6.
– Mogę wam zająć chwilkę panowie?
– Jasne. – Przerwali jak na komendę unosząc się do pionu.
– Chciałem spytać o to jak się w naszych wozach mierzy stan paliwa w zbiorniku. Jak to działa? – Spojrzeli po sobie wzrokiem, który wiele mówił na temat ich opinii o mojej inteligencji.
– Wie pan. To proste jest. – Mimo wszystko jeśli nawet się zdziwili to nie dali tego po sobie poznać.
– Jestem atechniczny. Będzie pan to w stanie wyjaśnić laikowi?
– Siadaj pan. Moment. – Häscher skubnął swoją niedogoloną brodę i wskazał mi drewniane, obrotowe krzesło na stalowej nodze wylegujące się w kącie, a sam zniknął między regałami z częściami zamiennymi. Po chwili wychynął spomiędzy nich niosąc jakieś tekturowe pudełko bez żadnych oznaczeń. Położył je na stole narzędziowym za moimi plecami i wyciągnął zawartość. Nie wiedziałem co to było ale skojarzyło mi się z pęcherzem pławnym jakiejś mechanicznej ryby. Czarny plastikowy balonik zawieszony na cienkim druciku przymocowanym do kawałka blachy.
– To jest pływak. – Ujął czarny balonik w dwa palce a ja skonstatowałem, że moje skojarzenia wcale nie były takie bezpodstawne. – Pływa po powierzchni paliwa w zbiorniku. Im więcej go jest tym wyżej się znajduje, a to powoduje, że prąd płynący w tych przewodach – wskazał palcem dwa długie przewody wychodzące z blaszki – jest większy, co z kolei daje wyżej położoną wskazówkę na tablicy rozdzielczej w szoferce. – Musiałem mieć jakąś idiotyczną minę bo obaj wyszczerzyli zęby. – Wystarczy czy dokładniej? Wyjaśnić jakie są zależności między położeniem pływaka, a napięciem prądu w instalacji pojazdu? – Pastwił się nade mną z sadystyczną satysfakcją starszego brata karmiącego młodsze rodzeństwo gulaszem z żywych robaków i gruzu.
– Nie. Chyba nie będzie to konieczne. A jak dokładny jest to pomiar?
– Trudno powiedzieć, bo to zależy od wielu czynników. Wie pan, w czasie jazdy paliwo przelewa się w zbiorniku zmieniając swoją wysokość. Temu mogą przeciwdziałać przegrody w jego wnętrzu i mechanizm powodujący, że zmiany są na wskaźniku w kabinie pokazywane z pewnym opóźnieniem. Ale bywa i tak, że pływak ma martwą strefę. Wtedy dość trudno ocenić ile go jeszcze pozostało.
– To skąd mam wiedzieć kiedy mi auto stanie? – Moje zaskoczenie było prawie błyskawicznie.
– Hehehe – Nadal było im niezwykle wesoło. – Niestety nie wymyślono jeszcze sposobu pomiaru poziomu paliwa na tyle dokładnego aby wyeliminować te problemy. – Włączył się Wildhüter.
– Nie mówicie mi, że tak naprawdę to nie wiadomo właściwie ile mam paliwa w zbiorniku. – Miałem wrażenie jakby mi zburzyli całą wiarę w doskonałość niemieckiej myśli motoryzacyjnej.
– Nie. To nie tak. Ten pomiar za pomocą pływaka jest dobry, ale nie jest zbyt dokładny. Powiedzmy, jakieś pięć do dziesięciu procent wielkości zbiornika. To margines błędu. – Jego wąsy wykonały fikuśny taniec wraz z unoszącymi się i opadającymi kącikami ust. Gdybym miał nieco mniej silnej woli to by mnie tym zahipnotyzował. Wyjął z kieszeni na piersi małą fajkę z korzenia wrzosu i zaczął niespiesznie nabijać. Trzymając ją w zębach z kieszeni wydobył fidibus[1]. Ewidentnie miał więcej flegmy niż Häscher, który z powodzeniem mógłby być dublerem Bustera Keatona[2].
– Da się go wyeliminować? – Dopytywałem się.
– Pływakiem raczej nie. Ale kiedyś z Peterem zastanawialiśmy się nad tym i doszliśmy do wniosku, że można to mierzyć o wiele dokładniej.
– To znaczy?
– Paliwo ma swoją wagę, prawda? – Koncentrował się na ubijaniu tytoniu.
– No ma.
– Więc można by mierzyć ciśnienie jakie wywiera ono na mechanizm pomiarowy zamocowany przy dnie zbiornika. Wtedy, znając wysokość zbiornika oraz pozostałe jego wymiary, można by oceniać dokładnie ile jeszcze go pozostało. Nazwaliśmy to sondą paliwa. Ale musielibyśmy trochę poćwiczyć, popróbować, aby skonstruować coś takiego działającego poprawnie i pewnie.
– A dokładność?
– Szacujemy wstępnie na jakieś półtorej procenta.
– O! To znacznie lepiej, prawda?
– Zgadza się.
– Acha. Zostawmy to. A co to ta martwa strefa? – Z pewnością doszli do wniosku, że zmieniam temat gdyż nie będę w stanie zrozumieć ich skomplikowanych wywodów. Nie wyprowadzałem ich z błędu.
– Czasami jest tak, że pływak nie jest dopasowany do wielkości zbiornika, wtedy jego wskazania mogą nie sięgać na cały zakres pomiaru.
– Czyli? Kurde, mówicie po niemiecku proszę. – Znów wywołałem u nich grymas uśmiechu. Häscher wsadził sobie do ust niezapalonego papierosa i podniósł na wysokość oczu mechanizm pływaka wyciągnięty z pudełka.
– Jeżeli ramię pływaka jest za krótkie i nie jest w stanie sięgnąć do dna zbiornika – mówił z białym kikutem zwieszającym się niedbale z ust – wtedy pomimo, że jest w nim jeszcze trochę paliwa to w kabinie na wskaźniku pan zobaczy pusty zbiornik, choć to nie będzie prawdą. I tak samo w drugą stronę. Czasem zdarza się, że pływak nie może sięgnąć tak wysoko do góry aby pokazać pełny poprawnie, wtedy pan ma pełny w kabinie, choć zmieściło by się jeszcze trochę paliwa. – Tłumacząc manewrował plastikowym pęcherzem i ramieniem aby to zademonstrować.
– To jak mam wiedzieć ile mi wozy palą? – Zgłupiałem do reszty.
– A to, szanowny panie, zupełnie inna sprawa.
– Dlaczego?
– Choćby dlatego, że na spalanie składa się wiele czynników.
– Może pan to jakoś rozszerzyć?
– To, że gdy auto spala, dajmy na to 50 litrów na sto kilometrów, nie oznacza, że to jest dużo.
– A nie jest?
– Jest. Ale to może być… Jakby to powiedzieć…?
– Wytłumaczalne. – Znów włączył się Wildhüter. – Jeśli wóz ciągnie ciężką przyczepę w pełni naładowaną to silnik musi pracować znacznie mocniej, a tym samym pobierać więcej paliwa. Zgadza się?
– No tak.
– A jak ten sam wóz jedzie na kuso, bez przyczepy to nie ma takiego obciążenia i spala znacznie mniej. Zgadza się?
– Zgadza.
– No to teraz weźmy pod uwagę jazdę równym tempem po autobahnie, albo jazdę szosą do Hirschbergu[3], gdzie są zakręty, strome podjazdy, a w dni targowe bywa duży ruch, a więc konieczne są częste zatrzymania i ruszania. Który spali więcej w takiej sytuacji?
– Nie wiem. – Udałem smutek kota niegłaskanego od tygodnia.
– Ten jadący do Hirschbergu, bo silnik musi pracować ciężej niż w trakcie jednostajnej jazdy po płaskiej, równej drodze.
– Fakt. – Był dość przekonujący. To mu trzeba było przyznać. Nie podejrzewałem go jednak o chęć zostania nauczycielem akademickim. Choć kto wie? Może kiedyś tak się stanie?
– Do tego jeszcze dochodzi stan techniczny pojazdu. Bo wie pan, jak wóz jest nowy, to inaczej pali niż jak jest stary i ma znacznie zużyte cylindry. Jest też jeszcze kwestia regulacji. Także kierowcy mogą się różnić w sposobie prowadzenia. Jeden więcej gazuje, inny mniej, jeździ na niższych obrotach…
– Dlatego spalanie można mierzyć między pojazdami na tej samej drodze, w większym okresie czasu bądź dystansie. – Dorzucił Häscher.
– Albo między kierowcami. – Przekrzywiłem usta w zamyśleniu. Naszła mnie bowiem pewna myśl.
– Co?
– Nieee… Nic ważnego. A jaki jest stan naszych wozów? Jest jakiś, który może palić więcej, albo być bardziej rozregulowany?
– Nie ma starszego niż cztery lata. Więc można powiedzieć, że są nowe. Silniki dotarte. Regulacja gaźników jest niemal idealna. Lukas jest w tym względzie specjalistą. Mistrzem w swym fachu można powiedzieć.
– Wszystkie w tych samych warunkach spalą więc tyle samo?
– Nie powinno być jakichś zasadniczych różnic. Poza oczywiście tym co powiedzieliśmy wcześniej.
– Czyli jeśli wóz z tym samym obciążeniem pokonuje dwa razy tę samą trasę to powinien spalić za każdym razem tyle samo paliwa?
– Tak. Wiadomo, że może się tam nieco różnić, ale zasadniczo powinno być dość podobnie.
– No dobra. To mi chyba wystarczy. – Od tej skomplikowanej wiedzy poczułem, że przydałby mi się jakiś kompres, czy okład. Najlepiej z nagiej, jędrnej, kobieciej piersi. Byle szybko.
– Coś się dzieje? – Häscher wyciągnął z kieszeni na piersi wąską benzynową zapalniczkę oklejoną zieloną skórą, zakrzesał wiązkę iskier i przypalił zapomnianego papierosa. Uchylił ją nam. Zapaliliśmy więc wszyscy. Dzięki temu mogłem chwilę wstrzymać się z odpowiedzią.
– Co pan ma na myśli? – Próbowałem jej uniknąć.
– Wypytuje się pan nas o spalanie, o stan wozów, o pomiar paliwa. Można by pomyśleć, że podejrzewa pan kogoś o nieuczciwość w tym względzie.
– Ja? Skąd? – Zaciągnąłem się, aż mnie zakuło w piersi.
– No może ja się na ludziach nie znam…
– Więcej wiary w siebie Peter. – Przerwałem mu i rzuciłem niedopałek pod nogi, zadeptałem, a na koniec bez słowa wyszedłem na dwór. Przestało padać.
Z zamyślenia w biurze, opartego plecami o brązowe kafle pieca, wyrwała mnie pani Burghardt. Przyszła zająć się porządkiem na balkonie. Pomogłem jej otworzyć drzwi i przytrzymałem szczotkę. Wyszła na zewnątrz, a ja usiadłem za biurkiem. Po chwili wróciła z kawałkiem koca, który leżał za progiem i zaczęła wyżymać go do wiadra. Nie mając co robić przyglądałem się jej czynnościom. W pewnym momencie zerwałem się na równe nogi, a ona przestraszona odskoczyła o pół metra do tyłu wrzucając koc do środka. Podbiegłem i zajrzałem do wnętrza cynkowanego naczynia. Przesunąłem palec po powierzchni ścianki. Na opuszku pozostało mi kilka niewielkich, pomarańczowych płatków. Wyglądały jak kawałki pokruszonej czekolady. Tylko kolor się nie zgadzał.
– Do czego Rahmke wykorzystywał ten koc? – Odezwałem się do niej nie odwracając głowy. Sprawiłem tym, że przestała mnie odbierać jak kogoś pozbawionego rozumu, a zaczęła się zastanawiać, którego lekarza do mnie wezwać aby terapia była najskuteczniejsza.
– Uszczelniał drzwi, bo mu wiało po nogach. – Wolała pozostać w bezpiecznym dystansie.
Wyszedłem na balkon i przyjrzałem się miejscu, które tam zajmował. Szara, popękana, betonowa posadzka pozostawała sucha w miejscu, które przykrywał. Kucnąłem i, dokładnie na tej przestrzeni odcinającej się kolorem od reszty, znalazłem więcej takich okruchów. Wróciłem do środka i ponownie opadłem na kolana.
– Czego pan szuka?
– Nic specjalnego. – Kilka pomarańczowych kawałków znalazłem pod brudnymi frędzlami wszytymi w krawędź dywanu. Tuż obok rozerwanej w nim dziury. Kilka też było wdeptanych w dywan.
– Kiedy pani tu sprzątała ostatnio?
– Jeszcze przed tym… – Ująłem kilka okruchów między kciuk i palec wskazujący przysunąłem je do nosa. Nie umiałem ocenić skąd znam ten zapach. – Później jakoś nie było do tego głowy a i policja też zabroniła to robić aż nie skończą. – Nie patrzyłem na nią. Uznała chyba, że to co mówi wcale mnie nie interesuje. – Mogę już? – Wyraźnie była przestraszona. Z pewnością poszukiwała w pamięci nazwy choroby jaka mogła mnie trawić.
– Oczywiście. Przepraszam. – Zmieszałem się i wstałem. Wyszedłem ponownie na balkon zapalić. Oparłem się o kutą, stalową barierę. Była wilgotna i zimna w dotyku. Odłaziła z niej farba. Burghardtowa wyszła za mną i pozamiatała wszystko na małą, zgrabną kupkę. Za pomocą szufelki zebrała śmieci i wróciła do środka. Na balkon wpadło kilka promieni ostatniego, jesiennego słońca bo wiatr hulający po niebie rozgonił na chwilę chmurowe towarzystwo. Z radością oddawałem im swoje plecy do wygrzania gdy na moich ramionach osiadały niemrawo strzępki sadzy z kominów okolicznych kamienic.
– Przynieść panu jakiś inny koc?
– Jeśli będzie pani tak uprzejma, to poproszę.
– Dobrze. Zaraz będę. – Zniknęła za drzwiami.
Wypaliłem papierosa i wyrzuciłem go do rynny okalającej gzyms. Była w złym stanie. Popękana, połamana i pognieciona niemal na całej długości do ziemi. Wchodząc do środka zwróciłem uwagę, że jedna z szyb w drzwiach była świeżo wprawiona. Krawędzie otaczał jaskrawy kit. Skonstatowałem, że to by mogło tłumaczyć jego okruchy na dywanie w środku. Czy wobec tego cały ten cyrk wokół wiadra był stratą czasu? Zarzuciłem płaszcz na grzbiet i ruszyłem do sekretariatu. Zakomunikowałem, że idę na obiad i ruszyłem na poszukiwania jakiegoś lokalu, który nie byłby zbyt podły abym mógł mu powierzyć swój żołądek.