano to za nieistotny szczegół.
– Najwyraźniej. Choć moim zdaniem to błąd.
– Dlaczego?
– Skoro wrócił do siebie to któreś drzwi powinien zamknąć na noc aby nikt nieproszony tu nie wchodził. Podejrzewam, że robił tak co wieczór.
– Chyba tak – zamyślił się wypychając dolną wargę co spowodowało, że wyglądał jakby zamiast niej miał obżartą dżdżownicę. – Tak! Zamykał się zawsze, ale Burghardtowie mają klucz. Dlaczego to takie ważne?
– Jeśli drzwi były zamknięte to czy ktoś je zamknął wychodząc zabierając jednocześnie klucz Rahmkego ze sobą, czy zrobił to on sam od środka?
– Nie wiem.
– Jeśli zaś były otwarte to czy dlatego, że ktoś wychodził nimi uciekając z miejsca zbrodni?
– Nie pomyślałem o tym.
– No więc odpowiedź na pytanie czy Burghardtowa zastała drzwi zamknięte na klucz czy otwarte mogłaby zasugerować czy był tu wtedy ktoś jeszcze.
– Spyta pan Burghardtowej. Może ona będzie pamiętać.
– Może pan być pewien. To o ten fragment się był potknął? – Zmieniłem temat i wskazałem brodą rozprute miejsce mniej więcej na wysokości drzwi balkonowych. Strzępiący się, rozerwany kawałek krawędzi faktycznie mógł sprawiać pewne problemy przy poruszaniu się, oczywiście przy założeniu, że ktoś nie potrafi unieść stopy wyżej niż dwa centymetry ponad poziom podłogi. Dla zdrowego człowieka nie powinien stanowić problemu, tym bardziej, że obserwując ślady jego zużycia, pan Rahmke akurat najczęściej poruszał się innym torem.
– Tak. Wiele razy mówiłem mu aby kazał to zaszyć, albo wymienić cały dywan.
– Uparciuch z niego był.
– Raczej oszczędny w wydawaniu cudzych pieniędzy.
– Cenna przypadłość. Trudno o takich pracowników w dzisiejszych czasach. – Sięgnąłem po ciasteczko z czerwoną galaretką, których stado zajmowało płaski, szeroki talerz ozdobny różami.
– Dlatego właśnie tak bardzo go ceniłem.
Podniosłem się i przyjrzałem z góry rozerwanemu kawałkowi oraz sterczącym z niego grubym kikutom nici. Dla próby zrobiłem krok nad tym miejscem. Odwróciłem się i wykonałem próbę raz jeszcze. Knauer obserwował mnie w milczeniu. Podszedłem do samych drzwi balkonowych i ruszyłem po raz trzeci. Tym razem szybciej. Nie zdołałem go zahaczyć czubkiem trzewika, nie mówiąc o ewentualnej wywrotce. Dywan leżał płasko na dębowej, klepkowej podłodze i nie miał zamiaru się podnieść aby mnie zaatakować. Wróciłem pod balkon i szarpiąc się z kiepsko dopasowaną framugą otworzyłem na oścież drzwi przeszklone sześcioma niewielkimi szybkami. Nie zasłaniały dziury ani nie powodowały, że stawała się bardziej niebezpieczna. Tuż za progiem, na betonowej podłodze balkonu leżał rozrzucony kawałek koca przemoczony przez padający w nocy deszcz. Wyszedłem na zewnątrz. Nie znalazłszy nic interesującego wróciłem do środka próbując zahaczyć dywan noskiem buta. Materiał podwinął się, ale nie wytrącił mnie z równowagi. Na koniec oklapł dostojnie na swoje dawne miejsce. Usiadłem więc na swoim miejscu i upiłem kolejny łyk herbaty.
– Znalazł pan coś?
– Nie specjalnie.
– Tak sądziłem.
– Proszę nie oczekiwać, że to wszystko będzie trwało pięć minut.
– Mam taką świadomość. Cieszę się tylko, że pan dochodzi do tych samych wniosków co ja. – Uśmiechnął się półgębkiem. Był to raczej kwaśny uśmiech kogoś, kto nie jest w stanie cofnąć czasu i wartościowego człowieka przywrócić do życia.
– Problem w tym, że nas to do przodu nie posuwa.