7.
Byłem już zmęczony całym tym intensywnym, dzisiejszym dniem więc gdybym nie był umówiony z Polakami to z pewnością sięgnął bym po jakąś butelczynę ze spiżarki i z dziką rozkoszą wyłączył się z obiegu na sofie tuż przy radiu w salonie. Niestety, o ile czułem, że alkohol zasili dziś jeszcze moje żyły to do kojących pieszczot poduszek było mi jeszcze niezmiernie daleko. Niewiele brakowało abym na spotkanie spóźnił się znacząco. Ruszając spod domu natknąłem się na maszerującą Adalbert Straβe[1] zmęczoną i z pewnością skacowaną kolumnę brunatnych chłopców. Wracali w polowych mundurach z pełnym uzbrojeniem z kilkudniowych ćwiczeń na poligonie na północy miasta. Ubłocone trzewiki nie wydawały już tak butnych dźwięków trzaskając o bruki jak wtedy gdy widziałem ich maszerujących w przeciwną stronę. A może to nie byli ci sami? Ciekawe, czy będą tak samo ochoczo i wyrywnie pchali się do kolejnej wojennej awantury fundowanej nam przez pana Hitlera. Na tyle tupetu i odwagi to im chyba nie starczy. Choć kto wie?
Sodowe lampy zawieszone na linach nad jezdnią już dawno zdołały się rozgrzać i dawały pełnię karmelowego światła. Karoseria mego wozu wyglądała w nim na znacznie staranniej napastowaną niż była w rzeczywistości. Minąwszy wyłączoną już fontannę na placu przed dworcem niespiesznie zawinąłem przez całą szerokość Siebenhufener Straβe aby ustawić się równolegle do krawężnika tuż bok wejścia do hotelu Waldenburger Hof. Spomiędzy kolumnady Feriburger Bahnhof[2] niewielkimi grupkami wychodzili obładowani plecakami i nappompowani wełnianymi swetrami turyści co to właśnie przyjechali ostatnim dzisiaj pociągiem z Hirschbergu[3]. Nad wejściem leniwie powiewała czerwona płachta z czarnym krzyżem wpisanym w biały okrąg.
Nad wąskimi drzwiami kamienicy z numerem cztery zwieszał się masywny, mosiężny baldachim, w który wprawiono podświetlany, zapalony już szyld wskazujący, że tędy należy wejść jeśli się chce zanocować. Bladą poświatą raczył zmoczony deszczem trotuar. Jedna z żarówek mrugała. Ktoś niezbyt dokładnie zabezpieczył jej elektryczne połączenia przed spływającą z góry wodą. Z głuchym warkotem pracującego na najwyższych obrotach silnika przejechała wyładowana węglem ciężarówka MANa z wymalowaną na skrzyni reklamą składu opałowego Karaβ’a spod numeru czterdziestego siódmego. Zanim umazała mnie sadzą ze spalin skryłem się w cieniu zadaszenia i wszedłem po wyślizganych, granitowych stopniach do szerokiego westybulu. Mieścił wąski blat recepcji i kilka zakurzonych foteli z czerwonego pluszu. Zaspanego, starszego portiera wyrwałem z otępienia pytaniem o tylne wyjście z Bierkeller. Generalska legitymacja umożliwiła mi zdobycie odrobiny jego zaufania. Mijając przeszkloną klatkę schodową wskazał ciasne i cuchnące wymiocinami przejście przez zaplecze na klaustrofobiczne podwórko oddzielone od sąsiednich kamienic niewielkim płotkiem. Kazałem mu otworzyć lichą furtkę z kłódki i wracać do swoich obowiązków zapominając o mojej tu obecności. W uchylonych, zagłębionych poniżej poziomu gruntu, drzwiach od zaplecza, całkowicie pozbawionych farby, stał facet opasany poplamionym fartuchem i w niedbałej pozie palił papierosa. Obrzucił mnie niechętnym spojrzeniem, a trzymany dwoma palcami niedopałek cisnął w ciemność. Gasnący ognik żaru wykonał starannie zaplanowany łuk i zgasł z cichym sykiem w jakiejś kałuży. Z dachów okolicznych kamienic spadały ciężkie krople deszczu, które dudniąc, odbijały się echem od ścian ciasnego podwórza. Gość obrócił się na pięcie i wrócił do swoich zadań pozostawiając mnie samemu sobie. Zajrzałem jeszcze tylko do kuchni piwniczki przez niewielkie, okratowane okienko i wróciłem na trotuar Siebenhufener Straβe. Dołączyłem do zaniedbanych tui wypełniających dwie kamienne donice coraz rzęsiściej podlewane deszczem stojących po bokach schodów.
Minąłem dwa kwadratowe okna, których parapety wyniesiono ponad poziom chodnika nie więcej jak o grubość mego obcasa i wszedłem przez otoczone betonowymi imitacjami kolumn szerokie, niskie drzwi do wnętrza piwnicy. Było tu duszno i gęsto od papierosowego dymu. Stałem jeszcze na schodach gdy przybił do mnie nalany jegomość w przyciasnej kamizelce ściśle oblepiającej jego tors przypominający raczej spasiony koński zad niż człowieczy element fizjonomii.
– Zajęte wszystko – wykrzyknął do mnie zanim zdążyłem zdjąć kapelusz. – Podać mogę przy barze. Będzie, czy idziesz pan gdzie dalej? – zmarszczył kulfoniasty nos jakby próbował wywęszyć ile mam gotówki w portfelu.
– Umówiony jestem – rozejrzałem się po sali. Ascetyczne wnętrze w kolorze dziwnej, przegniłej zieleni miało trzy łukowe podcienia oddzielające przestrzeń z prostymi stolikami od wyszynku obitego sklejką i pomalowanego niechlujnie na brązowo. Tuż za nim, na wysokim kredensie pod ścianą, stały równo poukładane kufle stałych bywalców. Po bokach, przeszklone szafeczki prezentowały zestawy papierosów i tytoniów pośledniejszych marek, a powyżej, na półce zrobionej z grubej, nieoheblowanej deski stała bateria butelek mająca za zadanie sugerować, że oferuje się tu klientom szeroki wybór trunków. Centralnie umieszczony powyżej, kwadratowy zegar w drewnianej oprawie, o porcelanowym cyferblacie, wskazywał dokładnie godzinę jedenastą na wieczór.
Jeden z oklejonych reklamami filarów podtrzymujących łuki podpierał ten sam wysoki facet, permanentnie żujący wykałaczkę, którego poznałem w kościele. Tym razem posiał gdzieś swój płaszcz i eksponował się w ciemnym garniturze w błękitne prążki. Udawana elegancja. Skinąłem mu przez mgłę dymu papierosowego i opary alkoholu więc oderwał się od ściany i ruszył płynnymi, gibkimi ruchami w moją stronę.
– Już myślałem, że nie przyleziesz.
– Umówiliśmy się to jestem. To aż takie dziwne?
– Bynajmniej. Musisz jednak wiedzieć, że nie mamy w zwyczaju umawiać się po knajpach z kimkolwiek od was.
– Czuję się zaszczycony – splunąłem pod nogi. Skrzywił się jakby to była jego podłoga, albo co najmniej jego mamusia musiała ją doczyścić. Poprowadził mnie bez słowa do jednego z dwóch boksów przyklejonych do ściany po lewo, tuż pod tandetnym malowidłem przedstawiającym jakaś wioskę skąpaną w świetle księżyca i rozlaną po jednej z dolin Riesengebirge[4]. Siedział tam przy parującej filiżance herbaty człowiek, który zupełnie tu nie pasował do tego miejsca. Elegancko wprawiony w doskonale skrojony garnitur z kosztownej burberry[5] w kolorze rumianej twarzy nastolatki, z precyzyjnie przyciętymi włosami spływającymi znad czoła na potylicę. Lekko opalonymi dłońmi obracał grube, co najmniej pięciomarkowe cygaro. Sprawiał wrażenie jakby spadł tutaj przez kompletny przypadek z jakiejś przelatującej komety. Tuż pod nosem dźwigał połowę zdechłego chomika o perfekcyjnie wypomadowanej sierści. Wyrwałem go z zamyślenia wsuwając się w twarde, niewygodne krzesło wyrżnięte artystycznie z jednego kawałka drzewa. Poza sękatymi nogami z dopasowanych konarów. Spojrzał na mnie swymi stalowymi oczami pozbawionymi jakiegokolwiek życia. Rozwodnione tęczówki nie zwęziły się nawet o milimetr wpatrując się w moją twarz.
– Zamów mi piwo – rzuciłem przez ramię do oddalającego się już właściciela lekko zdezelowanej wykałaczki.
– Patrzcie go. Co to ja? Garson[6] czy co? – byłby mnie opluł prychając z niezadowolenia, ale zganiony szybkim spojrzeniem eleganta posłusznie poczłapał do baru. Poczekaliśmy w milczeniu aż przyniósł spieniony i spotniały kufel, który niestarannie postawił przede mną. Ochłap białej kołderki piany spłynął po ściance na wykładany różowymi kafelkami blat. Zignorowałem go i zmoczyłem usta w bursztynowym płynie łaskoczącym podniebienie pękającymi bąbelkami gazu.
– Sprawdź go – elegant machnął dłonią, a wysoki młodzian nachylił się nad moją pachą szukając w niej kabury. Schudłem o pistolet, który wylądował płynnym ruchem na blacie. Nakrył go białą ściereczką i przesunął ją ku mojemu rozmówcy. Następnie wycofał się bez słowa w kierunku swojej kolumny i tam zastygł oparty o ścianę. Musiał być do niej niezwykle przywiązany.
– Tomasch powiedział mi, że chciałeś coś ode mnie. – Zlepek ostatnich liter imienia wypowiadał w jakiś nienaturalnie twardy i chropowaty sposób.
– Tomasch? – zdziwiłem się. W odpowiedzi wskazał brodą chudzielca, który wspólnie z wykałaczką rozglądał się czujnie po całym wnętrzu. – W naszym kraju to zdaje się byłby Thomas.
– W naszym jego imię wymawia się jak Tomasch. Niech tak pozostanie – zgodziłem się na jego propozycję krótkim gestem samej głowy. – Czego chcesz? Nie lubię tego miejsca więc od razu przejdźmy do interesów.
– Twój Tomasch nie mówił ci w czym rzecz?
– Wspominał, ale wolałbym szczegóły usłyszeć od ciebie.
– Macie coś na czym zależy mojemu pracodawcy. Chciałbym to odzyskać dla niego.
– Któż więc daje ci zarobić na życie, przyjacielu?
– Nie jesteśmy przyjaciółmi. To po pierwsze. Po drugie, chyba doskonale wiesz komu ostatnio skubnąłeś jakieś ważne papiery, co?
– Nic nikomu nie skubnąłem, jak mówisz. Takie zachowanie nie przystoi dyplomacie – życzliwie uniosłem brwi ku górze bo stanowczo zbyt często, w moim odczuciu, posługiwali się taką konstrukcją myślową. – Tak. Mam paszport dyplomatyczny i sądzę, że będzie wskazane jak posiądziesz taką wiedzę na początek naszej znajomości.
– Nic mi do tego przyznam szczerze. Chciałem tylko odzyskać to co zabraliście temu kto mnie do was przysłał.
– Kimże on jest?
– To generał von Rotkirch. Myślę, że doskonale wiesz.
– Dobrze myślisz. Wiem kto to.
– Więc mam wam do przekazania propozycję od niego – upiłem kolejny łyk cienkiego piwa
– Zamieniam się w słuch.
– Jeden z was zbałamucił mu żonę. Dobrze mówię?
– Jest tyle żon w tym mieście…
– Taka melancholia nie przystoi w lokalu takim jak ten. Brzmi mocno niewiarygodnie. No więc ten wasz człowiek włamał się też do sejfu i ukradł coście od niego chcieli. Rzecz w tym, aby te kwity wróciły na swoje miejsce.
– Drobna uwaga. To nie jest nasz człowiek.
– To znaczy?
– Mało to kasiarzy?
– Stanowczo zbyt wiele przypadków w twojej wizji tego co się działo, ale rozumiem. To w zasadzie bez znaczenia. Faktem jednak jest, że te papiery są mi potrzebne. Dokładniej: generałowi.
– A co? Myślisz, że ta podła knajpa to sklep z kwitami? Przybytek jakichś Baraschów[7] co to wszystko można dostać w jednym miejscu? – powiódł wypielęgnowaną dłonią po otaczających nas, napitych jegomościach zawzięcie dyskutujących o wyższości rasy panów nad innymi narodami, rozchlapujących dookoła coraz to kolejne kęsy rozgazowanego piwa. – Że każdy może tu tak sobie ot tak przyjść i zażądać ode mnie czego tylko mu brakuje do szczęścia?
– Nie rozumiemy się. Na początek musimy chyba jednak ustalić pewne kluczowe fakty.
– To znaczy?
– Daj mi skończyć. Mnie nie obchodzi z jakiej służby jesteście. Z niemieckiej, węgierskiej, szwedzkiej czy polskiej. Jak dla mnie to możecie być nawet i z Marsa, ale jak się domyślam zrobiliście przynajmniej dwa podejścia do sejfu generała i jego zawartości. Za drugim razem skuteczne. Pech chce, że brak tych papierów może mu bardzo zaszkodzić, więc zaproponował, abyście je za drobną opłatą zwrócili. Jeśli już zrobiliście sobie fotokopie.
– Skąd ten pomysł że jesteśmy z jakiejś służby? – powoli oblizał ostrym językiem wyschnięte i popękane wargi.
– Nie bądźmy dziećmi. Ja też nie od wczoraj chodzę po tym świecie i parę rzeczy już widziałem. Jeśli cię to jakoś uspokoi to możemy się umówić, że cała sprawa mi się przyśniła i jutro moja pamięć będzie wolna od jakichkolwiek wspomnień. Jednak nie pofatygowałbyś się do tak nędznej knajpy tylko dlatego, że leją tu doskonałe piwo. Jak na ciebie patrzę to zdecydowanie restauracja hotelu Monopol[8] byłaby lepszym miejscem. Dlatego wnoszę, że zainteresowało cię to co ci ten twój Tomasch przekazał jakżem przylazł do waszego kościoła. Zainteresowało cię, bo nie był to Gruber, którego się spodziewaliście, a ktoś obcy. Miał wam oddać papiery jakimi się posłużyliście żeby zmusić do uległości generałową. Dobrze myślę?
– Stanowczo zbyt dużo myślisz – zmarszczył czoło.
– Czyli mam rację.
– Co z Gruberem?
– Nie żyje.
– Kurwa.
– Obawiam się, że nie rozumiem.
– To słowo w moim języku oznacza coś co wy, Niemcy obdarzacie określeniem die Schlampe[9], My je stosujemy mniej więcej w takich samych sytuacjach kiedy wy używacie swojego Scheiße[10], tylko wtedy gdy trzeba mocno zaakcentować swoje emocje.
– Um Himmels willen![11] Twój romantyzm kompletnie tutaj nie pasuje – rozejrzałem raz jeszcze po sali i po wypełniających ją robotnikach kolejowych, ustawiaczach, zwrotniczych, maszynistach czy tragarzach z okolicznych magazynów. – Wracając do tematu. Gruber zanim zginął powiedział mi jak się z wami kontaktował. Tak trafiłem do kościoła. Przychodzę z polecenia generała bo zależy mu na tym aby odzyskać papiery możliwie najmniej boleśnie dla każdej z zaangażowanych stron. Dlatego chciałem zaproponować wymianę.
– Skąd mam wiedzieć, że nie przysłali cię ludzie Heydricha[12]? Albo że sam nie zatłukłeś Grubera?
– Gdyby mnie przysłali to z pewnością tak długo byśmy sobie swobodnie nie gaworzyli, tylko wpadliby tu jak do siebie i każdego podejrzanego gościa zagonili pod ścianę. I podejrzewam, że twój paszport nie zrobiłby na nich jakiegoś specjalnego wrażenia.
– Nie przekonuje mnie ten argument – przez taką postawę nie pozostało mi nic innego jak tylko wzruszyć ramionami, co też nie omieszkałem uczynić.
W tym momencie po stromych, betonowych schodach do środka weszło dwóch facetów w skórzanych płaszczach z wysoko postawionymi kołnierzami. Rozejrzeli się czujnie po sali i jeśli przyszli tu z naszego powodu to zupełnie nie dali tego po sobie poznać. Podeszli do wyszynku i zamienili kilka zdań z oberem, który mnie tak wylewnie przywitał na wstępie. Akurat zwolnił się niewielki stolik przy samym wejściu więc zaprowadził ich tam, posadził, przesadnym gestem wypucował blat i po chwili postawił dwa pękate kufle na tekturowych podstawkach. Spojrzałem na dyplomatę. Zdaje się, że jego oczy mówiły, że jest przerażony. Tajniacy pod każdą szerokością geograficzną wyglądają i zachowują się niemal identycznie. Na tyle identycznie, że przy odrobinie wprawy wcale nie jest trudno ich wyłowić z tłumu. Pech chciał, że tych dwóch przyszło w absolutnie nieodpowiednim momencie. Nic nie umiałem na to poradzić. Dyplomata przywołał szybkim skinieniem dłoni Tomascha, który dosiadł się do nas na przystawionym od czoła stołu, dodatkowym krześle. Starał się zasłonić swoimi plecami mego rozmówcę, z którym zamienił kilka zdań w szeleszczącym języku. Nic z tego nie rozumiałem. Wstał równie szybko jak usiadł, zdjął ze ściany płaszcz, narzucił na ramiona i skierował się do wyjścia.
– Jeśli to pańscy współpracownicy to musi pan wiedzieć jedno. Mnie włos z głowy nie spadnie, ale pana na pewno prędzej czy później znajdziemy.
– Może pan być spokojny. Ja zawsze pracuję sam.
– Więc kto to jest?
– Nie mam pojęcia. Za mną nie przyszli. Sprawdzałem.
– Nie powie mi pan, że to przypadek, że akurat teraz weszli do tej piwnicy.
– Człowieku. Nic nie mówię. Jestem tak samo zaskoczony jak pan.
Z zapalonym papierosem zamiast wykałaczki wrócił z dworu Tomasch i usiadł ponownie między nami. Skinął głową na potwierdzenie naszych myśli i odezwał się. Tym razem po niemiecku:
– Przed wejściem stoi czarny citroën z zapalonym silnikiem i kierowcą za kierownicą. Po drugiej stronie placu, przy wyjściu z Freiburger Bahnhof kręci się kolejnych dwóch. Po prawej, nad fosą, jest jeszcze kolejny wóz i dodatkowych dwóch ludzi.
– No to zaczyna być ciekawie – wtrąciłem się.
– Roman, co robimy? Grajek[13] się wścieknie jak się dowie – Tomasch odezwał się do dyplomaty.
– Nie wiem. Daj mi pomyśleć.
– Czy dobrze rozumiem? Chcecie stąd wyjść w sposób niezauważony dla tych z zewnątrz? – rzuciłem będąc ciekawym ich reakcji.
– Nie wtrącaj się pan. Łażą palanty za nami od jakiegoś czasu. W tyłek się spokojnie podrapać nie można – warknął na mnie Tomasch. Niewiele brakowało aby wykałaczka w jego ustach uniosłaby go w powietrze. Zaczęło mi się robić chłodno od wytworzonego przez nią wiatru.
– Zadzwoń do Mariana[14], niech przygotuje lokal na Otto Straβe[15] i czeka tam na nas. Zaraz coś spróbuję wymyślić. Mówiłeś, że to pewne miejsce. Kurwa! – Roman wyraźnie tracił panowanie nad sobą.
– Nigdy tu nie zaglądali. Pewno przyprowadził za sobą ten gnojek – spojrzał na mnie z nienawiścią wyrytą na twarzy.
– Lokal na górze też można uznać za spalony, co? – młody wstał już aby wykonywać jego wcześniejsze polecenia, ale nachylił się jeszcze nad blat i spojrzał gniewnie w moją stronę.
– Przyznaj się śmieciu, że jesteś w tej branży całkiem świeży. Przytargałeś za sobą ogon.
– Panowie! – pojednawczo uniosłem dłonie znad blatu. – Nikogo nie przyprowadziłem. Musicie mi zaufać.
– Chyba kpisz. – Tomasch wyprostował się nad nami i z ociąganiem ruszył w kierunku baru długo nie odrywając ode mnie wściekłego wzroku. Nachylił się nad blatem i postawił na nim telefon na długim kablu. Nakręcił numer by po chwili odbyć z kimś po drugiej stronie kabla krótką, ale żywiołową rozmowę. My siedzieliśmy w ciszy próbując bez odwracania głów dostrzec co dzieje się przy drzwiach. Odłożył słuchawkę i wrócił do nas.
– Emilia mówi, że Marian jest gdzieś na mieście i nie wie kiedy wróci. Nie mówił też kiedy się odezwie żeby go mogła powiadomić.
– Co teraz?
– Nie wiem.
– Czy jak was stąd wyprowadzę to mi w końcu zaufacie? – jak na komendę popatrzyli się na mnie z nieskrywanym zaskoczeniem.
– Zaufanie to za duże słowo, ale niewątpliwie zyskasz parę punktów.
– Ober! – strzeliłem palcami nad głową. Ten odebrał to jako chęć złożenia kolejnego zamówienia i przytruchtał szybko mijając kilka stolików wymagających pilniejszej obsługi.
– Szanowni panowie sobie życzą?
– Masz tu dwadzieścia marek – wysupłałem banknot, który nie zaszczycił swą dostojnością barmana z Zur Glocke i wsunąłem mu w kieszonkę kraciastej kamizelki. – Zaraz wstaniemy i wyjdziemy przez zaplecze. Twoja głowa w tym, aby ci goście przy drzwiach nie trafili w ślad za nami. Rozumiemy się? – sięgnąłem po leżącą na stole białą szmatkę i uchyliłem ją tak aby widać było kolbę pistoletu.
– No nie wiem… Nie chcę mieć kłopotów… Nie bardzo mi wypada ich zatrzymywać jakby chcieli iść za wami – z portfela wysunąłem plastyk legitymacji i podsunąłem mu pod nos. – Daj nam pięć minut przewagi. To w zupełności wystarczy. – Roman z dziwnym wyrazem twarzy nie bardzo nadążał za wydarzeniami.
– Dobra jest, panie Hauptman. – zasalutował i ruszył za bar. Zgasiłem ten gest szybkim ruchem dłoni.
– Idziemy! – rozkazałem wkładając płynnym ruchem pistolet do kieszeni płaszcza i pociągnąłem ich za sobą w kierunku wąskiej przestrzeni między barem, a ścianą korytarzyka prowadzącego do kuchni. Faceci w skórzanych płaszczach nagle ożywili się i zaczęli dopijać na wyścigi stojące przed nimi kufle. Wepchnąłem moich rozmówców w ciasne przejście wykładane prostymi, białymi kaflami. Niezdecydowani zatrzymali się zaraz przy małym skrzyżowaniu z dwojgiem drzwi po obu stronach. W głębi pod ścianą z niewielkimi oknami przyklejonymi do sufitu widać było obity blachą stół do przygotowywania potraw. Za nami na podłodze roztrzaskała się jakaś porcelanowa zastawa. Sądząc po hałasie, była w stanie obsłużyć co najmniej dwanaście osób. Żwawo ruszyłem przodem, minąłem stół oraz zdziwionego kucharza w pomiętej czapce na głowie i schodami ukrytymi za załomem ściany, wyposażonymi w poręcz z odrapanych z farby rurek, wyprowadziłem ich na ciche, mokre podwórko. Blady i zimny blask księżyca odbijał się niemo w coraz większych kałużach. Otworzyłem furtkę i puściłem ich przodem.
– Na prawo macie bramę, która wyprowadzi was na Freiburger Straβe[16]. Ja ich zmylę i skieruję w inną stronę.
– Cholera. Będziemy twoimi dłużnikami. – Roman był już jedną nogą za bramką.
– Ja myślę. Mam od generała dziesięć tysięcy marek. Dam je wam w zamian za zwrot papierów.
– Dobra. Bądź jutro o północy pod bramą browaru Schultheisa. Spytaj o Luciana. Wpuszczą cię na teren zakładu. Wymiany dokonamy na przystani nad kanałem. Wiesz gdzie to jest?
– Trafię. Bywajcie – ruszyłem w kierunku schodów prowadzących do hotelu zostawiając ich w ciemności. Miałem to czego mi było trzeba, ale muszę przyznać, że zbyt szybko podał mi ten adres aby sprawiać wrażenie nieprzygotowanego do takiego obrotu sprawy. Starannie zamykając na dyndający skobel drzwi prowadzące na podwórze z zaplecza recepcji dotarłem na oszkloną klatkę schodową prowadzącą na piętra, do numerów. Minąłem ją i wszedłem foyer. Spłynąłem na jeden z czerwonych foteli. Zrzuciłem płaszcz z kapeluszem za sięgające ramion oparcie i wziąłem jakąś wymiętoszoną gazetę, która zalegała na niewielkim stoliczku. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wydobyłem ciężkie okulary w rogowej oprawie i wsadziłem sobie na nos. Będzie musiało wystarczyć. Portier drzemał wspierając siwą głowę na spracowanych dłoniach. Zagłębiłem się w lekturze gdy do środka wpadli goście w skórzanych płaszczach. Załomotali w szklane drzwi, którymi dopiero co wszedłem, czym wyrwali z drzemki konsjerża.
– Otwieraj bucu! – darli się jakby chcieli pobudzić wszystkich gości próbujących zasnąć na górze.
– Tylko nie tym tonem! – wykaraskał się zza przepierzenia i ruszył im z odsieczą.
– Siedzę tu od godziny i czekam na dziewczynę – szepnąłem do niego gdy mnie mijał. – Dam dychę jeśli mnie nie wydasz. Pamiętasz mnie? – uchyliłem szkieł, a on skinął głową na znak zrozumienia. Otworzył drzwi, a ci wpadli do środka odpychając niewdzięcznie dziadka na bok aż odbił się od ściany.
– Wchodził tu koleś w szarym płaszczu. Gdzie polazł? – rzucił wyższy z nich ni to do mnie ni to do recepcjonisty.
– Ja nic nie wiem. Przysnęło mi się. Może ten pan będzie coś wiedział. Czeka na swoją panią od godziny. Biedaczka nie może się wystroić.
– Gdzie polazł? – zwrócił się do mnie. Dopiero teraz dostrzegłem w jego dłoni niewielki rewolwer z grubościenną lufą. Nie wycelował go we mnie a jedynie trzymał skierowany ku górze. Jakby chciał zestrzelić żyrandol w kształcie połowy szklanej kuli rzucającej na sufi osobliwie, kolorowe rozpryski światła.
– No faktycznie. Był taki jeden. Zdaje się, że wybiegł na ulicę.
– Miał płaszcz na sobie?
– A nie wiem. Nie bardzo mu się przyglądałem. Czytałem o mistrzostwach bokserskich. O tu – wskazałem palcem artykuł gdzie na zdjęciu jeden czarny amerykanin zwinnie okładał wyciągniętą pięścią twarz Maxa Schmelinga[17].
– Tam? – wskazał lufą drogę, którą pokonałem z ulicy jakiś czas temu. Skinąłem głową i zostaliśmy sami. Gdy tylko trzasnęły za nimi drzwi wejściowe zerwałem się na równe nogi, rzuciłem na blat banknot z Thaer’em[18], porwałem płaszcz, kapelusz zza fotela i pobiegłem w kierunku furtki, przy której zostawiłem Polaków. Po nich śladu już nie było, ale miałem wystarczająco dużo przewagi abym ewentualnych goniących zgubić w ciemnych i śliskich zaułkach podwórek Freiburger Straβe. Nie pomyliłem się. Moje trzewiki samotnie trzeszczały na bruku jeszcze długi czas. Wóz trzeba będzie później odebrać. Sam nigdzie nie powinien się ruszyć.