7.
Była prawie trzecia po południu gdy wspinałem się po stalowych stopniach na górę. Będąc jeszcze w przedsionku usłyszałem, że Covalus zdołał dotrzeć na miejsce. Zabawiał swoimi niesamowitymi opowieściami Anne-Marie. Sforsowałem drzwi do sekretariatu i dołączyłem do wesołej kompanii. Myślę, że Knauer mógłby być dumny z jej zachowania, bo na mój widok natychmiast zasłoniła dłonią usta i zmieszała się udając, że coś intensywnie poszukuje w leżących przed nią dokumentach.
– Oj Covalus, Covalus. Jak zawsze musisz bałamucić młode kobiety?
– Patrz na siebie. – Uścisnąłem mocno jego prawice. – Ja się tylko grzecznie przedstawiłem.
– Oczywiście. Słychać was było na Kӧnigs Platz[1], więc takie kity to sobie możesz wciskać małym dzieciom w piaskownicy, a nie mnie.
– Odezwał się ten co nie ogląda się za pięknymi kobietami.
– Hola, hola zły człowieku! – Zaprotestowałem unosząc w górę prawą dłoń. – Ta piękna kobieta jest moją pracownicą jakbyś zapomniał.
– Dajże już spokój. – Wpuściłem go za bramkę i skierowałem do gabinetu.
– Pani Anno, będzie pani tak uprzejma i poda nam dzbanek herbaty? – Pragnąłem aby zabrzmiało to możliwie najbardziej oficjalnie ale chyba nie wyszło.
– Jak tylko się woda zagotuje. Ciasteczka też?
– Też. – Zamknąłem za sobą drzwi i wskazałem Covalusowi fotel, który zajmowałem w trakcie rozmowy z Knauerem. Zarzucił prochowiec w kolorze kawy z mlekiem na oparcie, dołożył parasol o czarnej, lakierowanej, zakrzywionej rączce i spłynął na siedzisko z gracją przeżutej i wyplutej na bruk skórki od chleba.
– Cóż masz więc dla mnie? – Z wewnętrznej kieszeni marynarki wydobył krótką bursztynową cygarniczkę i wcisnął w nią ręcznie kręconego papierosa. Przypalił zapałką odpaloną potarciem o blat stolika. Przyniosłem z biurka grubą, szklaną popielnicę, która wysłana Par Avion spowodowałaby katastrofę lotniczą swoim ciężarem.
– Pokażę ci pewien dokument. Chciałbym abyś mi powiedział, czy ktoś przy nim grzebał. – wyciągnąłem z szafy ogniotrwałej brulion raportu. Otworzyłem go na kartce z nazwiskiem Arnolda Upusta i usiadłem koło niego rozkładając zeszyt na stoliku. Zanim zacząłem mówić w czym rzecz, drzwi do sekretariatu się otworzyły i Anne-Marie brzęcząc zastawą wniosła tacę. Poukładała wszystko między nami zgrabnie lawirując spodkami wokoło leżących na stole przedmiotów. Dygnęła jak pensjonarka i wyszła. Rozhuśtanym palcem przywołałem do porządku Covalusa, który stanowczo zbyt długo przyglądał się jej tyłowi. Następnie wskazałem w raporcie interesujące mnie miejsce, czyli to o którym rozmawiałem jeszcze z Knauerem.
– Dziura.
– Dziura. – Potwierdziłem. – Ktoś jej pomógł powstać czy raczej jest „naturalna”?
– Jasne. Ty myślisz, że to takie proste jest. Patrzę tylko, hyc i już wszystko wiem. – Nachylił się nad zeszytem i ujął między palec wskazujący i kciuk drucianą oprawkę okularów. Poprawił ich osadzenie na nosie i zmarszczył czoło. Wyglądał jak jakiś zasuszony prehistoryczny ptak, któremu wyskubano wszystkie pióra ze łba. Przesunął paznokciem po papierze, uniósł brulion do światła i odwrócił kartkę aby obejrzeć ją z drugiej strony. Znudziło mnie obserwowanie tego jego dziwnego rytuału więc zająłem się nalewaniem herbaty do filiżanek. Zagryzłem ciasteczko z galaretką i założywszy nogę na nogę czekałem. Trwało to dłuższą chwilę, ale w końcu Martin odłożył powód, dla którego go tutaj wezwałem, upił łyk i spojrzał mi w oczy:
– Jakbym się miał założyć z tobą to powiedziałbym, że ta dziura w zasadzie mogła powstać naturalnie, ale coś mi się wydaje, że masz coś jeszcze.
– Dobrze ci się wydaje. – Opowiedziałem mu więc całą historię jaką uraczył mnie Knauer na samym początku. Nie ukrywałem niczego, metod obliczeń, charakteru raportu, miejsc gdzie wprowadzono poprawki oraz podejrzeń wobec konkretnych kierowców. Zachowałem jedynie dla siebie informację o tym co spotkało poprzedniego właściciela tego dokumentu. Słuchał mnie w milczeniu kiwając od czasu do czasu łysą głową. Zdecydował się bowiem ją ostatnio ogolić. Twierdził, że mu to dodaje męskości. Nie do końca można się było zgodzić z tą tezą, ale zabawniej było nie wyprowadzać go z błędu. Pogryzał ciastka i kręcił ustami, co w jego wydaniu oznaczało, że myśli intensywnie. Na koniec położyłem przed nim pióro Rahmkego, które wsunął do kieszeni wewnętrznej marynarki.
– Czyli chcesz, żebym ci udowodnił, że ktoś majstrował przy tym papierze? Jak rozumiem – myślisz, że to mogło być tych dwóch?
– Samoistnie to się nasuwa, ale na razie zbyt wcześnie abym mógł kogokolwiek wskazać. Za rękę nikogo nie złapałem. – Zacytowałem Knauera z naszej poprzedniej rozmowy – Jeśli jednak moje podejrzenia by się sprawdziły to miałbym jakiś punkt wyjścia.
– Teraz to ja ci tego nie powiem. Muszę to wziąć do siebie i przeprowadzić dokładne analizy, porównać krój cyfr, rodzaj atramentu czy grubość papieru. To nie takie proste.
– Rozumiem. Ile to mogło by potrwać?
– Nie mam nic na warsztacie akurat, więc mógłbym się za to zabrać jak tylko wrócę. Na rano powinienem już coś wstępnie mieć. Wystarczy?
– Musi.
– W takim razie nie będę ci zajmował więcej czasu. – Podniósł się do pionu, wsunął ręce w rękawy płaszcza, a pod pachę raport. Dopił jeszcze herbatę i ruszył do wyjścia. Niezgrabnie poskładałem naczynia i podążyłem w ślad za nim. Zatrzaskiwał za sobą drewnianą barierkę uchylając kapelusza Anne-Marie gdy go dogoniłem w sekretariacie.
– Odwiedzi nas pan jeszcze kiedyś? – Zapytała uśmiechając się promiennie. Odwzajemnił się jej swoim krzywym kłem. Jakbym był na jej miejscu to od tego momentu zaczęłyby mnie prześladować koszmary senne z łysą pałą w roli głównej.
– Dla pani na pewno jeszcze nie raz tu przyjdę.
– Idź już sobie zboku. – Ponagliłem go więc zatrzasnął drzwi za sobą, a ja ustawiłem spodki na stoliczku za jej plecami. Odwróciła się aby je poukładać w sobie tylko znanym porządku. Podstawiła mi tym ruchem swoje biodro. Oparłem się o nie bezwiednie. Chyba nie był to przypadek, choć dziś sam już nie mam pewności. Aby wyjść z twarzą z całej sytuacji musiałem się ratować oparciem dłoni o leżący na biurku Adressbuch[2] otwarty na stronie z reklamą Commertz und Privat-Bank z Roβmarkt Straβe[3]. Pokręciłem głową w udawanej dezaprobacie.
– Sympatyczny ten pan Martin. – Zagaiła jakby nic się nie stało.
– Ano fajny. Żonę ma.
– Że też każdy facet, na którym można oko zawiesić, ma już żonę. – Zmartwiła się troszkę zbyt teatralnie.
– Na nim można oko zawiesić? – Wzdrygnąłem się bo nie wierzyłem w to co mówi. – Błagam! Prędzej worek jutowy na tym durnym czerepie trzeba by zawiesić bo jak po ulicy idzie to dzieciaki z wrzaskiem uciekają.
– Jest pan dla niego stanowczo zbyt surowy.
– Najszczerszą prawdę mówię. Jak księdzu. Gdy do mnie przychodzi w odwiedziny to moje koty na niego fukają i dostają ataku apopleksji.
– Pańskie koty nie znają się na facetach. – Skwitowała. – A dawno się znacie?
– Będzie z piętnaście lat.
Przyniosłem jej dzbanek i pusty spodek po ciastkach. Podziękowała i zajęła się porządkowaniem naczyń, ale nie zdążyłem wyjść. Zatrzymała mnie pytaniem:
– Panie Wilhelmie. Mam gorącą prośbę. Właśnie dzwoniła do mnie moja mama. Ona zajmuje się moją Irmine. Mała ma gorączkę. Muszę do niej jechać. Pozwoli mi pan wyjść dzisiaj nieco wcześniej? Obiecuję, że jutro się panu zrewanżuję. – Szczebiotała nie dając mi dojść do słowa więc skinąłem tylko głową. Zawładnęło mną lubieżne wyobrażenie tej rekompensaty. Nie miała w nim zbyt wielu strojów na sobie.
– Jasne. Nie ma problemu. – Udało mi się wcisnąć w jej słowotok.
– Dziękuję. Bardzo panu dziękuję. – Jeszcze chwila a cmoknęłaby mnie w policzek.
– Nie ma sprawy. Niech mi tylko pani zostawi gdzieś na wierzchu teczkę osobową pana Rahmkego. Chciałem sprawdzić jedną rzecz.
– Dobrze. Teczki osobowe są w tej ostatniej szafie. – Wskazała wąską brodą zakurzoną i zapomnianą szafkę stojącą w najdalszym kącie pomieszczenia. – Są poukładane alfabetycznie i opisane na grzbietach.
– Doskonale. Poradzę sobie. Jest pani wolna. – Wróciłem do gabinetu.
Wyciągnąłem z leżącego na biurku pudełka papierosa i wyszedłem na balkon aby zapalić. Poprzez mknące po niebie szare chmury przebijało się pomarańczowe, jesienne słońce, które dawało jeszcze odrobinę ciepła. Oparłem się łokciami o balustradę spoglądając na plac pode mną. Ażurowa konstrukcja była tak samo przejmująco chłodna i wilgotna jak poprzednio. Anne-Marie zbiegła ze schodów i zajrzała do pomieszczenia dla kierowców. Günther Zwenig wyszedł za nią na zewnątrz i zaczęli rozmawiać. Właściwie to ona mówiła intensywnie gestykulując, a on słuchał zasępiony. Kiwał głową co chwila przytakując jej na to co miała do powiedzenia. Najwyraźniej tłumaczyła co jest nie tak z małą. W pewnym momencie zdało mi się, że wykonała nad głową nieokreślony ruch mający wskazać jej biuro. Straciłem nimi zainteresowanie bo na dachu garaży po lewej dwa gołębie rozpoczęły walkę o skrawek upolowanej słoniny. Z pewnością zakończyłoby się ofiarami gdyby nie pogodził ich tłusty kruk. Warkot silnika wjeżdżającego wozu oderwał mnie od obserwacji ornitologicznych. To Upust wracał po zrealizowaniu zlecenia dla profesora Vonki. Zatrzymał się na wysokości Anne-Marie i wychylił przez okno szoferki. Włączył się najwyraźniej do rozmowy bo także i on zaczął rękoma wykonywać jakieś okręgi i miotania. Zagasiłem niedopałek o barierkę tuż obok zadrapania do żywego, jasnego metalu na krawędzi i tak jak poprzednio cisnąłem go do rynny. Wróciłem do biura i nałożyłem płaszcz. Zszedłem na dół. Miałem wóz do zatankowania, a jego ostateczny wynik niezwykle mnie intrygował. Sekretarka już pobiegła za swoimi sprawami, Zwenig schował się w warsztacie, a Upust próbował zaparkować tyłem w jednej z bram. Powiedziałem mu, że jest wolny i podstawiłem sobie wóz do dystrybutora. Zalałem go do pełna i okazało się że weszło siedemdziesiąt. Nic a nic mnie to nie zdziwiło, ale zanotowałem wartości, sprawdziłem stan drogomierza i wprowadziłem wóz do garażu. Przodem. Na wjazd tyłem nie starczyło mi odwagi. Wróciłem na górę aby dokonać obliczeń spalania. W zasadzie nie było mi to potrzebne, bo pojazd przejechał dokładnie o trzy kilometry więcej niż wczoraj. Nie mógł więc spalić o dwadzieścia litrów więcej. Obiecałem sobie, że zweryfikuję wyniki jak tylko Covalus odda mi raport, ale chyba faktycznie Rahmke mógł mieć rację, że coś było na rzeczy. Uznałem, że przejrzenie jego teczki osobowej może mi wskazać pewne punkty zaczepienia. Wydobyłem ją ze wskazanej przez Anne-Marie szafy. Niestety, było ich tam upchnięte tyle, że wyciągając tę jedną rozsypałem po podłodze także parę innych. To był dobry pretekst aby sprawdzić ile ona ma lat. Ciekaw byłem, czy leżała w kręgu moich zainteresowań. W rubryce data urodzenia wpisano: 31 maja 1914r. Myślałem, że jest nieco starsza. To chyba to samotne wychowywanie dziecka ją tak postarzyło. Z leżącego na podłodze stosu wybrałem jeszcze dwie teczki. Resztę upchnąłem w jakim takim porządku i zasiadłem za swoim biurkiem aby przejrzeć ich zawartość. Niestety, mimo szczerych chęci nie byłem w stanie znaleźć żadnego elementu, który mógłby mnie popchnąć do przodu. Wypaliłem pół paczki papierosów wychodząc wiele razy na balkon zawinięty w koc jak jakaś gruba, włochata parówa. Plac manewrowy pode mną powoli pustoszał i pogrążał się w zapadającym zmroku, a ja nadal stałem jak koń w piachu.
Zszedłem na dół pozamykać za ostatnim wychodzącym kierowcą i sprawdzić czy Burghardtowie są u siebie. Nie paliło się bowiem u nich światło. Byli. Spali. Zamieniłem z panem Josefem kilka zdań i ruszyłem do siebie. Zanim jednak postawiłem stopę na najniższym stopniu schodów stwierdziłem, że pozostała mi do sprawdzenia jeszcze jedna kwestia. Z magazynu za warsztatem wytargałem jakiś pusty karnister na paliwo i blaszany lejek z uchwytem. Z dystrybutora wlałem do niego równo dwadzieścia litrów. Tyle dokładnie pokazało liczydło. Wróciłem do magazynu i znalazłem kolejny karnister. Ustawiłem je koło siebie. Były identyczne. Różniły się stopniem poobijania. W pomieszczeniu socjalnym kierowców znalazłem dużą kankę na mleko. Uznałem, że się nie nada i kontynuowałem poszukiwania. W rozklekotanym kredensie służącym za rodzaj kuchni był kufel do piwa z grubego, rżniętego szkła. Miał to czego dokładnie było mi potrzeba. Niewielką poziomą kreskę przy krawędzi. Tuż obok umieszczono opis, że wyznacza ona idealnie poziom połowy litra płynu. Następnie walcząc z ciążącym karnistrem nalałem do kufla tyle paliwa, że sięgnęło do rzeczonej kreski. Udało mi się go rozchlapać nie więcej niż zmieściło by się na łyżeczce do herbaty co mi dało powód do dumy. Przy pomocy lejka przelałem paliwo do drugiego, pustego karnistra. Aby go napełnić musiałem tę samą czynność powtarzać dokładnie czterdzieści razy. Stojąc tak nad małym bałaganem jaki zrobiłem po środku magazynu nagle naszło mnie, że wytłumaczenie tego faktu w zasadzie może być tylko jedno. Zakląłem szpetnie i wybiegłem na zewnątrz nie zatrzaskując za sobą drzwi. Wpadłem do biura, zakręciłem się koło biurka, porwałem moje rzeczy i zbiegłem, łomocząc obcasami na schodach, aby otworzyć sobie bramę. Musiałem tym obudzić Burghardta bo wyszedł na zewnątrz i przyglądał się z uwagą mojej szamotaninie. Chyba jeszcze nie zdołał zasnąć na dobre bo miał na sobie te same spodnie ze sznurkiem zamiast paska i znoszoną, zakurzoną kamizelkę naciągniętą na pomarszczoną od niewyprasowania koszulę. Wyprowadziłem Opla gdy on przytrzymywał bramę. Zabuksowałem kołami i bez zachowania należytej ostrożności wyrwałem z tunelu kamienicy. Byłbym rozjechał jakąś jejmość z pieskiem na spacerze. Po chwili zbliżałem się do Friedrich Wilhelm Straβe gdy na chodniku mignął mi dziarsko maszerujący Häscher z zawadiacko zsuniętą na tył głowy cyklistówką. Kroki stawiał tak wielkie, że jego korpus unosił się w górę by po sekundzie opaść dobre pół metra. Zamiast torby przez ramie przerzucił marynarski worek z juty. Przyhamowałem, pochyliłem się nad fotelem pasażera i pchnąłem drzwi, które prawie zawadziły go o kolano.
– Siadaj! – Wrzasnąłem licząc, że posłusznie wykona rozkaz. Zdziwiłem się, ale tak też się stało i po chwili gramolił się do środka dzwoniąc licznymi klamerkami kurtki.
– Co tam szefie?
– Nie wiem co masz teraz do roboty, ale potrzebuję wsparcia. Tam w kieszeni na drzwiach jest kastet. Może ci się przydać. – Popatrzył na mnie jakbym go uszczypnął w policzek i wyszczerzył równe zęby. Zręcznie zsunął kurtkę z ramion i wrzucił ją na tylną kanapę. Zaplótł palce dłoni aż zatrzeszczało, napiął muskuły, a ja w lot pojąłem jak bardzo się wygłupiłem. Całe szczęście, że darzył mnie jakąś odrobiną szacunku bo niewątpliwie zostałbym zmuszony do pożegnania się z paroma zębami, równą wargą i prostym nosem. Ruszyłem więc w drogę bo czas naglił. Spadające z ciemnego nieba lepkie płatki śniegu roztrzaskiwały się o przednią szybę w milczeniu. Wycieraczki miały co robić a ja wgapiałem się w ciemność przede mną