Trzeba tylko chcieć – 8

8.

Całe poniedziałkowe popołudnie nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Łaziłem bez sensu z kąta w kąt. Ciągle myślałem o Grecie i jej ponętnych pośladkach, które tak przyjemnie leżały w dłoni. Nie bez znaczenia była też pogoda. Momentami, wyglądając przez okno, z trudem można było rozróżnić szczegóły elewacji sąsiedniej kamienicy. Upiorna mgła wciskała się w każdy zakamarek miasta. Gdy zbliżyła się północ z ulgą zbiegłem na dół, wsiadłem do wozu i ruszyłem w drogę. Bierne wyczekiwanie ewidentnie nie było moją mocną stroną, ale to wiedziałem już od dawna.

Jadąc Matthias Straβe[1] zwolniłem na wysokości willi dawnego właściciela browaru, pana Carla Scholza. Przetoczyłem się powoli przez skrzyżowanie z Pinder Straβe[2] spoglądając, między drzewami porastającymi lewy skraj jezdni, na skrzydła bramy. Oczywiście były zawarte, choć w głębi, na placu pod wieżą, zapalono  lampy. Taplając się we mgle rozrzucały naokoło tylko skromne stożki jasności. Przy tak nikłej przejrzystości powietrza powodowało to, że widać było znacznie mniej niż gdyby w ogóle ich nie było. Mimo uchylonego okna nie bardzo było co słuchać. Najwyraźniej opar tłumił wszystkie odgłosy pracy zakładu. Dojechałem do ostatniej przecznicy przed Hindenburg Brücke[3], wyboistej Mittelfeld Weg[4] i skręciłem w prawo między porastające pobocze krzaki jeżyn. Zatrzymałem wóz, zgasiłem silnik, światła i czekałem. Do północy brakowało jeszcze dziesięciu minut. Wydłubałem z kieszeni płaszcza pomiętą paczkę Rarität’ów nr 200. Zapaliłem wydmuchując dym przez uchyloną szybę wpuszczając jednocześnie nieco chłodu do kabiny. Po wczorajszym deszczu pozostały tu błotniste wspomnienia poprzegryzane śladami wąskich kół furmanek albo wózków transportowych. Wydobyłem się na zewnątrz, postawiłem kołnierz płaszcza pod uszy i starannie omijając kałuże wyszedłem na bruk Matthias Straβe. Gdzieś w oddali, o stalowy most, zahurgotał skład węglarek pogoniony przeciągłym gwizdem parowozu. W samotnej kamienicy stojącej na rogu, tuż przy przyczółku mostu, nad wejściem do klatki schodowej paliła się pojedyncza żarówka bez klosza. To był dobry znak, choć poza niestarannie rozstawionymi wzdłuż chodników latarniami był to chyba jedyny ślad aktywności człowieka w tym rejonie. Przez mgłę z trudem po prawej można było dostrzec łukowe przęsło po drugiej stronie rzeki. Zdusiłem niedopałek obcasem i ruszyłem w kierunku bramy. Moje kroki głośno odcinały się od ścian okolicznych budynków. Szedłem wzdłuż pomalowanego na zielono ogrodzenia z kutych prętów zakończonych niczym włócznie starożytnych rycerzy. Kraty były śliskie i lepkie od rosy, a bezlistne już w większości drzewa rozkładały swe milczące cienie wokoło powodując, że czułem się jak w tunelu kolejowym. Stanąłem pod furtką dwie minuty przed czasem. Rozejrzałem się w poszukiwaniu jakiegoś dzwonka po masywnych, ceglanych słupach krytych klinkierową cegłą. Niestety nie pomyślano o nim, a ja nie chciałem hałasować. Jednak zanim wpadłem na jakiś sensowny sposób na dostanie się do środka, z małego okienka drewnianej wartowni wielkości mięsnej budy sprzed Rathaus[5], stojącej tuż za płotem, wysunęła się kosmata burza tłustych, czarnych loków. Musiano tam usłyszeć jak tupię. Po chwili zapiszczały zawiasy i poprawiając pas na wydatnym brzuchu wyszedł do mnie wąsaty przedstawiciel straży przemysłowej w przekrzywionej czapce ze skórzanym daszkiem.

– Ja do Lucjana – otaksował mnie przekrwionymi ślepiami spragnionego opoja.

– Aaaa… Do Stankiewicza. Coś wspominał. Chodź pan – położył łapę na zamku z klamką i wsadził weń gruby klucz, który ze zgrzytem dawno nie smarowanego mechanizmu zwolnił zapadkę. Przyciągnął furtkę do siebie i wpuścił mnie do środka. Mijając go doznałem wątpliwej przyjemności zasmakowania jego wyziewów. Przy tym co facet sobą oferował, skunksim smrodem można by się z powodzeniem perfumować i nikt by z tramwaju za to nie wyrzucił.

– Pójdzie pan za willą w prawo, do samego końca. Za budynek dyrekcji. Będzie tam dalej plac postojowy dla ciężarówek zastawiony skrzynkami. Miniesz go pan i do nabrzeża też cały czas prosto. Po lewej będzie budynek słodowni i za nim niski magazyn z rampą. Trzeba iść koło niego. Łatwo trafić. – Dudniąc z głębi przepastnej klatki piersiowej omiótł mnie spojrzeniem, które poczułem pod pachami. Z budynku obok dolatywał nas jakiś technologiczny syk. Skinąłem głową, minąłem go i ruszyłem dziarsko przez plac pod wieżą, której szczyt ginął we mgle. W przejściu na wprost, pod łącznikiem spinającym nieco w głębi czeluść pomiędzy dwoma halami, mignął mi cień kolejnego, znacznie chudszego strażnika. Ten nie wyraził w najmniejszym stopniu zainteresowania moją osobą i po chwili zgubił się owiany tumanami białego oparu. Skręciłem zgodnie z rozkazem i szybko pokonałem wąską uliczkę brukowaną niestarannie ułożonymi blokami granitu. Raz tylko wchłonął mnie i wypluł snop mlecznego światła załamywany kropelkami leniwie unoszącej się w powietrzu wody. Osiadały na policzkach i płaszczu. Gruby strażnik skontrolował co robię stojąc na szeroko rozstawionych nogach w cieniu wieży. Zapomniałem o nim po jakichś trzech krokach.

Musiałem zrobić kilkanaście kolejnych aby minąć odstawione, milczące ciężarówki oraz stosy skrzynek z pustymi butelkami poukładane w zgrabne sześciany. Za nimi, pomiędzy drzewami z żółtymi liśćmi po prawej, majaczyła biała ściana parterowego budynku krytego papą. Na jego narożniku, na długim, wygiętym pręcie zwieszała się samotna lampa. Gdyby nie liczyć przytłumionego stukotu maszynerii w hali obok można by uznać to miejsce za skrzyżowanie miłej kołderki z wanną pełnej, ciepłej wody przykrytej pianą. Obcasy głośno tłukły echem po okolicznych ścianach. W powietrzu unosił się charakterystyczny posmak karmelu i słodkawy zapach suszonego słodu lekko tylko przemieszany z posmakiem słonawej wilgoci ciągnącym od wody. Wysoko nad głową zamajaczył pięciopiętrowy budynek słodowni. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że wpatruje się we mnie swymi ślepymi oczodołami jakby czegoś oczekiwał. Zignorowałem go i ruszyłem wzdłuż rampy ładunkowej niskiego, narożnego magazynu, którego jedna ze ścian wychodziła już nad sam kanał. W głębi dostrzegłem wreszcie połyskującą lekko powierzchnię cichej wody. Tutaj zapalonych lamp nie było więc wyciągnąłem z kieszeni wielką, niklowaną latarkę. Momentalnie poczułem się jak w białej, otaczającej mnie kuli z waty. Zostawiłem za sobą milczącą przyczepę z zieloną plandeką i wyszedłem na płaską przestrzeń nabrzeża wykładaną popękanymi na rogach płytami betonu. Wpuszczono w nie dawno nieużywane szyny kolejowe z rowkami szczelnie wypełnionymi żwirem i kępkami lichej, zwiędłej trawy. Rozejrzałem się w około. Było pusto i cicho, ale wiedziałem, że to tylko pozory. Obserwowały mnie przynajmniej trzy pary oczu. Po moście przejechał samochód, którego z tej perspektywy nie mogłem dostrzec. Był zbyt wysoko. Gdzieś w oddali zagdakał jednocylindrowy silnik łodzi. Zwróciłem się w lewo z trzaskiem rozcieranych obcasem o betonową płytę okruchów szkła. Ruszyłem wzdłuż brzegu zbliżając się do wysokich wrót magazynu skrytych pod niewielkim daszkiem z falowanej blachy. Tuż pod drzwiami stalowe dźwigary tworzyły coś w rodzaju balkonu. Sięgał może do pasa. Rozłożyłem na nim papierośnicę, zapalniczkę i zacząłem wygniatać następnego papierosa. Miał mi pomóc opanować lekkie drżenie dłoni. Zgasiłem też latarkę aby przyzwyczaić wzrok do ciemności. Dalej, na Breitenbach Fahrt[6] zahuczał donośnie jakiś holownik. Najpewniej zbliżał się do śluzy przy Nakonz Brücke[7]. Zanim zapaliłem, w głębi, nad otoczonymi betonową balustradą schodami prowadzącymi do jakiegoś pomieszczenia biurowego, rozbłysła lampa. Wyraźny znak, że każdy mój ruch był bacznie obserwowany. Drzwi się uchyliły, ale nikt z nich nie wyszedł. Wypuściłem nad głowę kłąb dymu gdy zza moich pleców odezwał się miękko Tomasch:

– Punktualny jesteś, ale tupiesz jakbyś miał platfusa – odwróciłem się gwałtownie. Stał jakieś trzy kroki ode mnie. Na ramiona zarzucił swój szary płaszcz z mięsistego tweedu. Pod jego połami ręce miał opuszczone wzdłuż tułowia. Między oponami warg drwiąco podrygiwała nieodłączna wykałaczka. Tym razem miał na sobie gładką, połyskliwą marynarkę, którą musiał wykuwać co najmniej miesiąc jakiś starożytny kowal. Odbijała rozmazane promienie mlecznego światła w taki sposób, że nie można było faceta zgubić w tej mgle.

– Nikt nie mówił, że mam się skradać jak prawiczek do babskich gaci – uniósł prawą dłoń, w której zalśnił oksydą masywny pistolet. Wyglądał na browninga, ale nie byłem pewien. Tonął w cieniu jaki rzucałem. Kiwnięciem lufy nakazał się odwrócić. W krąg światła lampy znad schodów wszedł jeszcze jeden człowiek. Jego kształt tylko z grubsza można było ocenić ze względu na odległość i mgłę. Zbliżał się powoli, z dostojnością maharadży, starannie omijając plamy wilgoci aby nie zamoczyć wypastowanych do połysku sztybletów[8].

– Rozumiem, że mamy komplet. – Odezwałem się do niego gdy już zbliżył się na tyle aby można było bez problemu rozpoznać twarz Romana. W udawanej życzliwości powitania rozłożył na boki dłonie wciśnięte w rękawiczki z jasnej, koźlej skóry.

– Uwolnij go od balastu. – Zwrócił się po niemiecku do Tomascha, którego nacisk lufy czułem cały czas na plecach. Ten oklepał mnie pod pachami, wsunął dłoń pod marynarkę i zwinnie wydobył z kabury ViSa nie zwalniając nacisku swoją bronią ani o gram. Po chwili wyczułem jednak, że swój wielki pistolet zanurza w kieszeni płaszcza, a do trzymania mnie na muszce wykorzystuje mój. Wychodziło na to, że wszystkim byłoby wygodniej jakbym broń nosił zawieszoną na sznurku na szyi. Przynajmniej nie musiałbym się odpinać.

– Nie przyszedłem tutaj do was strzelać tylko ubić interes więc po co ta szopka?

– Muszę się upewnić co do twoich zamiarów. To je stanowczo ostudzi – udzielił odpowiedzi elegant.

– Yhymm… – zgodziłem się niechętnie wzruszając ramionami.

– W twoim kraju jest zbyt dużo gości, którzy chcieliby nie dopuścić do naszego spotkania.

– Już coś niecoś o tym wiem.

– Przejdźmy się – odwrócił się na pięcie nie czekając na reakcję i poprowadził nas wzdłuż brzegu ku majaczącej w oddali kratownicy mostu kolejowego. Tomasch został trzy kroki za naszymi plecami. Słyszałem go i zacząłem się zastanawiać, czy on sam przypadkiem nie ma problemów ze stopami.

– Ma pan to o czym mówiłem? – spytałem gdy już byliśmy na wysokości skąpanych w mlecznym świetle schodów.

– Oczywiście. Pytanie czy pan ma to co obiecywał. Zdaje się, że mój przyjaciel nie znalazł niczego co by wskazywało, że jest pan gotowy do wymiany. – Zatrzymał się niemal po środku kręgu światła. Wyciągnął z kieszeni płaszcza srebrną, grubą papierośnicę z wytłoczonym wzorem myśliwskim na wieku, otworzył jedną ręką i wydobył brązowego papierosa. Podałem mu ogień, który odebrał pochylając głowę nad moją dłonią. Cień ronda kapelusza opadł mu na czoło, a na moje palce spłynęło z niego trochę zimnych kropel.

– Cóż poradzić. Pozory mylą – odpowiedziałem wymijająco.

– Nie chciałby pan abym ja się pomylił co do pana – trzymając papierosa głęboko wciśniętego między palec wskazujący i serdeczny zręcznie wydobył z dużej wewnętrznej kieszeni plik dokumentów spiętych zwykłym drucianym spinaczem. Były na nich jakieś wykresy, tabele, był też fragment rysunku technicznego na złożonej we czworo, żółtawej kalce. – Ja jestem przygotowany. A pan?

Spojrzałem na dokumenty będące przyczyną całego zamieszania, a następnie przeniosłem wzrok na jego jasne, zimne oczy. Nie znalazłem w nich ani krzty sympatii. Czekały na moją reakcję. Miałem zamiar je zaskoczyć.

– Pozwoli pan – odwróciłem się na pięcie i ignorując nerwowe drgania lufy mojego ViSa podszedłem do połączenia niskiego magazynu z wyższym, obok którego staliśmy. Wpatrywali się we mnie jakbym okradał ich babki z rodowych sreber. W oddali zaskowyczała mewa. Kucnąłem i sięgnąłem pod belki, na których wspierała się rampa ładunkowa. Wyciągnąłem stamtąd szarą, grubą kopertę formatu maszynowego. Nie była jakoś specjalnie mokra czego nawet się spodziewałem. Otrzepałem ją z nagromadzonych pajęczyn oraz kurzu i wróciłem w krąg światła trzymając wyprostowaną dłoń przed sobą. Rozchyliłem aby ukazać zawartość.

– Chcecie przeliczyć? – spytałem w chwili gdy dudnienie silnika łodzi zostało wzmocnione przez sklepienie mostu, pod którym ktoś właśnie przepływał.

– Dawaj. – Tomasch wyrwał mi kopertę i wsadził łapczywie palce do środka. Wysunął na wierzch plik niebieskich banknotów. Popieścił je opuszkiem i spojrzał na Romana eleganta. Ten skinął głową na znak akceptacji. Na wody kanału wpłynęła szeroka, drewniana krypa z kabiną wielkości i kształtu piórnika postawionego na sztorc, w której zmieściłby się tylko sternik, a i to niezbyt dobrze odżywiony. Na maszcie, przyklejonym z tyłu, zapalono białą lampę, która dawała nie wiele więcej światła niż sztormowa zapałka. Wywijała kręgi w rytm krótkich fal odbijających się od wykładanych ciosanym kamieniem okolicznych brzegów. Panowie spojrzeli ponad moim kapeluszem na nieoczekiwanego przybysza i Roman ruchem brody nakazał młodemu sprawdzenie w czym rzecz. Tamten, oddając mi kopertę z pieniędzmi, okręcił się na pięcie, zrobił kilka kroków nadal trzymając pistolet w wyciągniętej dłoni by w końcu stanąć na krawędzi nabrzeża w celu obserwacji wnętrza basenu.

– Wsadzisz papiery do koperty i zrzucisz ją na pokład łodzi. – wysyczałem tak aby usłyszał to tylko dyplomata od siedmiu boleści.

– Co? – nie mógł uwierzyć w to co mówię.

– Ale już! Łódź zaraz podpłynie. Masz tylko jedną szansę. – warknąłem schylając się do kostki. Otworzył szeroko usta co sprawiło, że wyglądał jak ryba wyciągnięta z wody, która za moment ma zejść z braku tlenu. Gdy zdał sobie sprawę, że w mej dłoni połyskuje matowo PPK łódź była już w połowie drogi między Hindenburg Brücke, a nami. Nad powierzchnią bruku widać było tylko kiwający się maszt i kryty blachą dach maciupeńkiej kabiny.

Kurwa mać! – zaklął w swoim języku, słowem, którego znaczenie zdołałem poznać.

– Ruszaj się – ponagliłem go kiwnięciem lufy. Tomasch cały czas wypatrywał sternika w zaciemnionym wnętrzu oszklonej sterówki nachylając się niebezpiecznie nad ciemną wodą. Roman posłusznie wykonał moje polecenie i niemal przyklejeni do siebie podeszliśmy do krawędzi nabrzeża. Nie przestawał patrzeć na mnie, choć kątem oka musiał widzieć także łódź.

– Co jest? – młody zorientował się zdecydowanie za późno w tym co się działo za jego plecami. Próbował wymierzyć we mnie, ale elegant powstrzymał go miękkim ruchem dłoni. Wydobył pieniądze z koperty, którą cały czas trzymałem w lewej ręce wyciągniętej w jego stronę. Pomięty plik banknotów wsadził sobie do kieszeni płaszcza, a papiery wsunął na ich miejsce. Wystawił ramię poza obrys brzegu tak daleko jak tylko był w stanie. W tym czasie sternik wykonał zgrabny manewr i burta niemal zaczęła szorować o betonowe podpory nadbrzeża. Jedyne drzwi nadbudówki odskoczyły w akompaniamencie brzęczącej szyby i wystrzeliła z nich okutana w gruby, gumowany płaszcz ręka o brudnych paznokciach. Od koperty dzieliło ją jakieś pół metra gdy Roman rozcapierzył palce. Sfrunęła z ciężkim łomotem na śliskie deski pokładu tuż obok wejścia do ciemnego pomieszczenia. Gumowana dłoń pochwyciła ją, wciągnęła do wnętrza i dodała gazu. Woda za rufą zagulgotała i spieniła się brudną pianą. Tył łodzi osiadł, a dziób zaczął orać wodę kanału odrzucając na boki coraz wyższe odkosy. Tomasch dołączył do nas łypiąc na boki wściekle. Łódź wypłynęła na środek basenu.

Scheiße! Co to było? – rzucił oschle w moją stronę. Wyszczerzyłem gębę w uśmiechu dokładnie w chwili gdy przestrzeń między drzewami porastającymi przeciwległy brzeg kanału rozdarł huk i błysk wystrzału. Odruchowo opadałem na kolana łapiąc kapelusz na głowie i czując, że na mym policzku osiada wilgotna mgiełka. Nagle wszystko przeraźliwie zwolniło. Czułem się jakbym był rekwizytem odtwarzanego z nieodpowiednią prędkością filmu. Roman nie zdążył wyszarpać z kieszeni znajdującej się tam broni. Trafiony w obojczyk poleciał do tyłu i z głuchym dudnieniem rąbnął plecami o betonową płytę. Wokoło podniósł się mały tuman kurzu. Tomasch przyklęknąwszy na kolano odwrócił się i wystrzelił bez przymierzania w kierunku skarpy dwa razy, ale bez efektu. Jeśli oczywiście nie liczyć kolejnego pocisku, który przyleciał stamtąd i oddalił się ponad nami w kierunku ceglanej ściany. Z oświetlonych drzwi budynku wyskoczył ktoś w szerokich, workowatych spodniach z klapą zapiętą na nagim, owłosionym torsie. W ręku trzymał krótki karabin mausera[9]. Złożył się do strzału. Udało mu się jedynie odłupać korę z drzew głuchym jęknięciem rykoszetującej kuli. Do wody wpadło coś ciężkiego i zaczęło bić dookoła ramionami. Zanim łódź nabrała porządnego rozpędu jedno z nich zdołało uchwycić zwisającej z burty starej opony służącej za odbojnik. Pływak sięgał już zrębnicy skrywającej silnik gdy poznałem w nim gościa co to strzelał do Grubera przez drzwi jego mieszkania. Podciągał się aby przerzucić biodra przez niską, powyginaną barierkę burty. Facet z mauserem przeładował i strzelił ponownie w kierunku drzew dokładnie wtedy gdy ja nacisnąłem spust mojego Walthera. U wylotu lufy pojawił się pomarańczowo-żółty płomień okolony szarym tumanem spalonego prochu i dymu. Zamek przeraźliwie wolno cofnął się wypluwając w prawo pustą, dymiącą łuskę i zatrzasnął ponownie z metalicznym szczękiem. Poza tym nic nie słyszałem. Mokra, przyklejona do masywnego torsu koszula łysego zabarwiła się pod pachą na czerwono, a on musiał zawyć bo odchylił do tyłu głowę ukazując wykrzywione z bólu usta. Uznałem, że jedna kula będzie dla niego za mało więc nacisnąłem spust raz jeszcze. Nie mogłem dopuścić aby zniweczył mój misterny plan. Tym razem trafiłem go w kark. Nie zablokowałem odrzutu broni usztywnionymi łokciami i pistolet zatrzymał się dopiero na mym prawym barku. Na policzku poczułem żar jaki bił z lufy. Łysol puścił uchwyt aby powoli osunąć się do lodowatej wody. Uwolniona od dodatkowego balastu łódź ruszyła do przodu jak podcięty ostrogą rumak bojowy i po chwili zniknęła dudniąc w czeluści pod mostem kolejowym przerzuconym na końcu basenu. Tomasch ostrzelał w tym czasie przeciwległy brzeg do wyczerpania magazynka, wyrzucił ViS’a, któremu wystawał otwarty zamek, wyrwał z kieszeni swoją armatę i ruszył wielkimi susami w kierunku wykładanej granitem skarpy wspinającej się na Hindenburg Brücke. Ślizgając się na spadłych z drzew liściach i przegniłej, mokrej jeszcze od deszczu ściółce, dotarł w końcu na górę. Akurat w momencie gdy pod wylot Hatzfeld Weg[10] podjechał ciemny wóz. Drzwi się otworzyły i ze środka wyskoczył facet w skórzanym, niezapiętym płaszczu. Dla pewniejszego oparcia położył się na betonowym murku bariery i zrzucił z ramienia parciany pasek od Thompsona[11] z zapiętym bębnem magazynka. Bez namysłu wygarnął serię w kierunku nabrzeża, a wyrzygane przez otwarty zamek łuski wyfruwały łukiem i niknęły chlupocząc w zbrudzonej wodzie pod mostem. Ich rozhasane echo gościło tam znacznie dłużej niż same eksplozje. Polak z karabinem runął przerażony na ziemię. Tomasch skrył się za betonową barierą, a wokół mnie zatańczyły odłamki betonu. Wsypały się za kołnierz bijąc ostrymi krawędziami o policzki. Przywarłem do wilgotnej powierzchni kryjąc głowę za leżącym elegantem. Zanim zdołałem się zorientować, do wnętrza samochodu wskoczyła jakaś ciemna postać i silnik zawył na wysokich obrotach zostawiając za sobą stalową chmurę spalin. Momentalnie wszystko ucichło.

Uniosłem głowę, rozejrzałem się ostrożnie i odchyliłem połę płaszcza Romana zwianą podmuchem wybuchów na moje ramię. Zanim podbiegł półnagi gość z karabinem wsunąłem dłoń do kieszeni i uniosłem się do pionu. U mych stóp przez nieruchomą klatkę piersiową biegła karminowa szarfa poprzetykana czterema wyrwami w koszuli.

– Nic panu nie jest? – spytał chropawo jakby niemiał przynajmniej połowy trzonowców.

– Mnie? Nie. Nic.

– A Roman nie żyje? – wychrypiał tamten niewiele rozchylając spierzchnięte wargi wyciosane toporem między nieogolonymi policzkami. Sprawiał wrażenie nieboszczyka co to ma zamiar umrzeć po raz drugi.

– Zaraz będzie zbierał się do Can Cana. Sprawdź se pan sam! – warknąłem, a facet pochylił się nad ciałem. Nie znalazł pulsu i opierając się na karabinie jak lasce stanął obok mnie. – Zabierzcie go gdzieś zanim zlecą się mundurowi. Jak znam życie ktoś z okolicznych dał im już znać – poleciłem.

Dysząc ciężko, rozrzucając kolanami na boki płaszcz, przybiegł Tomasch. Zamiast twarzy miał porcelanową maskę. Nie chciałem w nią patrzeć. Otarłem twarz z wilgoci rękawem, który momentalnie zrobił się czerwony, a na wargach poczułem słonawo-metaliczny posmak. Przeniosłem wzrok na wody kanału. Uspokajały się po kilwaterze łodzi. Jednak gdzieniegdzie pojawiały się jeszcze strzępki piany na czubkach martwych fal. Między nimi kiwało się zwrócone twarzą w dół łyse ciało. Zamknąłem oczy.

<< Przejdź do rozdziału 7; Przejdź do rozdziału 9 >>

Możliwość komentowania została wyłączona.

  • Ostatnie wpisy

  • Archiwa

  • Licznik odwiedzin

    • 56
    • 342
    • 980
    • 4 784
    • 739 913