1.
Drobny śnieg leniwymi, niewielkimi okruchami opadał z czarnego jak smoła nieba wprost na starannie uprzątnięte trotuary. Wcześniejsze pryzmy, dawno ochlapane błotem i bardziej szare niż białe, zalegały przy samych krawężnikach. Okolone były czarnymi krawędziami czegoś co przypominało spaloną podeszwę buta. Nie nadawało się tym samym do ulepienia niczego co chociażby z grubsza przypominałoby faceta ze śniegu. Pomimo, że był ostatni tydzień trzydziestego ósmego roku to lekki mróz trzymał także w ciągu dnia i nie można było absolutnie marzyć o jeździe na sankach czy łyżwach po Stadtgraben[1]. Przygnębiało to dzieciaki, które ze względu na trwające ferie nie bardzo miały co ze sobą zrobić i tylko w podwórzach hałaśliwie wyrażały niecierpliwe oczekiwanie na prawdziwy śnieg, najlepiej w ilości pozwalającej zasypać ulice co najmniej do wysokości pierwszego piętra. Mnie też przygnębiała taka aura, tym bardziej, że z ręką na temblaku i tak nie bardzo miałem szanse na jakieś ekstrawaganckie i aktywne spędzanie czasu na mieście. Doliczając do tego konieczność leżakowania przez dwa tygodnie plackiem w niezwykle niewygodnym szpitalnym łóżku można było uzyskać pełny obraz rozpierającej mnie energii gdy tylko pojawiła się na horyzoncie perspektywa wyjścia na pozbawioną białych fartuchów wolność. Muszę uczciwie przyznać, że moje codzienne obowiązki dawały mnóstwo satysfakcji, ale też i sporo ruchu bo niezmiennie popyt na ganianie za złymi ludźmi tego świata chyba nigdy się nie skończy. Był to niewątpliwie ten rodzaj pracy, który przynosił mi mimo wszystko mnóstwo zabawy i zadowolenia. Mimo, że nie każdego dnia miałem co robić to z widniejącego na kartoniku wizytówki wpisu byłem niemal dumny. W owym czasie było w Breslau[2] trzech prywatnych detektywów i docierały do mnie plotki jakobym uchodził za najlepszego. Wcale się za takiego nie uznawałem bo z pewnością znalazłby się ktoś, kto mógłby mieć coś mi do zarzucenia.
Dlatego też ogromnie się ucieszyłem, gdy w końcu we wtorek, dwudziestego siódmego grudnia, doktor Schulz łaskawie zezwolił mi pozbyć się tej nędznej szmaty wiszącej na szyi i skutecznie krępującej ruchy. Wyrzuciwszy ją z pasją do kosza na szpitalnym korytarzu zatrzymałem tym koło siebie całkiem ponętną pielęgniareczkę niosącą wyglazurowaną białą emalią tacę z całą baterią różnorodnych fiolek czy pigułek. Spojrzała na mnie wzrokiem mogącym przyprawić małe dzieci o ból zębów albo mniej odpornych psychicznie pacjentów o moczenie nocne. Ja byłem twardy więc wymiana pościeli nie była dziś sądzona, uśmiechnąłem się tylko z przekąsem i zbiegłem do rozległego hallu gdzie odnalazłem zawieszoną na ścianie staromodną budkę telefoniczną z lejkiem mikrofonu.
Miałem przeogromną ochotę napić się czegoś mocno poniewierającego i postanowiłem wciągnąć do tego procederu przyjaciela, który z pewnością nie powinien mieć problemów ze zrozumieniem moich potrzeb. Co więcej – liczyłem gorąco, że aktywnie będzie uczestniczył w ich zaspokajaniu. Znaliśmy się od kilku lat. Wszystko zaczęło się kiedy przyjechałem tutaj, do Breslau, z mocnym postanowieniem zmiany swego dotychczasowego, nędznego życia. Wydało mi się ono bowiem niezwykle nudne i szablonowe, a po okrutnie wyczerpującej walce stoczonej z samym sobą, niezliczoną liczbą kieliszków oraz kufli, stanowczo wymagało pewnego odświeżenia. Uznawano mnie w owym czasie za najlepszego policjanta śledczego z Liegnitz[3]. Osobiście jakoś nie specjalnie podzielałem ten pogląd jednak niewątpliwie można było uznać, że miałem kilka sukcesów z których można by wróżyć dalszą błyskotliwą karierę. Niestety, to co zbudowałem, potrafiłem także równie skutecznie burzyć jedną czy dwoma bijatykami po pijaku bądź też natrzaskaniem po mordzie jakiegoś ważnego, nasrożonego grubasa z magistratu. Gdy udało mi się skutecznie przekroczyć dopuszczalne granice dobrego smaku i wychowania zostałem dobrodusznie wysłany do wód. Oficjalnie w celu podreperowania nadwątlonego zdrowia, faktycznie zaś po to abym nie przeszkadzał przy rozwiązywaniu sprawy faceta, którego nazwano później Mizofobem[4]. Gość miał już parę trupów na koncie i nic nie wskazywało na to, że ma zamiar na nich poprzestać. Pech chciał, że on również miał dość gościnnych występów w Liegnitz i w czasie gdy ja ruszałem ku Bad Landeck[5], również postanowił wybrać się tym kierunku. Oczywiście nasze ścieżki cały czas zbliżały się do siebie by ostatecznie przeciąć się w niezwykle dramatycznych okolicznościach, choć to raczej historia na zupełnie inną opowieść. Ostatecznie jednak za złapanie czyściocha dostałem nagrodę nadprezydenta[6], która była bodźcem do ruszenia z własnym, detektywistycznym interesem w Breslau. Na Berlin byłem za krótki, a Breslau znałem z licznych alkoholowych wypadów. W związku z tym wybór był prosty i to miasto musiało mi wystarczyć na start. To właśnie wtedy, na samym początku mojej działalności prywatnego łapsa, trafiłem przy okazji jakiejś drobnej sprawy na gościa, który od razu przypadł mi do gustu. Głównie swoim idiotycznym poczuciem humoru, zamiłowaniem do nocnych eskapad i aktywnego spędzania wolnego czasu. Martin Covalus, bo o nim mowa, prowadził tutaj uznaną praktykę eksperta od dokumentów pisanych i drukowanych, a dokładniej od określania ich autentyczności. Od tego czasu, dzięki jego umiejętnościom udało mi się rozwiązać kilka spraw, dwie nawet można powiedzieć, że prowadziliśmy wspólnie. Tę krótko ostrzyżoną, okrągłą gębę z drucianymi okularami i krzywym kłem wystającym niesfornie spod cienkich warg darzyłem niezmiennie mieszanką szacunku i sympatii graniczącej z przyjaźnią.
Był tylko jeden problem. Niewielki. Od jakiegoś czasu Martin miał żonę. Nie żebym miał coś do Magdy, która zresztą była niezwykle cierpliwa i wyrozumiała, nic podobnego. Niestety nie zawsze potrafiła zrozumieć nasze pomysły zrodzone w wysokoprocentowej malignie, a na przyłączenie się do nas chyba nie miała odwagi. Ta niewysoka osóbka o spokojnym wzroku, prostych, równych włosach i poczciwym wyrazie twarzy wiele razy była przyczyną tego, że z Martinem musieliśmy rozstawać się na miesiąc czy dwa. Ja miałem na utrzymaniu jedynie dwa czarne koty, on zaś musiał umiejętnie lawirować między mną, a wybranką swego serca. Jeśli groziła mu palcem to znaczyło to ni mniej ni więcej tylko tyle, że czas kończyć zabawę, bo jeszcze moment i będzie naprawdę źle. Ta cicha kobieta była dla niego przystanią i ostoją, której czasem mu zazdrościłem topiąc swe smutki w ramionach co rusz to innej panienki nie koniecznie z dobrego domu. Martin śmiał się ze mnie, że jeśli będę żony szukał w miejscach, w których pracuję to znajdę jedynie rejestrową,[7] obdarzoną całkiem sporą liczbą różnych, nie koniecznie pożądanych, przypadłości. Doskonale wiedział, że nie szukałem żony, ale w tym co mówił coś musiało być, bo nie potrafiłem żadnej z kobiet zatrzymać koło siebie na dłużej. Czy przyczyną takiego stanu rzeczy była moja nieszablonowa i nieuregulowana praca lub całkiem niewyparzona gęba mocno przeciętnej urody trzydziestoczterolatka? Całkiem prawdopodobne, ale trzeba uczciwie przyznać, że dobrze się z tą gębą czułem nic sobie nie robiąc z ewentualnych problemów czy niedogodności mogących trapić ewentualne chwilowe wybranki mojego serca.
W szpitalnej budce telefonicznej gigantyczna jejmość z gatunku tych, które do małżeńskiego łoża przywożone są taczką, wrzuciwszy mosiężną monetę z masywną dziesiątką wybitą na awersie[8], wysapywała do mikro
fonu jakieś smarkające dźwięki, które pozwalały wnosić, że korzystanie z tego aparatu zakończy się z pewnością kolejną wizytą w przybytku z wykrochmalonymi na sztywno białymi fartuchami. Akurat tego wolałbym uniknąć na możliwie długi czas. Baba miała tak ogromny zad, że z powodzeniem można by nim walcować ceglastą kruszonkę na kortach tenisowych okalających stadami Hermann Görinng Sportfeld[9]. Postanowiwszy więc, że do Martina równie dobrze mogę zadzwonić z biura, z trudem zdołałem się przecisnąć między nią, a wykafelkowaną na zielono ścianą. Uznałem, że cała ta sytuacja to całkiem dobry pretekst aby tam zajrzeć po niemal miesiącu przymusowej nieobecności. Tak się bowiem złożyło, że próbując rozwikłać sprawę zaginięcia pewnego sąsiada wplątałem się w niezłą kabałę zakończoną całkiem miłą strzelaniną, w czasie której jedna z kul miała przyjemność trafić w moje ramię. Mało sympatyczne uczucie, ale tak to już jest jak człowiek ma odmienne zdanie niż kilkunastu wyrostków w mundurach SA.
Całe szczęście, że doktor Schulz przyzwolił mi na powrót do obowiązków bo bym się z nudów chyba powiesił. Ileż
można ganiać się z kotami, słuchać nudnych przemówień w radio czy wylegiwać w łóżku? Opuściłem więc przytulne, ale chłodne, ceglane mury Bethesda Krankenhaus[10] i ruszyłem w kierunku strzelistego, majaczącego między bezlistnymi drzewami St. Salvator Kieche[11]. Bohrauer Straβe[12] w kierunku centrum, przez rozchlapaną breję szarości, przebijała się trójka, która musiała zwolnić by przepuścić skręcającą w Nachod Straβe[13] furmankę z węglem ciągniętą przez umorusanego perszerona. Wykorzystałem ten moment żeby wskoczyć na jej tylny pomost gdzie zostałem przywitany marsową miną wąsatego konduktora przepasanego skórzaną szarfą torby na bilety oraz bilon. Grzecznie i bez szemrania uiściłem opłatę za przejazd po czym otupując trzewiki z języków śniegu zająłem miejsce na wygrzanej przez jakiegoś poprzedniego pasażera, drewnianej ławie wykładanej wąskimi deszczułkami. Udałem, że zajmują mnie mijane widoki i nie słyszę nerwowego utyskiwania spływającego spod sumiastych wąsów zakręconych niczym u Franca Józefa. Dziś było mi wszystko jedno.
Wysiadłem przy Liebich Hoche[14] i przespacerowałem się wzdłuż Zwinger Straβe[15] aż do kamienicy stojącej na rogu naprzeciw Stadtheater[16]. Swego czasu udało mi się tutaj, po długich poszukiwaniach, wynająć niewielki, zakurzony pokoik w mieszkaniu zamienionym na biura. Wspólnie z kilkoma pisarzami podań, pośledniej jakości księgowymi dla kucharek i sprzątaczek z przedmieścia czy prawnikowi, któremu ja sam bałbym się powierzyć dochodzenia niesłusznie naliczonych kosztów reklamacji butów, prowadziłem biuro, na którego drzwiach kazałem wypisać złotymi literami:
Wilhelm Knocke
Privatdetektiv
Biuro to stanowczo za dużo powiedziane. Jeśli nie liczyć wspólnej, zaniedbanej i ślepej poczekalni z rozdeptanym, dziurawym dywanem i kilkoma zapuszczonymi krzesłami był to niewielki pokój z wąskim oknem wychodzącym na studnię podwórka, gdzie poza biurkiem, kilkoma szafami na akta, głownie pustymi, fotelem dla petentów i prawie nie używaną maszyną do pisania, nie było wiele więcej sprzętów.
Otworzyłem drzwi kluczem, którego dawno z kieszeni nie wyciągano i schyliłem się po całkiem spory plik listów leżący na podłodze. W większości były to rachunki do zapłacenia. Jedną kopertę przesłała wdzięczna klientka. Było też kilka reklamowych kart pocztowych i parę gazet, które zamówiłem u kioskarza na rogu, a zapomniałem odwołać prenumeratę. Zapadłem w wysłużony, obrotowy fotel i wyciągnąłem z szuflady pudełko Avide’ów[17]. Cierpliwie czekały na mnie dobrze ponad miesiąc. Zapaliłem łapczywie wciągając dym do płuc. Podliczyłem, że nieobecność tutaj kosztowała mnie lekko licząc, jakieś dwieście, może nawet trzysta marek plus czynsz za wynajem. Mimo, że miałem odłożone trochę grosza w papierach wartościowych to taka dziura w budżecie stanowiła dla mnie poważny problem. Nie chciałem ruszać tego funduszu emerytalnego więc potrzebne było jakieś intratne zlecenie, albo przynajmniej sensowna zaliczka.
Przeglądając Breslauer Illustrierte[18] zastanawiałem się właśnie nad możliwością ponowienia ogłoszenia do prasy o moich usługach gdy odezwał się telefon. Albo ktoś miał niebywałe szczęście, że zadzwonił właśnie teraz, albo robił to już wcześniej wiele razy i w tym momencie jego cierpliwość została nagrodzona.
– Knocke. Prywatny detektyw – rzuciłem machinalnie rozglądając się za dopalającym się na krawędzi popielniczki papierosem. – Czym mo….
– Gada po amerykańsku? – przerwano bezceremonialnie niskim, sapiącym głosem.
– Radzę sobie – odparłem spokojnie zaciągając się tak mocno, aż mnie zakuło w środku.
– Dwudziestka do zarobienia jest – wysapano. – Trzeba jednemu amerykańcowi coś dostarczyć. Zainteresowany?
– Powiedzmy – taka dwudziestka byłaby całkiem interesująca na sam początek.
– Gość da za tę dostawę dwie setki. Trzeba je przynieść do mnie. Prosta robota. Wchodzisz pan w to?
– Mogę się pofatygować – stwierdziłem odkładając papierosa tam gdzie wcześniej leżakował.
– Patrzcie go jaki zarobiony. Może się pofatygować – zakpiono.
– Mogę – trwałem przy swoim.
– To słucha dalej? – próbowano się upewnić.
– Jeśli to nie odpowiada to nie musimy rozmawiać – nie bardzo mi się podobała forma tej rozmowy, jakkolwiek perspektywa zarobienia paru groszy wydawała się być całkiem sympatyczną.
– Dobrze, już dobrze, nie unoś się pan – wysapano w sposób wyraźnie ukontentowany – Amerykaniec czeka o ósmej na wieczór w Zum Golden Zepter[19]. Wie gdzie to?
– Wiem – zapewniłem ponownie wyciągając rękę w kierunku popielniczki. Gramatyczna forma wypowiedzi po drugiej stronie kabla mogła być nawet całkiem zabawna jakby się nad tym nieco dłużej zastanowić.
– Doskonale. To postawny, całkiem siwy jegomość. Ma mieć Breslauer Neuste[20] na stole. Łatwo poznać. Zwyczajowo ma przy sobie luks panienkę z blond loczkami. Nadąża?
– Owszem – potwierdziłem wydmuchując chmurę siwego dymu pod sufit.
– Wchodzi tam, ale nie wali od razu do niego tylko na lewo do kibla trzeba. Do ostatniego pod oknem. Tam jest kaloryfer. Podnosi kratkę co to go przykrywa i wyjmuje kopertę. Bez otwierania, rozumiemy się?
– Rozumiemy – skinąłem głową, choć facet nie mógł w żaden sposób widzieć.
– Kopertę zanosi amerykańcowi, on daje kasę. Wtedy wychodzi na trotuar i zaś w pierwszą bramę na lewo. Kapuje? – sapanie stało się jakby szybsze, bardziej nerwowe z podniecenia.
– Jak najbardziej – odpowiedziałem bo sprawa wydawała się być prostą choć sposób jej załatwienia był daleki od tego co by leżało w kręgu moich zainteresowań. Co jednak było robić?
– Tam się rozliczymy. Pasuje? – upewniono się przez nos.
– Muss sein[21]. Będę o ósmej.
– Sehr gut[22] – byłbym się popłakał z tej radości jaka zagościła po drugiej stronie. – Ale pamięta. Będzie obserwowany, więc żadnych numerów. To chyba jasne?
– Jasne – zapewniłem przezornie.
– Nie próbuje więc nawiewać. – Prawie poczułem na policzku powiew powietrza wytworzony przez groźnie machający palec. – Znajdę cię platfusie.
– Nigdzie się nie chowam – stwierdziłem ignorując zmianę formy gramatycznej.
– I całe twoje szczęście – odłożono słuchawkę.
Zaciągnąłem się jeszcze raz głęboko opadając na oparcie fotela oraz wykładając stopy na przykryty szybą blat biurka, pod którą leżakowało zdjęcie pięknej Juliette Lebrun. Miałem ją okazję poznać z całkiem ciepłej i miłej strony zajmując się sprawą Mizofoba. Sięgnąłem jeszcze raz po słuchawkę i spytałem Covalusa czy przypadkiem nie miałby ochoty napić się ze mną piwa. Miał. A co najważniejsze, Magda także nie miała nic naprzeciw. Skoro tak czy siak miałem dzisiaj wyjść na miasto to trzeba było wykorzystać nadarzającą się okazję do wypicia kilku kufelków.
Przed ósmą zdążyłem jeszcze nakarmić moje koty i odwiedzić przyjaciół prowadzących tuż obok mojego mieszkania niewielką restaurację. Nakarmili także mnie, napoili i zwyczajowo pogrozili palcem głośno marudząc, że jeśli nie zacznę dbać o siebie to się w końcu doigram. Schulmbachowie byli poczciwi, a ponieważ znali moich rodziców to dzierżyli pieczę zarówno nad moim żołądkiem jak i zwierzyńcem. Dysponowali kluczami do mieszkania jakie kupiłem za nagrodę nadprezydenta i dokarmiali nas kiedy zaistniała taka potrzeba. Pieniędzy mi starczyło na trzy spore, widne pokoje z kuchnią i własną łazienką na pierwszym piętrze przy Scheitniger Straβe [23] numer dwadzieścia. Niby niewiele, ale na moje potrzeby było to więcej niż wystarczająco. Trzeba tu uczciwie dodać, że to właśnie wdzięczność Schulmbachom przyprawiła mnie o kulkę miesiąc temu. Doskonale wiedzieli o tym i być może dlatego nie mieli dzisiaj za wiele uwag wobec mojego prowadzenia. Pokiwali jedynie głowami nad kłopotami w jakie mnie wpędzili zupełnie przez przypadek i dali pęto mocno natartej czosnkiem kiełbasy na drogę. Uznałem bowiem, że się przespaceruję. Do Golden Zepter miałem relatywnie blisko, a mój wóz po miesięcznym postoju z pewnością nie nadawał się do jazdy. Nawet nie próbowałem go odkopać spod przymarzniętych do blachy płatów śniegu zszarzałego od popiołów wypluwanych przez liczne kominy okolicznych kamienic. Zdecydowałem, że pokonam oświetlony gazowymi latarniami Dom Platz[24] i przez czerwony Sand Brücke[25] dotrę na Ritter Platz[26] skąd już tylko krok był do celu. Jak postanowiłem tak i zrobiłem, choć zajęło to prawie pół godziny taplania się w brudnej, mokrej brei zalegającej na granitowych płytach, którymi wykładano przestrzeń między krawężnikiem, a ścianami budynków. Nie pomyślałem o tym zakładając lekkie trzewiki, w których teraz marzły mi stopy. Dlatego też coraz szybciej i z coraz mniejszą uwagą przedzierałem się przez trotuary by przeskoczyć niemal biegiem między kamienicami schylającymi się nad Neue Sand Straβe[27]. Na niewielkim placyku przed Markthalle I[28] nie było już nikogo, co mogło zaskakiwać, bo tutaj zawsze kręciło się kilka przekupek czy chętnych do szybkiego zarobku wyrostków. Późna pora wygoniła do domów wszystkie niebieskie ptaki, a chłodny wiatr przegonił do okolicznych bram co bardziej zdeterminowane panienki szukające pocieszenia za parę marek. Ciszę okolicy przerywały jedynie jęczenia obręczy kół tramwajowych na wywijających na ciasnych łukach wprawionych w Heilegegeist Straβe[29].
Z uśpionego Ritter Platz skręciłem w jego odnogę prowadzącą do Schuhbrücke[30] gdzie ze słupa radiowego z reklamą radioodbiorników Philipsa, stojącego po drugiej stronie ulicy, płynęła jakaś nastrojowa muzyka, której przysłuchiwał się starszy mężczyzna wspierający się na krętej, wyślizganej lasce. Musiał zrobić sobie przystanek w swojej wędrówce na wieczorną mszę, bo nad głowami rozbuczał się dzwon na wyniosłej wieży Vinzenzkirche[31]. Wyrwał on z otępienia staruszka, który żwawiej machając laską ruszył w kierunku górującej nad brukiem ulicy kaplicy Hochbergów.
Stojące na żeliwnych słupach latarnie dawały ciepłe, żółtawe światło rozszczepione przez liczne bezlistne gałęzie szpaleru akacji i kasztanów rosnących wzdłuż krawężnika. Mijałem właśnie wybrukowany czerwoną cegłą plac przed portalem klasztoru urszulanek i wejściem do ich szkoły gdy do z Schuhbrücke wyjechała ogromna, dwukolorowa limuzyna z brezentowym dachem wielkości całkiem sporego boiska sportowego. Szofer z wprawą zapanował nad zbyt narowistymi tylnymi kołami i wprowadził pojazd w kontrolowany poślizg kończący się kilka metrów przede mną dostojnym hamowaniem. Niestety zblokowane koła wpadły w głęboki rynsztok i rozchlapały zgormadzoną w tym miejscu brudną wodę przemieszaną z nie do końca roztopionymi kawałkami szarego śniegu Cały ten zimny pasztet wylądował sporym pióropuszem na nogawkach mych, świeżo zaprasowanych na kant spodni. Zanim wóz zdążył znieruchomieć ryknąłem ile sił w płucach żeby dochodzić swoich racji. Zza drewnianego koła kierownicy w rozmiarze całkiem sporej miednicy wytoczył się, wyposażony w czapkę z plastikowym daszkiem wielki facet, którego bary wprawiały w zakłopotanie. Rzuciłem okiem na faceta i na zajmowane przez niego miejsce za kołem sterowym tego liniowca. Wyglądało jakby było dla niego za małe co najmniej o dwa numery.
– Chciałeś czegoś łapserdaku? – warknął nieprzyjemnie z góry na przywitanie.
– Nie widziałeś kretynie żeś mnie ochlapał? – odparowałem biorąc się pod boki.
– Spieprzaj stąd pókim dobry – nawet nie spojrzał na ubrudzoną nogawkę, którą wyciągnąłem ku niemu i lichemu światłu latarni. Uchylił jedynie połę marynarki kroju wojskowego ukazując zawieszoną na pasku kaburę z brązowej, polerowanej skóry.
– Coś powiedział? – Byłbym rzucił się na niego, ale zignorował mnie zupełnie odwracając się plecami, na których z powodzeniem mógłby wylądować zeppelin. Poświęcił się z całym przekonaniem otwieraniu drzwi przed wysokim, chudym raczej facetem w cylindrze i starannie wyszczotkowanym płaszczu z grubej, czarnej wełny o bobrowym kołnierzu. Zamachnąłem się żeby kopnąć faceta w kostkę, ale zareagował błyskawicznie niczym jakieś dzikie zwierzę przywykłe do walki o swoje bezpieczeństwo. Przesunął nogę o kilka centymetrów po czym podał jakieś pudła owinięte szarym, pakowym papierem przewiązane lnianym sznurkiem. Odwrócił się dopiero jak jego pasażer skierował się ku drzwiom Ursulinen Lyzeum[32].
– Jeszcze tu jesteś pętaku jeden? – nachylił się niczym jakiś golem powodując, że ogarnął mnie jego wielki cień. Powiało chłodem.
– Ochlapałeś mi spodnie – pokazałem raz jeszcze mokrą nogawkę.
– I co z tego? – wzruszył ramionami grubości belek stropowych.
– Kto mi za pranie zapłaci? – zrobiłem hardą minę, ale nie wywołała na nim jakiegoś specjalnie ekscytującego wrażenia.
– Sam sobie zapłacisz – odparował bezczelnie.
– A jak nie? – rzuciłem lodowate spojrzenie.
– Nie chojrakuj bo ułożę cię do snu pod tą latarnią – dwoma palcami ujął mnie za bark, trafiając akurat na nie do końca jeszcze zagojoną ranę. Kolana stwierdziły, że to całkiem akuratna pora na odmówienie współpracy i ugięcie się pode mną. Zanurzyły się tym samym w zimnej mazi pokrywającej bruk chodnika. – Chłopcze, idź już sobie w swoją stronę bo przytrafi ci się coś bolesnego, a na co ci to? – szepnął chropawo jakby doskwierał mu ból trzonowców.
– Puść… – jęknąłem bo uścisk wcale nie musiał być mocny żeby mnie akurat to miejsce skutecznie wyłączyło z obiegu promieniując niemal na całe plecy i pierś. Z wcale nie skrywaną niechęcią zwolnił palce, odwrócił się na pięcie i wsunął się za kierownicę ciągle cicho pomrukującego na wolnym biegu wiśniowo–kremowego wozu. Zostałem sam na trotuarze i nikt nie był skłonny mi pomagać. Osobną kwestią było, że w zasięgu wzroku nie było nikogo poza nami dwoma. Pomagając sobie dłonią zdrowego ramienia uniosłem się ostatecznie z kolan. Otrzepałem je i podszedłem do uchylonego okienka przez które wystawało grube niczym rura kanalizacyjna ramię. Zanim otworzyłem usta z cienia zalegającego pod brezentowym dachem dobiegło mnie warczenie:
– Dobrze ci radzę. Spieprzaj stąd pókim dobry – mimo to oparłem dłoń nad jego głową.
– Mną się nie pomiata jak jakim pierwszym lepszym więc możesz być pewien, że cię kiedyś znajdę – zagroziłem, choć byłem niemal pewien, że nie zrobi to na nim najmniejszego wrażenia.
– I co mi zrobisz? – splunął zielonkawą silną nie patrząc mi w oczy.
– Nie chcesz wiedzieć – wycharczałem. Wobec takiego rozwoju sytuacji gotowy byłem na bardzo wiele, nie lubię bowiem jak się mnie lekceważy.
– Też mi – prychnął jak kocur na kotkę w rui wbijając ze zgrzytem bieg i podnosząc obroty silnika. Koła zabuksowały w rynsztoku wypluwając kolejną fontannę w stronę spodni, ale zdołałem się w ostatniej chwili szczęśliwie uchylić. Niestety moje trzewiki straciły stabilność podparcia i z rozkraczonymi stopami znów runąłem na ziemię. Nie dałem rady tego upadku zamortyzować w żaden sposób. Płaszcz z tego powodu nie był przesadnie zadowolony. Łokcie i połowa pleców momentalnie straciły swój pierwotny kolor i stały się mokre. Chwilę trwało zanim się pozbierałem do kupy, odnalazłem spadły kapelusz i doprowadziłem do jako takiego stanu używalności. Gość zdążył ten czas wykorzystać na zgubienie się w lepkim mroku gdzieś w okolicy Neu Markt[33]. Zakląłem siarczyście i ruszyłem przed siebie. Do godziny ósmej nie zostało już zbyt wiele czasu.
Nad Schmiede Brücke[34] wiatr rozbujał latarnie rozpięte na pajęczynie drutów powyżej trakcji tramwajowej. Z jakiejś bocznej bramy dobiegł do mnie zachrypnięty głos mocno już dzisiaj zużyty:
– Dziedzicu! Zabawimy się?
Machnąłem na nią ręką, ale nie było to zbyt przekonujące. Wyszła przede mnie zamaszyście powłócząc znoszoną kiecką kończącą się tuż powyżej kostki.
– Dzidziuś! Chodź no do mnie – nie ustępowała.
Dajże spokój kobieto. Zajrzyj do miednicy z wodą to może kogoś namówisz na siebie – odparowałem bez zastanowienia.
– Widzieli go! – wykrzyknęła. – Jaki elegancik się znalazł. A płaszcz na nim jakby w wychodek wpadł – prychnęła pogardliwie na co zupełnie nie zareagowałem widząc już na rogu Messer Gasse[35] obszerną reklamę sklepu oferującego szeroki wybór egzotycznych nakryć głowy dla pań i panów, w tym także zupełnie nie przystające do pory roku panamy, które zalegały całymi stadami sąsiednią witrynę.
Knajpa, do której zmierzałem zlokalizowana była po drugiej stronie ulicy. Podszedłem więc do łukowatego sklepienia o jasnych, piaskowcowych krawędziach skrywającego masywne drzwi z licznymi kolorowymi szkiełkami imitującymi witraż. Tuż nad moim ramieniem, na prostych wspornikach zwieszały się dwie oszklone na żółto latarnie rozlewające swe ciepłe światło dookoła. Spojrzałem na zegarek, który powiedział mi, że zostało dokładnie pięć minut do wyznaczonej godziny. Zadarłem głowę ku górze. Całą szerokość kamienicy, jakiś metr ponad oknami o starannie odmalowanych na biało framugach zajmował szeroki, precyzyjnie odrestaurowany szyld otoczony jakimiś lamówkami dookoła. Po środku, między słowem zum, a golden, w specjalnym wieńcu pysznił się herb, którego motywem przewodnim było oczywiście berło. Jakaś mało wprawna, brunatna ręka skuła z niego napis informujący w języku polskim co to za kamienica i co się w niej mieściło. Stwierdziłem, że potomnym zostawimy tylko liszaje i strupy po dłutach, które za wszelką cenę próbują pozbyć się całej, niewygodnej dla nich historii w zamian wypełniając nasz świat mnóstwem zwieszających się z okien na piętrze czerwonych flag z połamanymi krzyżami po środku. Miałem tylko nadzieję, że wnętrze nie będzie oferowało podobnych atrakcji z jakimi miałem do czynienia gdy poprzednim razem paru wyznawców religii pana Adolfa próbowało mnie przekonać do swoich racji. Szczęśliwie te prośby zostały wysłuchane ponieważ okazało się, że dzisiaj nie odbywa się tu żadne polityczne spotkanie, żaden krzykacz nie wskakuje na krzesła, nie depcze ceraty przypiętej pineskami do blatów roztrącając na boki grube szkło kufli. Poza niezwykle głośnym gwarem podniesionych głosów panował lekki zaduch wywołany sporą różnicą temperatur za co odpowiadały bardzo sumiennie rozgrzane, wielkie kaflowe piece stojące w każdym pomieszczeniu. Rozpiąłem płaszcz i nie zdejmując kapelusza rozejrzałem się w poszukiwaniu celu mojej wędrówki. W pierwszej, głównej sali nie było nikogo kto mógłby odpowiadać podanemu rysopisowi. Lawirując miedzy gęsto rozsadzonymi gośćmi pogrążonymi w rozgestykulowanych rozmowach ruszyłem w kierunku kolejnej, z drewnianymi schodami prowadzącymi na piętro. Przy trzech ławach stojących pod ścianami obitymi boazerią do wysokości ramienia siedziało całe stado pozapinanych pod szyjami wojskowych przekrzykujących się wzajemnie w komentarzach jakiegoś strzelania na poligonie. Ich wełniane, zielonkawe płaszcze parowały z drucianych uchwytów przymocowanych wokoło rozsiewając charakterystyczny, intensywny zapach armijnych magazynów. Coś pomiędzy stęchlizną dawno nie wietrzonego wnętrza, a stuletnim kurzem przejętym w spadku po Bismarcku.
Minąwszy stojący w rogu piec obłożony prostokątnymi, gładkimi, białymi kaflami przeszedłem przez boczne drzwi o łukowym sklepieniu do sąsiedniego, większego pomieszczenia, którego tylne okno wychodziło na jakieś zagracone i ciemne podwórze. Dla odmiany tutaj boazeria była starannie ornamentowana różnokolorowym drewnem, a na szczytach ręcznie malowana w ludowe wzory. Przy wejściu, kolejny, półokrągły piec podsypywał właśnie szczupły facet w kaszkiecie i z wykałaczką między pożartymi próchnicą zębami. Przy długim stole tuż obok siedział najpewniej ten, do którego miałem dotrzeć. Dało się to bez trudu poznać po leżakującej przed nim płachcie Breslauer Neuste, która w żaden sposób nie wzbudzała jego zainteresowania. Mój cel był siwiutki, biały prawie na całej czaszce, włącznie z obszernymi bokobrodami sięgającymi kącików ust. Wypełniał całą swoją słusznego rozmiaru postacią kraciastą marynarkę z jakiegoś włochatego materiału. Z kieszonki pasującej kamizelki wyłożył na stół złoty zegarek na dewizce o mocno skomplikowanym, roślinnym wzorze. Spoglądał na niego co chwilę równie często sięgając po grube niczym jamnik cygaro pachnące tak intensywnie, że mógłbym się zakładać, że płoną w nim mielone trzewiki wraz z pastą służącą do ich impregnacji. Nerwowe ruchy szerokich palców maskował obracaniem złoconej, staromodnej zapalniczki na benzynę wyposażonej w lniany knot.
Niosąc parujący dzbanek od baru przybyło zjawisko zdecydowanie nieziemskiej natury. Twarz miała raczej pociągłą z lekko odstającymi kośćmi żuchwy, delikatnie podkreślonymi kredką ustami o równej szerokości wargach i oczami, które mogły uwodzić nawet najbardziej stetryczałe, zimne skały na Grenlandii. Była cudowna, wymownie wcięta w talii, stosownie wybrzuszona powyżej i poniżej w stopniu znacznie więcej niż zadowalającym, z burzą blond niesfornych loków układających się w obszerną grzywę. Znieruchomiałem na moment ponieważ dawno już żadna kobieta nie wywarła na mnie takiego wrażenia. Dziewczyna sprawnie wymanewrowała kształtnymi pośladkami żeby posadzić je z wdziękiem na krześle tuż obok siwego i z wprawą nalała aromatycznej kawy do stojącej przed nim filiżanki.
Natychmiast pożałowałem, że musiałem jeszcze zajść do klozetu. O wiele bardziej interesujące byłoby spędzenie kilku chwil w jej promiennym towarzystwie. Zaczęła szczebiotać coś na ucho staremu nie próbując nawet przekrzykiwać panującego w lokalu rwetesu. Ruszyłem dalej i w przejściu prowadzącym do sali wejściowej minąłem wysokiego, krótko ostrzyżonego gościa z okularami w drucianych oprawach sączącego leniwie wygazowane piwo. Skierowałem swe kroki do przejścia na zaplecze wygrodzone cienkimi przepierzeniami z drewna. Tu odnalazłem wysoki przybytek ulgi gdzie po lewej zlokalizowano wyłożoną zielono–białymi kaflami ścianę urynału, po której z miedzianej rury spływała woda. Po prawej, rozdzielone sięgającymi wysokiego sufitu przegrodami ze sklejki, umieszczono trzy kabiny. Wybrałem odpowiednią i siadając na opuszczonej porcelanowej klapie zamknąłem się od środka. Musiałem chwilkę odsapnąć.
Sięgnąłem do kieszeni po kremowe pudełko Avide’ów. Okazało się, że moje palce miały opuszki utaplane w czymś czerwonym. Skrzywiłem się bo najpewniej od uścisku gburowatego szofera musiał mi pęknąć strup barwiąc tym samym białą koszulę karminem. Spojrzałem głębiej. Pod obojczykiem rozlała się plama wielkości i kształtu pestki od śliwki. Była wilgotna, ale nie sprawiała bólu przy dotyku. Inna sprawa, że ja byłem znacznie delikatniejszy. Ostrożnie zapiąłem marynarkę na ostatni guzik, papierosy chowając do zewnętrznej kieszeni po czym uchyliłem obudowę kaloryfera o grubych, żeliwnych kolankach. Między nie, a ścianę wciśnięto kopertę nieco większą niż listowa, którą wypychało coś grubego i twardego. Otrzepałem ją z pajęczyn i zważyłem w dłoni. Wyglądała jak mała, poduszeczka w kolorze kawy z mlekiem. Zacząłem się zastanawiać czy nie było warto jej rozerwać żeby przyjrzeć się zawartości. Jednak sumienność wzięła górę. Wszak zlecenie to zlecenie i jakbym miał do każdego podchodzić w taki sposób to bym długo nie zagrzał miejsca w mej, dość specyficznej i z pewnością wymagającej zaufania do klientów, branży. Ich zaufanie niewątpliwie było tutaj bardziej niż kluczowe, a ja nie mogłem go zawieźć, musiałem więc zadbać o reputację bez względu na to co się miało wydarzyć.
<< Przejdź do Prologu; Przejdź do rozdziału 2 >>