Odwrócenie – 10

10.

Nie myliłem się. Zgodnie z przewidywaniami wieczór zakończył się dość asertywną wymianą zdań, której nie były w stanie złagodzić najbardziej usłużne kajania, zaś wspomnienie strzelaniny wywoływało tylko paroksyzmy niedowierzania przemieszane z wybuchami śmiechu mającymi skwitować niedorzeczność moich wymówek. Jacki głośno dawała do zrozumienia, że przyjechałem tutaj na wakacje, które obiecywałem spędzać w jej towarzystwie, a nie w pracy. Uspokoiła się dopiero gdy przyrzekłem, że weźmie udział w kolejnych wydarzeniach związanych ze sprawą Willnerów, choć przezornie nie precyzowałem jakie to będą wydarzenia. Na całe szczęście przyjęła to za dobrą monetę i ostatecznie mogłem w spokoju napić się piwa. W pokoju jednak nadal udawała, że się dąsa co zdołałem zwalczyć długim masażem pleców. Należało się jej w ramach skromnej rekompensaty. Nie omieszkałem także wymasować kilku innych, równie interesujących elementów tego powabnego ciała. Gdy zasypiała w mych ramionach sprawiała wrażenie całkiem zadowolonej.

Rano, przy śniadaniu kolejny raz zakomunikowałem, że będę musiał zostawić ich na jakiś czas. Covalus wzruszył tylko ramionami, Jacki lekceważąco machnęła ręką mając akurat pełne usta, a na Magdzie w ogóle nie zrobiło to wrażenia. Chyba nie bardzo rozumieli, że piją, jedzą i mieszkają tutaj poniekąd na mój koszt bo przecież pani Zofia obiecała, że pokryje wydatki jeśli rozwikłam problem jej syna. Kończyliśmy już gdy podszedł do naszego stolika Albert, który ukłonił się paniom nisko, niemal wytwornie. Miał na sobie służbowy, wełniany płaszcz w kolorze morskiej zieleni, a w ręku policyjne czako. Skórzane, czarne rękawiczki uderzały raz po raz w lewą dłoń.

– Dzień dobry państwu. Mogę chwilkę poprzeszkadzać? – zapytał.

– To jest oberwachtmeister Albert Pölitz. Przedstawiciel miejscowej władzy, która prowadzi śledztwo – zaanonsowałem skrótowo naszego gościa bo wcześniej nie mieli z nim żadnego kontaktu.

– Mnie się zdaje, że to ty je prowadzisz – burknęła Jacki przełykając szybko ostatni kęs aromatycznej szarlotki.

– Staram się pomagać – próbowałem ją udobruchać, ale niewiele z tego wyszło.

– Pan mi go znów porywa, prawda? – zwróciła się do niego.

– Obawiam się, że tak, szanowna pani. Musimy przesłuchać kilku ważnych świadków – nerwowo przestąpił z nogi na nogę jakby odgadując czego można się po niej spodziewać.

– To niech pan posłucha. Bo powtarzać się nie będę. Przyjechałam tu na wypoczynek, a ten tu oto Wilhelm Knocke obiecał mi, że będzie go spędzał ze mną. Jeśli całe to zamieszanie potrwa jeszcze kilka dni to ja nie zdzierżę i sprawię, że będzie pan miał kolejne zwłoki do pochowania – gniewnie spojrzała w moje oczy. Należało się tego wzroku obawiać, a jedyne na co był w stanie się zdobyć Albert to zdawkowy uśmiech pod nosem, który w zasadzie pokazywał, że nie bardzo wie jak się ma zachować wobec tak bojowo usposobionej damy.

– Przypomnę ci dzięki komu tu jesteśmy – szepnąłem jej do ucha.

– Gówno mnie obchodzi dzięki komu. Nie ma cię całymi dniami, a mnie jeżdżenie na nartach się już znudziło. Miałeś być przy mnie, a szlajasz się gdzieś po kątach. Jak tak można? – rozpłakała się i wybiegła z restauracji trzaskając drzwiami. Magda rzuciła wymownie chustkę na blat i ruszyła za nią, a Martin popijając wino z kieliszka podsumował ze stoickim spokojem:

– No, panowie, jeśli szybko się ze sprawą nie uporacie to zdaje się, że wszyscy będziemy mieli poważny problem.

– Rozmawiałem z nią wczoraj i obiecałem, że to zajmie jeszcze kilka dni, ale jak widać nie dotarło. Przekaż jej, że teraz muszę wyjść, ale wieczorem pojedziemy na kolację do Schlesiertalbaude. Zamówię dla nas na wieczór stolik i jakiś transport – zwróciłem się do Martina, który cały czas delektował się zawartością swojego kieliszka.

– Kluske was zawiezie, a potem przyjedzie po was – wtrącił się Albert – I tak nie specjalnie ma co robić na dyżurze. Zastąpię go w tym czasie.

– Byłoby miło, bo jeszcze moment i nasze panny rzeczywiście szlag trafi – Covalus ukontentowany z takiej deklaracji odstawił puste szkło na stół.

– Wiem. Wytrzymajcie proszę – ugryzłem ostatni kęs bułki, zabrałem płaszcz z wieszaka przy drzwiach i wyszliśmy na zewnątrz. Niestety Jacki i Magdy nigdzie nie było widać.

– Gdybym wiedział, że to może skończyć się takimi atrakcjami to bym nigdy nie nalegał na twój udział w sprawie – odezwał się do mnie gdy wsiadaliśmy do tego samego antycznego opla, który wiózł nas za pierwszym razem na zaporę.

– Cóż począć? – machnąłem ręką. – Przyjechaliśmy tutaj tylko dzięki temu, że pani Zofia Willner postarała się dla nas o nocleg. Trochę czuję się zobowiązany z tego tytułu.

– Ja to rozumiem, ale bez jakiegoś prezentu dla tej twojej pani to się chyba nie obejdzie – tym razem usiedliśmy na przedniej kanapie gdyż Albert miał zamiar prowadzić samodzielnie. Usadowiłem się koło niego, uchyliłem nieco szybę i zapaliłem papierosa dym wypuszczając na wolność cienką szparą pod sufitem. Ogrzewanie jeszcze nie zdecydowało czy dzisiaj będzie działać.

– Może to nie jest głupia myśl? – zastanowiłem się nad tym nieco głębiej w czasie gdy on pokonywał kolejne zakręty. Odezwałem się dopiero za Hausdorf. – Udało się to o co prosiłem wczoraj?

– Tak. Całe szczęście, że dzieciaki mają jeszcze w tym tygodniu wolne od szkoły. Inaczej byśmy pewnie tego nie załatwili. Czekają na nas tak jak chciałeś.

– Doskonale – zatarłem ręce z zadowolenia.

W Breitenhein, szosą, która stromo opadała w kierunku dna doliny wybiegając łukiem spod mostu kolejowego, zjechaliśmy dość ostrożnie obawiając się utraty przyczepności. Poniekąd słusznie, bo pomimo, że akurat w tym miejscu było dość szeroko to zakręt sprawił całkiem szczególne wrażenie stromizny, tym bardziej, że pod górę wspinała się z niemałym trudem ciężarówka wioząca w beczkach benzynę. Liczne dystrybutory porozstawiane przy górskich schroniskach dla zmotoryzowanych turystów trzeba od czasu do czasu nakarmić.

Albertowi udało się bezpiecznie sprowadzić nas do celu i skręciwszy w drogę ku zaporze przejechaliśmy przez betonowy mostek. Tuż za nim znajdowała się niewielka zatoczka gdzie zaparkowaliśmy obok trójkołowca Tempo z zamkniętą skrzynią do przewozu pieczywa o czym informowały stosowne malunki. Między drzewami krył się piętrowy budynek z mocno spadzistym dachem z czerwonej dachówki, któremu dookoła wejścia poprzybijano liczne tablice informacyjne o serwowanych tutaj daniach i napojach. Była to bowiem gospoda zu Talsperre[1] aktywnie zachęcająca tym sposobem do skorzystania ze swych wdzięków. Weszliśmy do rozgrzanego wnętrza po szerokich schodach otoczonych przez liche poręcze z giętego drewna. W drzwiach wylewnie przywitał się z Pölitzem przysadzisty jegomość o krótkim tułowiu, szerokich udach i przylizanych potem włosach na okrągłej głowie. W podwiniętych, obszernych rękawach koszuli można by ukryć całkiem sporą ławicę śledzi, a facet nie zwróciłby najmniejszej uwagi, że doskwiera mu jakiś dyskomfort. Poprowadził nas przez wypastowane podłogi i starannie polakierowane na biało framugi drzwi na werandę gdzie, jak się okazało, byliśmy jedynymi gośćmi.

– Georg Grubber – Albert przedstawił faceta skąpym skinieniem dłoni po czym usiedliśmy na krzesłach, których okrągłe oparcia obito ciemną tkaniną. Czekały już na nas dzbanek z herbatą, dwa kubki z grubego, ciężkiego fajansu barwionego granatem, jakieś kruche ciasteczka oraz mała, srebrna patera pełna plastrów suszonych jabłek. W szczycie stołu ustawiono dwa dodatkowe krzesła. Pölitz kontynuował – To do niego przyszli chłopcy, którzy znaleźli zwłoki. On też dzwonił do nas i pierwszy przybiegł pod zaporę zmienić tego najstarszego co został na miejscu. To jest pan Wilhelm Knocke, który został oddelegowany z Breslau do zajmowania się razem ze mną tą sprawą – spojrzał mi w oczy, a ja poprawnie odgadłem, że woli aby nie zdradzać naszemu gospodarzowi prawdziwej roli jaką tu odgrywam. Może to i słusznie? Uniosłem się do pionu żeby uścisnąć spracowaną, sękatą dłoń o grubych palcach. Była śliska od potu i mało przyjemna w dotyku niczym skóra dopiero co wyciągniętej z wody ryby.

– Całkiem dobra, społeczna postawa – stwierdziłem sięgając po suszone jabłko.

– Wie pan, w tych czasach to człowiek musi – odparował głębokim basem. – Podać panom coś jeszcze?

– Troszkę miodu by się może znalazło? – uśmiechnąłem się skromnie.

– Jasne. Już przynoszę – skinął głową.

– Załatwiłeś wszystko jak trzeba? – upewnił się Pölitz zanim nasz gospodarz zdołał się oddalić.

– Tak jest panie władzo – Grubber zasalutował służbiście do pustego czoła. – Siedzą i czekają z rodzicami. Każdy w osobnym pokoju.

– Doskonale – ucieszyłem się, że spełniono moją prośbę całkiem sumiennie. – Dawaj pan tu najmłodszego – Ober potruchtał przez dwuskrzydłowe drzwi z przypiętą do nich wykrochmaloną, koronkową zazdroską i wbiegł na jakieś schody. Trzasnęły drzwi i po chwili do sali weszła niewysoka kobieta o całkiem młodej twarzy, żylastych dłoniach, odziana w lichy płaszczyk z grubego włosia, z głową przepasaną wzorzystą chustką w niewielkie kwiatki. Towarzyszył jej równie drobniutki chłopak o orlich rysach twarzy, ostro zarysowanych krawędziach nosa, wąskich, wiśniowych ustach i stalowoszarych oczach.

– Niech pani siada pani Radke. – Pölitz wskazał jej dwa wolne krzesła. Bez słowa wykonała polecenie. Wydawała się być przestraszoną, a przynajmniej mocno spiętą. – To jest Edwin. – Albert nachylił się do chłopca i pogładził go po lnianych włosach. – Wiem, że to dla was może być trudne, ale chcieliśmy jeszcze raz porozmawiać o tym co się stało. Dasz radę?

– Tak – chłopiec odpowiedział stanowczo i usiadł na ostatnim wolnym krześle. Cały czas jednak trzymał matkę za rękę, choć wcale na nią nie patrzył. Próbował być twardy i poważny na tyle na ile pozwalało jego kilkuletnie doświadczenie bycia mężczyzną.

– Opowiedz nam jak to było. – Milczałem uznając, że lepiej będzie jak mundurowy przejmie rolę prowadzącą. Był ku temu zdecydowanie lepiej predystynowany.

– Na sanki poszliśmy. Ja i Berthold. Mama kazała mi iść żebym w kuchni nie przeszkadzał. To poszedłem – zaczął powoli, ostrożnie.

– Gdzie jeździliście? – Zająłem się ciasteczkami

– Tu zaraz, niedaleko, pod młodnikiem – wskazał ręką za okno.

– Co było dalej? – Albert pochylił się lekko ku niemu, ale chłopak w żaden sposób nie okazywał obawy. Być może była to zasługa kojąco działającego widoku munduru. Nie czas było to teraz roztrząsać.

– Przyszedł Karl. On jest starszy. I powiedział, żebyśmy poszli na tę stromą górkę tuż koło zapory. Mama mi nie pozwala tam jeździć – zastrzegł ostrożnie spoglądając na jej twarz.

– Dlaczego? – wtrąciłem się.

– Bo tam jest stromo i żeby zjechać na sam dół trzeba przejechać przez drogę, a na niej jeżdżą czasem samochody – jeszcze raz spojrzał błagalnie na matkę, której twarz zdradzała, że lanie za nieposłuszeństwo już było. Teraz pozostała tylko wyrozumiałość. Pokiwała głową nad synem i uśmiechnęła się nieśmiało.

– Tam jest bardzo niebezpiecznie – powiedziała. Otworzyły się boczne drzwi i Grubber podał na stół niewielki słoik z miodem po czym wycofał się bez słowa. Odkręciłem nakrętkę nabierając kilka łyżek jasnej, skrystalizowanej zawartości pachnącej wiosenną łąką.

– Ale Karl mówił, że nas będzie pilnował i nic nam się nie stanie. On jest starszy i wie co robi – zapewnił błagalnie bardziej matkę niż nas.

– Tak synku – przytaknęła.

– No dobrze. Poszliście na tę stromą górkę i co się działo dalej? – zamieszałem głośno uderzając srebrną łyżką o ścianki kubka.

– Zjechaliśmy z Karlem ale wchodzenie pod górę nas zmęczyło więc poszliśmy usiąść na ławce koło zapory. Bo wie pan, na górę to jest kawał drogi, żeby się wdrapać – popatrzył na mnie szukając akceptacji dla swych słów. Postarałem się aby ją znalazł więc mówił dalej. – Odpoczywaliśmy chwilkę, a mi się zachciało siku, no to poszedłem za tą kamienną szopę co tam jest i ten facet tam leżał zakopany w śniegu.

– Zakopany? – upewniłem się.

– Tak. Widać było tylko dłoń i kawałek rękawa – energicznie pokiwał głową jakby to miało sprawić, że będę w stanie mu prędzej uwierzyć.

– Reszty nie było widać? – dopytałem.

– Nie.

– Ty go pierwszy zauważyłeś? – tym razem Albert włączył się do rozmowy co dało mi okazję na upicie pierwszego łyka.

– Tak. Karl przybiegł mi z pomocą bo zacząłem krzyczeć głośno i się bałem – ponownie po głowie pogłaskała go zasmucona matka.

– Nie ma czego – próbowałem pocieszać, ale nie bardzo mam podejście do dzieci więc efekt był raczej mizerny.

– Teraz to już wiem, ale wtedy nie wiedziałem – odparł dumnie.

– Co było dalej? – ponaglił Albert.

– Wymiotowałem – na moment duma gdzieś uleciała.

– To się zdarza synku – matka natychmiast go objęła ramieniem.

– Zgadza się. Zdarza się najlepszym, możesz mi wierzyć. Też tak miałem za pierwszym razem, ale to będzie nasza słodka tajemnica, dobra? – przesunąłem palcami po ustach imitując ich zamykanie.

– Jasne panie władzo – rozpromienił się radośnie. Czyżby odnalazł we mnie jakiś pierwiastek bratniej duszy? – Przybiegł Karl i wszystko sprawdził – dodał jeszcze.

– Co dokładnie – chciałem wiedzieć.

– No… czy facet oddycha i takie tam – zdziwił się tym, że nie wiedziałem co można sprawdzać u nieboszczyka.

– Oddychał?

– Co pan? Był zimny jak lód i zabity. Każdy by się zabił jakby spadł z tamy, prawda mamo? – odwrócił głowę spojrzeć na nią.

– No więc Karl sprawdził czy oddycha i jak się okazało, że nie oddycha to co zrobił? – znów włączył się Albert.

– Kazał nam z Bertholdem iść do pana Grubbera. Mieliśmy go poprosić żeby zadzwonił po policję. Sam został z tym panem. Karl to odważny chłopak. Jak będę w Hitlerjugend to też będę taki – zapewnił.

– Oczywiście – utwierdziłem go w tym przekonaniu.

– Teraz jestem za mały, ale jak dorosnę to będę taki jak on. Zobaczy pan.

– Nie może być inaczej – uśmiechnąłem się. – Przyszliście do pana Grubbera, potem przyjechała policja i co?

– Mogę? – sięgnął po ciasteczko z marmoladą. – Potem przyszła po mnie mama – mówił z pełnymi ustami, ale całkiem zrozumiale. Ten pan – wskazał na Alberta – rozmawiał z nią i powiedział, że będziecie jeszcze chcieli mnie przesłuchać. To właśnie jest teraz? To przesłuchanie?

– Tak synku – pogładziła go po głowie.

– Miałaś rację, że nie ma się czego bać – skonstatował zadowolony i sięgnął po kolejne ciastko. – Wcale nie tak jak mówiła Siegrid, prawda mamo?

– Prawda synku – przytaknęła skwapliwie.

– Powiedz mi jeszcze, czy znaleźliście coś przy tym facecie? – spytałem obojętnie.

– Nie. A co to mogłoby być? – chyba go zaskoczyłem tym pytaniem więc zareagował całkiem szczerze.

– Nie wiem, broń jakąś? Może walizkę, albo plecak? – wyjaśniłem.

– Nie. Nic takiego nie było – spojrzałem na Alberta, który doczytał moje myśli.

– Nic a nic? Na pewno? – spytał się chłopca o to samo.

– Tak proszę pana. Ja to nawet nie podchodziłem do tego faceta. Widziałem tylko rękę wystającą spod śniegu.

– To skąd wiedziałeś, że jest martwy? – starałem się aby te słowa brzmiały możliwie najbardziej naturalnie.

– Mówiłem przecież. Karl sprawdził. Odgarnął śnieg i sprawdził – odniosłem wrażenie, że się czegoś przestraszył, ale może to był ton mojego głosu i nieco napastliwa forma powtórzonego pytania. Będę musiał się bardziej pilnować.

– Dotykał go? – mimo wszystko musiałem poznać takie szczegóły.

– Tyle tylko aby wyczuć czy oddycha.

– Nic więcej?

– Nie. Nic absolutnie – zarzekał się

– Rozumiem – pokiwałem głową.

– Dziękujemy pani za przybycie, przepraszamy za kłopot, ale sama pani rozumie – Pölitz wydawał się faktycznie zmartwiony tym, że musiał kogoś przesłuchiwać. Wstaliśmy i pożegnaliśmy się z nimi.

– Dawaj następnego – rzuciłem sięgając po powyginany płatek suszonego jabłka.

Albert wyszedł z werandy na korytarz i po chwili przyprowadził kolejną parę. Tym razem chłopiec był wyższy, troszkę bardziej pucołowaty od poprzedniego i miał ciemne, mocno kręcone włosy. Był z nim ojciec, który z pewnością nie był w stanie wyprzeć się syna. Gdyby ktoś pokazał mi ich zdjęcia wykonane w tym samym wieku to z absolutną pewnością uznałbym, że to jest to samo dziecko. Nawet loki układały im się w tym samym rytmie nad czołami.

– Długo to potrwa? – facet zaczął zaczepnie wyrzucając słowa spomiędzy ciemnych, wąskich warg.

– Panie Lebermann – Pölitz przybrał groźną minę wsuwając kciuki za pas dla lepszego wrażenia. – Detektyw Knocke i ja prowadzimy śledztwo na okoliczność śmierci jakby pan zapomniał. Proszę więc nie stanowić przeszkody w przesłuchaniu świadka.

– Spieszy mi się bo chleb mam na wozie i muszę go zawieźć do Ober Weistritz[2] – ustąpił nieco ale nie do końca wycofał się ze swojej, nie specjalnie nawet skrywanej, wrogości wobec policyjnego munduru.

– Zawiezie pan jak skończymy. Proszę siadać – wskazał im miejsca zajmowane uprzednio przez Edwina i jego matkę. Sam nie czekając na ich reakcję usiadł obok mnie z szuraniem przystawiając krzesło do stołu.

– Berthold, powiedz nam jak to wtedy było – zwrócił się do chłopca, który niepewnie rozglądał się po sali.

– Normalnie. Poszliśmy na sanki – nie przerwał swoich obserwacji co miało zamaskować zdenerwowanie.

– Z kim? – włączyłem się upijając kolejny łyk pysznej herbaty wzbogaconej nutką górskich kwiatów.

– Z Edwinem i z Karlem – spojrzał na mnie swymi migdałowymi oczami.

– Gdzie jeździliście? – bynajmniej nie unikałem tego wzroku co go odrobinę zaskoczyło albo co najmniej zdziwiło.

– Tu za drogą – wzruszył ramionami.

– Tylko tu?

– Nie. Później też tam przy zaporze – ruchem brody zaznaczył gdzie to miało miejsce po czym spróbował sięgnąć po ciastko. Szybciej jednak w stronę talerza wystrzeliła owłosiona dłoń ojca i odgoniła go niczym natrętną muchę.

– A wiesz, że tam jest niebezpiecznie? – zignorowałem ichnie przepychanki.

– Zawsze tam jeździmy i nigdy nikomu nic się nie stało – przyjął na koniec postawę ojca, który wsunął dłonie pod łokcie.

– Kto znalazł zwłoki? – rzuciłem jednak odrobinę za ostro.

– Młody… Edwin znaczy. Poszedł się wyszczać… – na potylicy wylądowała rodzicielska, ciężka dłoń. – … wysikać. Zobaczył coś w śniegu, wrzasku narobił i się porzygał.

– Ty już kiedyś widziałeś trupa? – wtrącił się Pölitz.

– Raz. Jak baba wpadła pod pociąg na dworcu w Schweidnitz. – Spojrzałem na niego wymownie więc zmieszał się raz jeszcze i usłużnie poprawił. – Była wielka, gruba i brzydka, to chyba można powiedzieć, że to baba była, prawda? – odwrócił głowę potwierdzenia tych słów szukając na twarzy ojca. Wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem co go jeszcze bardziej speszyło.

– Ten też był martwy? – spytałem siląc się na powagę żeby cała sytuacja nie stała się zbyt frywolna.

– Jakby pan miał taką dziurę w głowie jak ten gość to też by pan był martwy – podsumował skonfundowany.

– Masz rację – uspokoił go Albert. – Co było dalej?

– No młody się porzygał i nas zawołał. Podeszliśmy z Karlem zobaczyć o co chodzi. Jak zobaczyliśmy, że trup to Karl kazał nam iść z Edwinem tutaj żeby pan Grubber zadzwonił po policję.

– Karl został sam? Nie bał się? – drążyłem.

– On jest już prawie dorosły. Ma czternaście lat i jest w Hitlerjugend, a trup to trup, czego się miał bać? Przecież nie wstanie i nie wytarga go za kołnierz.

– Faktycznie. To tłumaczy wszystko – rozłożyłem ręce sięgając przy tym po herbatę.

– Sam pan widzi – rozpromienił się triumfalnie.

– Coś jeszcze? – ojciec od jakiegoś czasu wyraźnie wiercił się na swoim miejscu.

– Nie. Dziękujemy za pomoc. To wszystko. – Pölitz wstał, ale nie zamierzał ściskać prawicy Lebermanna. Wyszli trzaskając drzwiami po czym z dworu dobiegł nas dźwięk odpalanego silnika motocyklowego i jego warkot gdy trójkołowiec przeskakiwał mostem nad rzeką. Zdołaliśmy zamówić po kolejnej herbacie, a do sali wkroczył dumny jak paw, tylko znacznie większego kalibru, odziany w partyjny mundur, z koalicyjką i kaburą przy pasie, okrągły jegomość legitymujący się wąsem a’ la jeden austriacki kapral. Wyrzucił ramię w niemieckim pozdrowieniu[3] na co skinęliśmy uprzejmie głowami. Za nim, równie dziarskim krokiem podążał wysoki blond chłopak w krótkiej kurtce mundurowej z czarnego sztruksu, który łamała naramienna, trójkątna wszywka z wyhaftowanymi złotymi literkami. W ostro ciętej klapie miał wpiętą biało czerwoną szachownicę w kształcie rombu.

– Czy panowie wiedzą z kim mają do czynienia? – zaczął butnie, bez zbędnych ceregieli. – Żądam wyjaśnień w jakiej sprawie wezwano tutaj mojego syna.

– W sprawie o morderstwo, jeśli pan łaskaw – Albert wskazał im miejsca, ale ich nie zajęli.

– Czy to, że jakiś obwieś rzucił się z tamy oznacza, że trzeba kazać mi czekać tyle czasu? Pan wie kim jestem i ile mam obowiązków na głowie? – ujął się pod boki.

– Nie wiem. Proszę mnie oświecić – burknąłem będąc przekonanym, że zażywna postać naszego gościa może nie być tak enigmatyczna dla Alberta jak była dla mnie.

– Reinald Schönland, sekretarz kreisleitera Bergera w Schweidnitz – zdjął ze swojej okrągłej, pucołowatej, zaróżowionej na policzkach, głowy brunatną czapkę z szerokim otokiem i wsunął ją pod ramię co zapewne w jego pojęciu miało dodać nieco powagi.

– Albert Pölitz, Oberwachtmeister z Wüstewaltersdorf. Prowadzimy sprawę tego co spadł z zapory – myliłem się jednak.

– A ten tu to kto? – rzucił w moją stronę wyciągając palec, który do kości moje koty obgryzałyby co najmniej tydzień.

– Wilhelm Knocke. Detektyw, prowadzi ze mną to dochodzenie. – Zostałem przedstawiony.

– Czemu munduru nie nosi? – warknął.

– Bo obecnie jest w cywilu? – Albert sprawiał wrażenie jakby ta szermierka słowem z naszym gościem przynosiła mu nieprzejednaną przyjemność.

– Co to za policjant bez munduru? – pogardliwie wydął opasłe wargi. – Każdy policjant winien nosić mundur. Mundur dodaje człowiekowi szacunku i budzi respekt.

– Czasem są sytuacje, że lepiej go nie zakładać – odparowałem bezczelnie.

– Nic podobnego – obruszył się kręcąc na boki głową z taką energią, o którą nigdy bym go nie podejrzewał. Grubber wszedł z kolejnym dzbankiem herbaty, który bez słowa postawił na stole i wyszedł cicho zamykając za sobą drzwi. Doskonale wiedział jak się zachować w takiej sytuacji.

– Niech panowie siądą w końcu i przejdźmy do rzeczy – Albert miał dość, a oni o dziwo, stukając krzesłami o nierówno spasowane deski podłogi, wykonali polecenie. – Proszę, opisz chłopcze jak wyglądał tamten dzień.

– Rano jeździli z kolegami na sankach… – ojciec nie pozwolił mu jednak dojść do głosu.

– Pana nie pytam – Albert skarcił go nie tylko wzrokiem ale też unosząc dłoń do góry.

– Nie po to z ojcem przychodziłem, żeby się spowiadać jakimś łapserdakom w obszarpanych marynarkach – głos młodego chłopaka wwiercał się w mózg i dawał wprost do zrozumienia, że jesteśmy dla niego złem koniecznym do akceptacji którego został zmuszony. Tembrem głosu mógłby z powodzeniem zabijać wszystkich będących na kacu. Mutacja to wybitnie nie jest to co najbardziej lubiłem u młodych ludzi. Spojrzał na mnie na tyle wymownie, że postanowiłem w końcu się odezwać.

– Młody człowieku, nikt na razie nie oskarżył cię o nic zdrożnego więc z łaski swojej wykaż minimalną odrobinę szacunku wobec ludzi wykonujących obowiązki służbowe. Ty będziesz grzeczny dla nas to i my będziemy tacy sami dla ciebie. Dodam jednak zupełnie na marginesie, że możesz mi wierzyć, że jak mi ktoś zajdzie za skórę to potrafię być nad wyraz nieprzyjemny – spojrzałem mu wprost w zimne, stalowe oczy wytrzymując znacznie dłużej niż on by był w stanie zrobić to kiedykolwiek. Spuścił wzrok na kolana by zająć się przeglądaniem stanu swoich paznokci. Nastała odrobina niezręcznej ciszy, którą wolno wypowiadając słowa przerwał jego ojciec.

– Pan się chyba zapomina. To jest groźba, którą z powodzeniem będzie można podciągnąć pod jakiś paragraf.

– Nie, proszę szanownego pana. To było ostrzeżenie – sięgnąłem po miód i ponownie bezwstydnie głośno zamieszałem łyżeczką w szklance.

– Przed czym? – grubas nie ustępował.

– Nie przed czym, a przed kim. Przede mną. Bywam bardzo czarujący jak kto ze mną gra w otwarte karty, ale szybko wyprowadzam się z równowagi i tracę panowanie nad sobą jeśli jest inaczej. Wtedy bywam dość mocno uciążliwy i potrafię nabijać parę niepotrzebnych guzów na życiorysie.

– Moim zdaniem to groźba, którą można by uznać za karalną – upierał się przy swoim.

– Niestety pańskie zdanie nas mało interesuje – Albert podobnie jak ja stracił tę resztkę cierpliwości jaka mu pozostała.

– Umówmy się tak – zabrałem głos. – Pański syn nam opowie dokładnie jak było, a my mu zadamy wszystkiego trzy pytania i pójdziecie panowie w swoją stronę – zdaje się, że trafiłem w dobry moment, albo facet miał w sobie coś z hazardzisty bo powoli pokiwał głową na znak zgody.

– Mów – zwrócił się do syna.

– Jeździliśmy na sankach. To znaczy oni jeździli. Ja przyszedłem później. Górka była za mała więc poszliśmy na tę koło zapory. Wszedłem na nią z Edwinem i zjechaliśmy nad samą rzekę. Później młodemu zachciało się siku więc poszedł pod tę budę co tam stoi. Znalazł w śniegu tego gościa co to spadł z góry więc podbiegliśmy zobaczyć co się stało. Narobił strasznego wrzasku i zwymiotował. Byłem najstarszy więc kazałem im iść do pana Grubbera bo wiedziałem, że ma telefon. Sam zostałem na miejscu aby nikt niczego nie dotykał. – Ojciec ponownie pokiwał głową co miało nam powiedzieć: Widzicie jakiego mam odpowiedzialnego syna?

– Zostałeś sam? – zaczął Albert.

– Tak – skinął niepewnie głową.

– Skąd wiedziałeś, że trzeba nas wezwać?

– Jak Edwin narobił rabanu to podszedłem do gościa i sprawdziłem czy oddycha. Był cały przysypany śniegiem, ale mógł zasnąć tu po pijaku, albo być jakimś pennerem[4], który zgubił drogę do domu, więc postanowiłem się upewnić czy mu nie trzeba pomóc – wyjaśnił pospiesznie.

– Trzeba było? – rzucił Albert.

– Nie specjalnie. Gość był sztywny, zimny i siny jak jasna cholera. Nie oddychał więc kazałem młodym iść i dzwonić na policję.

– Nie ruszałeś go? – spytałem cicho.

– Hola, hola! – dwa palce do góry podniósł pan sekretarz kreisleitera. – Wystarczy tego dobrego. Jak pan sam powiedział, to było trzecie pytanie. – Nie podejrzewałem go umiejętność tak precyzyjnego liczenia. – Nie mam już dla panów więcej czasu. Wychodzimy – wstał i miał zamiar zabrać syna, ale ten zdaje się postanowił odpowiedzieć. Ojciec zniesmaczony poluźnił brunatny krawat sztywno obciskający nalaną szyję.

– Nie. Przytknąłem tylko dwa palce do nadgarstka sprawdzić puls. Tak jak nas uczyli na spotkaniach Hitlerjugend. Nic więcej nie ruszałem. – Skinąłem powoli głową na znak, że rozumiem, a oni wyszli głośno tupiąc stalowymi podkówkami butów o podłogę.

Sięgnąłem po kieszeni marynarki po papierosa, rozparłem się na krześle zakładając nogę na nogę i zapaliłem długo nie zabierając głosu. Oglądałem widoki oferowane przez okna, szczególnie ośnieżone czapy jakie zgromadziły się na okolicznych świerkach. Albert czynił to samo przegryzając plaster suszonego jabłka.

– Jakieś uwagi? – wypaliłem do połowy zanim się odezwałem.

– Oczekujesz ode mnie czegoś konkretnego? – sięgnął do leżącej przede mną papierośnicy i pocierając zapałką o całą szerokość blatu przypalił rozsiewając bladą chmurę dymu nad głową.

– Czy coś ci się rzuciło w oczy? – spytałem.

– Nieszczególnie – wydął wargi w grymasie, który mógł oznaczać, że nie do końca wie o co mi idzie.

– Nie masz wrażenia, że nasi młodzi panowie mają bardzo spójną, jedną wersję? – powiedziałem po chwili.

– Mówią jak było więc chyba można im wierzyć? – nie bardzo dało się usłyszeć czy był przekonany do tego co mówi.

– Mnie zastanawia jedno – chciałem zasiać w nim ziarnko niepewności.

– Mianowicie? – Udało się.

– Gość był zakopany w śniegu, a jednak widzieli, że ma rozwalony łeb i jest martwy – wyjaśniłem.

– Przecież ten Karl sprawdzał.

– Owszem, ale skoro wystawała spod śniegu tylko ręka, a on przytknął tylko palce do nadgarstka to nie musiał odkopywać głowy – wyrzuciłem z siebie jednym tchem.

– Co sugerujesz? – podchwycił.

– Na razie nic – zaciągnąłem się bez pośpiechu. – Głośno myślę.

– Ale…? – nie dawał za wygraną.

– Na mój niuch coś się tutaj nie zgadza – podrapałem się po potylicy w zamyśleniu.

– Zdaje ci się – machnął ręką wyraźnie bagatelizując to co spowodowało u mnie zaniepokojenie.

– Możliwe – zgodziłem się niechętnie. – Jest jeszcze coś.

– Mianowicie? – Zdaje się, że go zaskoczyłem.

– Wczoraj ktoś do mnie strzelał – rzuciłem siląc się na beznamiętność.

– Co? – oczy byłyby mu wypadły z oczodołów gdyby w porę nie zareagował odpowiednim gestem dłoni.

– Byłem wczoraj wieczorem u tej babki co to wynajmowała Pechelowi – powiedziałem. – Wychodząc od niej jakiś facet do mnie zaczął strzelać – dodałem spokojnie choć wcale tak się nie czułem.

– Nic mi nie wiadomo o żadnym bezpańskim trupie. Czyżbyś spudłował? – spytał uważnie przyglądając się mojej twarzy w poszukiwaniu zrozumienia dla swojego poczucia humoru.

– Nie miałem przy sobie broni, ale na całe szczęście gość co to ochrania pocztę zdołał go pogonić – odparłem w sposób sugerujący, że będę składał ofiary dziękczynne za taki rozwój sytuacji.

– Czyli nie wiesz kto to był? – wsunął papierosa między wargi po czym otoczył się chmurą stalowego dymu. Bez wątpienia poddawał analizie to co mówiłem.

– Niestety nie – przyznałem markotnie.

– Masz jakieś podejrzenia? – najwyraźniej ta analiza nie podpowiedziała mu niczego konkretnego.

– Nie szczególnie – z trudem powstrzymałem zdenerwowanie na myśl o tym co się wczoraj działo.

– Może to ktoś przypadkowy? – zmarszczył brwi. – Wiesz, mieszkasz w dość kosztownym miejscu, ktoś mógł cię obserwować i sądzić, że da rade wyrwać sporą gotówkę tym sposobem – w jego oczach widziałem, że sam próbuje się oszukiwać.

– Jeśli było by tak jak mówisz to ja na jego miejscu działałbym na bliską odległość, a nie strzelał z dystansu – stwierdziłem. – Całe szczęście dość kiepsko.

– A nie był to ktoś komu zalazłeś za skórę swoją pracą ostatnio? – przekrzywił głowę.

– Nie wiem – zasępiłem się. – Zupełnie nie kojarzę tego gościa.

– Dziwne – podniósł się. – Wracamy? – zdusił papierosa w stalowej popielniczce z wytłoczoną nazwą lokalu w dnie, a następnie założł płaszcz, który w czasie jego wędrówek po naszych gości trafił na oparcie krzesła.

– Jasne – odpowiedziałem dopiero wtedy gdy wsunął dłonie w rękawy. – Będziesz to oficjalnie zgłaszać? Nie chciałbym żeby na moim terenie okazało się, że działa jakaś szajka czy ktoś sobie urządza strzelaniny po nocach i napada na bezbronnych kuracjuszy.

– Taki całkiem bezbronny to ja nie jestem – roześmiałem się odruchowo sięgając pod pachę choć i dzisiaj nie przewidywałem, że może mi się jakaś broń przydać. Być może to był błąd. – Myślę jednak, że dam sobie z tym radę. Być może faktycznie to był ktoś, kto będąc na wypoczynku mnie rozpoznał i postanowił przypomnieć o sobie.

Dziękując wylewnie Herr Grubberowi zapłaciliśmy za zaserwowane napoje oraz poczęstunek, żeby nie myślał, że w tym kraju mundur upoważnia do wszystkiego i wsiedliśmy do wozu, który z mozołem począł piąć się pod górę. Całą drogę nie zamieniliśmy ze sobą ani jednego słowa więc miałem chwilkę czasu na przemyślenia. Dopiero przed samymi drzwiami posterunku Albert zabrał głos jakby długo zastanawiając się co i w jaki sposób chce powiedzieć:

– Masz już jakąś koncepcję? – spytał powoli.

– W zasadzie tak, choć za wcześnie aby mówić o tym jako o koncepcji. Parę faktów mi do siebie nie pasuje i będzie trzeba je sprawdzić.

– Zdradzisz jakie to fakty? – spojrzał na mnie nie odrywając rąk od drewnianego koła kierownicy.

– Dasz mi chwilkę? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie.

– To znaczy ile? – była w tym jakaś niepewność.

– Jutro rano będziesz w biurze? – miałem pewien pomysł.

– Jeśli nikt kolejny nie spadnie z zapory – uśmiechnął się półgębkiem.

– Wierzę, że nie spadnie – zapewniłem go.

– W takim razie czekam jutro na odprawę – domyślił się jak chciałem to rozwiązać.

– Miałbym tylko małą prośbę – spojrzałem na zegarek. Było chwilę przed pół do dwunastej. – Byłbyś tak uprzejmy i zaanonsowałbyś mnie w banku w Schweidnitz?

– Jasne. Zadzwonię do dyrektora Kronenberga i powiem, że przyjedziesz. Wiesz jak tam trafić?

– Właśnie nie za bardzo – przyznałem bezradnie.

– Jedziesz do Hauptbahnhof[5] i jak wyjdziesz już przed dworzec to tam jest taki duży plac. To Adolf Hitler Platz. Przechodzisz przez niego jakbyś szedł w kierunku rynku i dochodzisz do Kaiser Wilhelm Straße[6] tu skręcasz w prawo, zostawiasz po lewej Amts Und Land Greicht[7] i dochodzisz do Sedan Platz[8] gdzie stoi pomnik Bismarka. Oddział Reichsbanku jest na wprost. Duży budynek z żółtego piaskowca. Trudno nie trafić.

– Dam radę, dziękuję – uśmiechnąłem się.

– Czyli do jutra? – chciał mieć pewność, że dostanie oczekiwane informacje. Jeśli sprawę chciałem doprowadzić do szczęśliwego zakończenia to nie mogłem mu odmówić. Wszystko wskazywało, że będzie mi jeszcze potrzebny.

– Tak. Jesteśmy umówieni – uścisnąłem silną, policyjną prawicę i wyskoczyłem na mróz oraz niepewnie przebijające się przez chmury południowe słońce. Ruszyłem w górę, w kierunku hotelu. Nie wszedłem jednak do środka. Przeskakując nad pedelem[9] rozsypującym po trotuarze żużel z pieca dotarłem wprost do willi Willnerów. Miałem zamiar jeszcze sprawdzić pewną koncepcję. Zastukałem energicznie i otworzyła mi ta sama drobna, ruda dziewczyna, która wprowadzała nas tu z Jacki.

– Pan do pani Zofii?

– Dziś nie. Dzisiaj chciałem porozmawiać z panią Karoliną. Mam do niej pytanie.

– Ale jej nie ma niestety – autentycznie wyglądała na zmartwioną, mimo to uchyliła drzwi szerzej i byłem w stanie wcisnąć się do hallu wyściełanego puchatym dywanem. Niestety nie zdobyła się na podanie dłoni abym miał okazję wypełnić ją kapeluszem czy płaszczem.

– Nic nie szkodzi. Pani ma na imię Siegrid, prawda? – spojrzałem jej głęboko w blade oczy.

– Tak. To po mojej babce. Była Norweżką – odparła z dumą.

– Dobrze myślę, że mieszka pani w Breitenhein?

– Skąd pan wie? – niewątpliwie zaskoczyłem ją tym stwierdzeniem.

– Mieszka pani niedaleko pani Radke? – Zmarszczyła szerokie brwi nie bardzo wiedząc jak się zachować.

– Dwa domy dalej. Dlaczego pan pyta?

– Ciekawi mnie dlaczego pani mówiła małemu Edwinowi, że przesłuchanie przez policję może być dla niego mało przyjemne – mimo wszystko starałem się być łagodny niczym jakiś puchaty mały zwierzak.

– A bo to wiadomo co wam strzeli do głowy? – ujęła się pod boki.

– Przecież nie będę go straszył pistoletem przystawionym do skroni – oburzyłem się.

– Kto tam pana wie? Nie za dobrze panu z oczu patrzy – butnie wysunęła żuchwę do przodu.

– Przesadza pani.

– Nic a nic – pokręciła swoją niemal czerwoną czupryną na boki. – Czego pan chce?

– Spytać o dwie sprawy – nie dałem się zastraszyć tą bojową postawą.

– Pytaj pan – rzuciła hardo stojąc w szerokim rozkroku.

– Była pani w pracy w święta?

– Byłam – przesunęła wiotkim językiem po wargach.

– Kiedy?

– Dwudziestego czwartego po południu do dwudziestego piątego rano. Po co to panu wiedzieć? – zgniotła skórę na brodzie przez co dołek jaki miała w niej wyrzeźbiony wydawał się jeszcze głębszy.

– Moja sprawa. Była pani przy zaporze jak tego gościa tam znaleźli? – zbyłem ją machnięciem ręki.

– No byłam. Tak jak pół wsi. Nieczęsto zdarza się żeby kto z zapory spadał więc to nie dziwne, że wszyscy przyleźli oglądać jak faceta zabierają do sanitarki. Przecież to nie jest zakazane.

– Znała go pani? – spytałem cicho.

– A skąd! – skrzywiła się jakby zagryzła cebulę.

– Nie wiem. Pytam czy go pani znała – dodałem obojętnie.

– Nie – stanowczo zbyt energicznie potrząsnęła swą śliczną główką żebym był w stanie bez zmrużenia okiem jej w to uwierzyć. – Pierwszy raz na oczy człowieka widziałam – ponownie pokręciła przecząco kołysząc na boki rudą czupryną.

– Jest pani pewna? – naciskałem.

– Najzupełniej – zapewniła z całym przekonaniem.

– Opowiadała pani o tym w pracy? – musiałem poznać jeszcze kilka detali.

– Coś tam komuś bąknęłam, bo co? – fikuśnie zsunęła powieki i byłbym w stanie się z tego tytułu nawet z nią nawet umówić na jakąś kawę gdyby nie fakt, że Jacki z pewnością miałaby kilka grubych słów do powiedzenia na ten temat.

– Bo pytam, a pani uprzejmie odpowiada – pochyliłem zadziornie głowę w jej stronę, a ona cofnęła się pod komodę stojącą pod ścianą. Oparła się o nią szeroko rozłożonymi ramionami aż wywróciła się postawiona tam porcelanowa figurka czy dwie.

– Tyle co to ludzie mówią o takich sprawach. Nic ważnego nikomu nie mówiłam. To aż tak istotne? – chyba przejęła się moim nastawaniem na nią. Wcale mnie to nie obeszło.

– Co jest istotne to mnie tu oceniać, nie pani – warknąłem niemal nie otwierając ust.

– Widzieli go! – znów ta żuchwa.

– Więc twierdzi pani, że nie znała tego człowieka? – upewniłem się.

– Mówiłam przecież – zagryzła górną wargę. Już samo to mogłoby dać do myślenia każdemu średnio rozgarniętemu śledczemu.

– Ani nie wiedziała pani, że on przychodził do pani Willnerowej? – nasze nosy zbliżyły się do siebie na niebezpieczną odległość. Mogłem określić kształt każdego piega na jej policzkach. Pachniała różanym szamponem do włosów.

– No co pan? Pani Willnerowa to porządna kobieta, zbyt porządna żeby takie niewiadomo co miało do niej przychodzić. Zresztą po co kto by miał do niej przychodzić? – oparła dłonie o poły mojej marynarki czym sprawiła, że musiałem stoczyć walkę sam ze sobą żeby nie wziąć jej w ramiona w celu zanurzenia języka w jej rozchylonych ustach. Bardzo świadomie czubkiem języka przeciągnęła po wargach. Musiała się doskonale bawić całą sytuacją.

– No na pewno nie w celach matrymonialnych – rzuciłem od niechcenia choć wiedziałem, że to może ją tylko rozjuszyć. Poniekąd o to mi właśnie chodziło.

– Jak pan może takie insynuacje wobec biednej pani Karoliny? – zirytowała się.

– Pytam zwyczajnie – wzruszyłem ramionami i odsunąłem się o krok do tyłu. Czasem dobrze jest odpuścić żeby móc z dystansu obserwować efekty swoich poczynań.

– Dla mnie to nie są zwyczajne pytania, to impertynencje – uniosła palec wskazujący do góry dla podniesienia wagi swoich słów. – Ma pan jeszcze jakieś czy może pan już sobie iść?

– Parę by się znalazło – skrzywiłem usta w uśmiechu wywołanym własnymi myślami.

– To byłoby miło jakby je pan zadawał komu innemu – wskazała oczami drzwi.

– Na pewno nie kojarzy pani tego nieboszczyka? – nie dawałem za wygraną.

– Idź pan już! – tupnęła nogą.

Przesadziła z taką reakcją, ale jak już wspominałem, w zasadzie właśnie o to mi chodziło. Musiałem tylko wymyślić jakiś sposób na potwierdzenie tego co błądziło gdzieś głęboko w mojej głowie jako jeszcze nie do końca sprecyzowana myśl. Odwróciłem się na pięcie i naciskając kapelusz na uszy wyszedłem na zewnątrz. Stojąc już na trotuarze zgarnąłem dłonią w skórzanej rękawiczce nieco śniegu z żywopłotu rosnącego za niewysoką siatką i wtarłem go sobie w policzki dla pobudzenia krążenia. Coś tu w końcu zaczynało się lepić.

Ruszyłem w dół w kierunku dworca. Miałem kilkanaście minut aby złapać odchodzący w kierunku Hausdorf pociąg ciągnięty przez maleńką, elektryczną lokomotywkę, która wyglądała jak zabawka. Przyspieszyłem kroku bo ja, w przeciwieństwie do Pechela nie miałem zamiaru się spóźnić.

<< Przejdź do rozdziału 9; Przejdź do rozdziału 11 >>

Możliwość komentowania została wyłączona.

  • Ostatnie wpisy

  • Archiwa

  • Licznik odwiedzin

    • 54
    • 342
    • 978
    • 4 782
    • 739 911