Trzeba tylko chcieć – 5

5.

Następnego dnia przed południem niepewnie wytoczyłem się opelkiem zza kamienicy, w której gdybym brał udział w ostrej popijawie to rzygając przez balkon z reklamą firmy instalacyjnej Ernsta Elfleina z pewnością zapaskudziłbym fale Oder[1]. Stała bowiem na samym nabrzeżu, na rogu Martini Straβe i rozległego Gneisenau Platz[2] Kilka rosnących tu drzew straciło swoje liście, ale większość jednak miała jeszcze kilka żółtych. Po lewej, nad samą wodą widać było budynek studenckiej korporacji Raczek[3]. Skręciłem w prawo i wjechałem w nierówno wybrukowaną ulicę, na końcu której majaczył masywny Kreuz Kirche[4]. Była zasadniczo krótka więc lekko muskając pedał gazu, na tyle aby obroty silnika minimalnie przekroczyły prędkość obrotu kół, turlałem się podskakując na wybojach. Po niebie przewalały się ciężkie, stalowe kłęby chmur, z których co chwilę spadała opasła kropla by roztrzaskać się z głuchym dudnieniem o szybę. Zatrzymałem wóz przy grubym jak me udo, granitowym krawężniku naprzeciw Alte Blinden Unterrichts Anstalt[5]. W rynsztoku zbierały się kołtuny błota i pozostałości jakiejś szmaty, która nie mogła się przedostać przez kratkę odwodnienia. Wyskoczyłem na chodnik i przezornie skryłem się pod rozpostartym parasolem. Ruszyłem powoli wzdłuż płotu oddzielającego ogród otaczający Martini Kirche od ulicy. Kawałek dalej, pod odrapaną, gazową latarnią po lewej, parkował nowoczesny, czarny Citroën Traction Avant[6] z wysoką, wąską kratą chłodnicy. Poza nim ulica była pusta i samotna jak rozwodnik po niedzielnym rosole. Zostało mi jeszcze jakieś dwadzieścia minut do rozpoczęcia nabożeństwa więc uznałem za stosowne namoczyć sobie nieco gardło w niewielkiej knajpie zajmującej wąski, narożny budynek przy Kreuz Straβe[7]. Zawilgocona, czołowa ściana wybarwiona była brązem, szarością i zgniłą zielenią grzyba. Odpadający tynk gromadził się w kopczyki na trotuarze ukazując stare, nierówne cegły muru. Spływająca z dachu woda wymywała drobinki zaprawy i rozmazywała je jasną plamą po płytach chodnika. Rozpadało się.

Wszedłem po wysokich, granitowych schodach do niewielkiego pomieszczenia obłożonego do wysokości ramion drewnianymi okładzinami w kolorze ciemnej, palonej kawy. W kącie siedziała jakaś bogobojna siostrzyczka zajadając z głośnym mlaskaniem rzadką zupę. Podszedłem do niewielkiego baru i u cienkiego restauratora żującego coś z upodobaniem zamówiłem Schlesisches Pilsnera[8] od Kiepkego. Po chwili, z kuflem w dłoni, zasiadłem przy stoliku wspartym na pojedynczej nodze stojącym przy samej witrynie. Zająłem się wyglądałem za okno. Faceci w citroënie przez uchyloną szybę wyrzucali kolejne niedopałki. Wpatrywali się gdzieś przed siebie nie zamieniając nawet jednego słowa. Nie zdążyłem dotrzeć do połowy szklanki gdy rozpoczęli ożywioną gestykulację. Mlaskająca siostra wyszła zawijając zamaszyście czarną togą. Zostałem sam z wysokim oberem w szarej koszuli rozpiętej pod szyją. Gość siedzący na fotelu kierowcy, łysy, z masywnymi ramionami wystawionymi na deszcz, pokazywał coś drugiemu paluchem grubym jak pęto kiełbasy. Tamten sięgnął między nogi. W dłoni błysnął niewielki aparat w skórzanym etui. Przyłożył go do oka i nacisnął spust migawki. Energicznie pokręcił naciąg rolki by wykonać jeszcze jedno zdjęcie. Skrzywiłem się w zdziwieniu bo na turystów mi nie wyglądali. Ani chybi tajniacy.

– Oni tak zawsze? – zwróciłem się do barmana.

– Nie. Tylko raz w tygodniu. Co niedzielę SD przysyła tu ludzi aby fotografowali Polaczków przychodzących na mszę do Martini Kirche. – Dla zachowania pozorów udałem nieme zdziwienie unosząc brwi. – Nie wiesz pan, że tam co niedziela w południe jest msza z kazaniem w ich szeleszczącym języku? – splunął pod nogi śliną gęstą od tytoniu.

– Teraz już wiem – zamyśliłem się, a on wrócił do milczącego wycierania do sucha kolejnego kufla. Opróżniłem swój, wrzuciłem mu dwie żółtawe monety z dużymi dziesiątkami po środku[9] na prostą, starannie wypastowaną ladę i wyszedłem. Stojąc na schodach podniosłem kołnierz płaszcza, a na łeb mocniej wbiłem kapelusz. Odwróciłem się plecami do facetów w aucie aby mnie nie rozpoznali i ruszyłem powoli w kierunku kościoła. Zbliżało się południe. Przed wejściem stało już pod parasolami kilka osób rozmawiając ze sobą ściszonymi głosami. Wyniesione dobry metr nad poziom ulicy odrzwia kościoła, do których prowadziły szerokie, wydeptane, kamienne schody było zapraszająco rozwarte. Budynek musiał być niezwykle stary bo duże, pokruszone cegły z jasną zaprawą w wielu miejscach niebezpiecznie popękały, a krawędzie, kiedyś pewnie idealnie proste, dziś takimi już nie były. Wspiąłem się i przekroczyłem próg. Momentalnie zaatakował mnie zapach kadzidła pomieszany z pastą do polerowania drewnianych mebli. Ktoś starał się dbać o ten przybytek mimo otaczającej zewsząd nieprzychylności. Wnętrze było zaskakująco ciasne i pozbawione ozdób. Ascetyczne, drewniane ławki bez oparć, jedynie z podnóżkami, poustawiano na wypolerowanej tysiącami stóp podłodze z piaskowcowych płyt. Ściany podpierały archaiczne pozostałości jakiejś kolumnady, a pod barokowym, niewielkim ołtarzem krzątał się kościelny w białej, ażurowej narzutce. Zapalał z przejęciem kolejne świece i poprawiał kwiaty w wazonach. Poza nim znajdowały się tu ze cztery osoby. Same kobiety z wzorzystymi chustkami na głowach, spod których wyłaniały się siwe kędziory. Zatopione w modlitwie kompletnie nie zwróciły na mnie uwagi. Zsunąłem z ramion płaszcz aby dokładnie było widać moją butonierkę i zakupioną nie dalej jak pół godziny temu w Markthalle 1[10] przy Sand Straβe[11], białą różę. Zająłem miejsce w przedostatniej ławce, tuż przy jej lewej krawędzi. Z kieszeni wydobyłem i położyłem sobie na kolanach gazetę ze stosownie zakreśloną literą. Siedziałem i czekałem. Czas mijał, ludzi przybywało, a wnętrze napełniało się zapachami potów, wilgocią parującą kosmykami z ich okryć oraz cichym szmerem skrywanych rozmów. Nagle wszystko przerwał dzwonek pociągnięty przez młodego chłopaka i na ołtarz wszedł niewysoki, łysiejący ksiądz oraz dwóch pomocników w białych, koronkowych szatach. Wszyscy wstali więc i ja uczyniłem to samo. Nigdy przesadnie religijny nie byłem, ale z grubsza wiedziałem jak trzeba się zachować w trakcie mszy katolickiej. Gdy tej wiedzy mi brakowało patrzyłem na moich sąsiadów i wykonywałem takie same gesty jak oni.

Gdy za drugim razem wszyscy wstali, do mojego ucha wlał się cichy szept:

– Nie odwracaj się – nie miałem najmniejszego zamiaru. Przynajmniej na tym etapie jakiś wewnętrzny głos podpowiedział mi, że tak będzie zdecydowanie bezpieczniej. – Nie znam cię, ale domyślam się, że masz coś dla mnie.

– Problem w tym, że to pan masz coś co bym chciał odzyskać, a co należało do mojego mocodawcy.

– Sugerujesz gnoju, że kradnę? To nie przystaje dyplomacie.

– Takie słowa w kościele? Oj nieładnie, nieładnie – pokręciłem głową i kątem oka dostrzegłem starannie wyszczotkowaną, jasną marynarkę skrywającą mojego rozmówcę.

– Jakoś nie chce mi się wierzyć, żeś jest taki delikatny. Gadaj! – warknął cicho niczym wojskowy. Jakaś obszerna matrona z boku obrzuciła nas karcącym spojrzeniem.

– Nie mówię, że kradłeś. Mówiłem, że masz coś na czym mi zależy. Mam propozycję. Możemy ją gdzieś spokojnie omówić? – za moimi plecami zapadła chwila ciszy jakby się rozglądał w poszukiwaniu wolnego konfesjonału. Matrona prychnęła niczym kotka niezadowolona ze starań kocura.

– Możemy. Czekam w przedsionku – już się chciał odwrócić na pięcie, ale chwyciłem go za rękaw.

– Nie ma tu jakiego bocznego wyjścia? – szepnąłem.

– Nie. Boisz się że twoja facjata nie będzie wyraźna na fotce panów w citroënie? Przedsionek – powtórzył i odszedł akurat w momencie gdy zebrani zaczęli klękać. Musiałem postąpić w ten sam sposób aby nie zwracać ich uwagi. Jak tylko zabrzmiał dzwonek i wszyscy otrzepując kolana wstali, ruszyłem za nim.

Zatrzymałem się w nieoświetlonym, wąskim i śmierdzącym stęchlizną przejściu. Skrzypiąc obcasami o nierówną posadzkę z mroku wyłonił się wysoki gość o pociągłej twarzy i dość wyraźnie zarysowanych kościach policzkowych. Brązowe włosy układające się w lekką falę nad czołem zaczesywał na prawo. Głęboko osadzone, zielone oczy patrzyły na mnie z mieszaniną łagodności i nieodgadnionej odrobiny drwiny unoszącej mu kąciki mięsistych ust ku górze. Wyjął spomiędzy nich obślinioną wykałaczkę i pstryknął przez otwarte drzwi na zmoczony padającym deszczem trotuar. Na ramiona marynarki, którą widziałem wcześniej, narzucony miał szary płaszcz. Rękawy dyndały bezwładnie. Próbował być elegancki, ale ta jego elegancja spływała po mnie jak woda po kaczce.

– Czego chcesz?

– Dogadać się.

– W sprawie?

– Papierów generała.

– Jakiego generała? – w niezwykły sposób do jego ust wróćiła świeża, wykałaczka.

– Nie udawaj durnia. Doskonale wiesz o czym mówię.

– Nie bardzo właśnie.

– Jeden z was buchnął generałowi von Rotkirch kwity. Jestem przekonany, że zrobiliście już sobie kopie więc nie będzie wielkiego swędzenia dupy jak poproszę abyście je oddali. Wasi mocodawcy będą zadowoleni, a wam wpadnie nieco grosza.

– Jacy my? Coś ci się chłopcze pokręciło – zabrzmiało to tym bardziej kuriozalnie, że wyglądał na urodzonego przynajmniej dekadę po mnie.

– Nic mi się nie pokręciło. Mogę udowodnić, że zbałamuciliście generałową aby dostać się do jego sejfu.

– My? Nie ma żadnych My.

– Czy pojawią się jak powiem, że Gruber nie żyje? Zastrzelił go jeden z tych co to siedzą w wozie na zewnątrz. – Jego twarz stężała, wykałaczka przestała na moment wykonywać koliste ruchy, a oczy znieruchomiały wycelowane w moją twarz. Odniosłem wrażenie, że o czymś intensywnie myślał. Najwyraźniej trafiłem całkiem celnie.

Kurwa – warknął wściekle w swoim języku. Nie znałem tego słowa. Wychodzący właśnie z kościoła jegomość o poczciwości doktora medycyny, z białymi włosami i takimi samymi wąsami złączonymi w nierozerwalną jedność z bokobrodami, skarcił go wzrokiem. Musiało być niecenzuralne bo zakładając kapelusz pokiwał groźnie palcem. Gdy stukot jego laski umilkł na zewnątrz mój rozmówca ożył. Wykałaczka znów zaczęła swój szalony taniec.

– I tak sporo ryzykuję przychodząc tutaj nie znając waszego języka więc z łaski swojej, przestań pan udawać greka i zacznij w końcu współpracować bo oczywiste jest, że chcę się z wami dogadać, a nie sadzić marchew na betonie.

– Dla mnie nie jest takie oczywiste – wsadził dłonie w rękawy płaszcza. Jakiś niski koleś w kraciastej kamizelce podszedł do niego z tyłu i szepnął coś na ucho. Ten kiwnął głową i nachylił się ku mojej twarzy.

– Pięćdziesiąt trzy, trzysta osiemdziesiąt dziewięć. Nie wcześniej jak za godzinę zadzwoń pod ten numer. Zgłosi się introligatornia Waltera Leopolda z Ohlauer Straβe 42[12]. Zapytaj gdzie i kiedy będzie do odebrania oprawiony ponownie komplet podręczników do łaciny. Podadzą ci adres i godzinę. Bądź tak samo ubrany jak teraz – zanim otarłem z policzków kropelki jego śliny był już na dworze i znikał w oddali stawiając duże kroki w kierunku Gneisenau Platz. Wyszedłem w ślad za nim i stanąłem w progu mocując się z parasolem. Rozłożyłem go tak aby ukrył mnie przed obiektywem aparatu ale chyba zdążyli ustrzelić moją podobiznę. Ruszyłem do wozu gdy zafurczała silnikiem czarna taksówka. Zwinnie niczym jaszczurka podjechała do krawężnika i wchłonęła mojego rozmówcę by za moment zniknąć za rogiem. Szedłem niespiesznie omijając powiększające się kałuże, na powierzchni których pojawiały się coraz większe okręgi wybijane spadającymi z nieba kroplami. Z kościoła zaczęli wychodzić kolejni wierni. Panowie w citroënie mieli co robić. Pozostając odwróconym do nich plecami wsiadłem i ruszyłem do biura. Musiałem pomówić z generałem. Pilnie.

<< Przejdź do rozdziału 4; Przejdź do rozdziału 6 >>

Możliwość komentowania została wyłączona.

  • Ostatnie wpisy

  • Archiwa

  • Licznik odwiedzin

    • 55
    • 342
    • 979
    • 4 783
    • 739 912