12.
Całe szczęście, że Kluske, oddelegowany wieczorem do zawiezienia naszej czwórki do Schlesiertalbaude wywiązał się z powierzonego zadania na medal i mieliśmy okazję pooglądać troszkę zimowych landszaftów przez okna restauracji wychodzące na zamarznięte jezioro. Inaczej nie wiem jakby moje stadko zareagowało na wieść o tym, że mam zamiar ich opuścić także następnego dnia. W drodze powrotnej do hotelu kazałem naszemu szoferowi zatrzymać się w miejscu upadku Pechela i przy zaporze. Opowiedziałem skrótowo co tu się wydarzyło, a to z kolei sprawiło, że byli całkiem ukontentowani, dlatego specjalnie nie oponowali jak rano, zaraz po śniadaniu, przeprosiłem ich i, zarzuciwszy na szyję wełniany szal jaki dostałem od mamy na święta, ruszyłem w kierunku posterunku. Tym razem uznałem że dość się wymarzłem w płaszczu i pora wrócić do ciepłej, wygodnej kurtki jaką udało mi się całkiem niedawno zdobyć z wojskowych zapasów dzięki uprzejmości pewnego generała. Moje towarzystwo miało dzisiaj pojechać pociągiem do Bad Charlottenbrunn pospacerować po parku i napić się tamtejszej słynnej wody jaką raczył się Wilhelm II. Ja zaś po załatwieniu spraw miałem dołączyć do nich koło południa. Temperament mojej amerykańskiej przyjaciółki mimo to dał jednak znać o sobie głośnymi wyrzutami, z których cała sala dowiedziała się, że zajmuję się sprawą Willnera. Chciała oczywiście iść ze mną, ale uznałem, że jednak lepiej będzie jak pewne kwestie poruszę sam.
Ostatecznie tuż po dziewiątej zameldowałem się u zaspanego dyżurnego, który niemym skinieniem bez słowa skierował mnie na gorę. Swojsko to wyszło, a ja poczułem się jakbym nigdy nie zdejmował policyjnego munduru. Zapukałem delikatnie w lakierowane na zielono drzwi i nie czekając na odpowiedź wszedłem. Albert przyklejony do ściany rozmawiał z kimś przez telefon uważnie wysłuchując relacji raz po raz potakując głową. Zanim się ze mną przywitał, odłożył bez słowa słuchawkę, ruszył do biurka, zasiadł za nim i wszystko czego się dowiedział skrupulatnie zanotował w leżącym przed nim brulionie oprawnym w grubą, brązową tekturę. Dopiero po tym podniósł wzrok i nasze oczy miały okazję nawiązać kontakt. Wskazał gestem wysłużone krzesło, które z ochotą zająłem odkładając uprzednio kurtkę, czapkę, rękawiczki i szalik na oparcie.
– Gotowy na odprawę? – zagadnąłem pogodnie
– Jasne – wydawał się być w doskonałym humorze. – Coś do picia?
– Jestem zatankowany pod korek po śniadaniu jakie nam serwują – odparłem.
– No tak, starsza pani Willnerowa nie może dopuścić byś przymierał głodem bo jej sprawy nie rozwiążesz – roześmialiśmy się jak starzy, dobrzy przyjaciele. – Wezmę ci jednak herbatę. Niech się Kluske wykaże. – Ponownie podszedł do telefonu złożyć zamówienie.
– Już wczoraj się wykazał. Dziękuję bardzo za pomoc. Nie wiem jak byśmy sobie z dojazdem inaczej poradzili.
– Drobnostka. I tak miałem tu papierkową robotę z włamaniem do składu węgla Geilera[1].
– Mimo wszystko dziękuję – skinąłem uprzejmie głową na znak, że przyjmuję podziękowania.
– Co więc mamy do omówienia? – zaczął to po co się tu spotykaliśmy.
– Jest kilka tematów – przyznałem. – Może zacznijmy od naszego nieboszczyka – zaproponowałem.
– Co z nim? – przystał z ochotą na takie dictum.
– Willner dawał mu pięć setek, prawda? – spytałem, choć doskonale znałem odpowiedź.
– Tak zeznał – potwierdził przekładając kilka wątłych kartek protokołów z przesłuchań.
– Widziałeś te pięć setek w portfelu Pechela jak żeście go znaleźli? – zmrużyłem oczy.
– Nie – przygryzł wargę co w mojej ocenie mogło jedynie oznaczać zdziwienie tym, że wcześniej na to nie wpadli.
– W ciągu dnia wydać taką forsę to jednak byłoby ciężko, nie sądzisz? – kontynuowałem.
– Fakt – przyznał z lekkim ociąganiem. – Nie pomyślałem o tym. Nawet jak wydał dużo to przynajmniej część powinna mu pozostać – pokiwał głową i odkręcił pióro żeby coś zanotować.
– A no właśnie – uśmiechnąłem się. – Moim zdaniem nasi młodzi panowie nie byli z nami szczerzy i jednak grzebali przy zwłokach.
– Tylko, że to jest domysł i będzie go ciężko udowodnić – postukał skuwką w otwarty zeszyt.
– Spróbuję. Może coś z tego wyjdzie – przyznałem mu w duchu rację dlatego próżno było w moich słowach szukać jakiejś ekscytacji.
– Oby – zgodził się. – Oby też nie okazało się, że to jednak Willner go oskubał gdy doszło między nimi do jakichś przepychanek.
– On nie z tych co by sobie zaprzątali głowę taką drobnicą. – Druga kwestia: Rozmawiałem z tym dyrektorkiem banku – zmieniłem temat.
– Kronenbergiem?
– Tak – potaknąłem. – Nie wydaje ci się, że gość jest jakiś śliski?
– Dlaczego? – zgodził się. – Znam go już parę lat i nigdy nie odniosłem takiego wrażenia. Po czym to wnosisz?
– Nie wiem, przeczucie jakieś – sięgnąłem po pudełko Avide, które przezornie uzupełniłem wczoraj przed włożeniem do kieszeni kurtki. Zapaliliśmy. – Może mylne, a może nie, ale z chęcią sprawdziłbym jego przeszłość, czy przypadkiem nie miał w życiorysie jakiejś przygody z kasą pochodzącą z włamania.
– Nie przesadzasz z tą podejrzliwością? – Bez pukania do środka wszedł Kluske ze szklankami, postawił je przed nami i cichutko wyszedł zamykając za sobą drzwi.
– Mówię, że to może błędne wrażenie. Jeśli jednak byłbyś go w stanie jakoś sprawdzić bez rozgłosu to byś mnie uspokoił.
– Dobra – sięgnął po stojącą na parapecie niewielką, porcelanową popielniczkę. – Przyjrzymy się gościowi, ale nic sobie nie obiecuj – otworzył brulion i ponownie zanotował kilka słów.
– Jakbyś jeszcze zdołał dotrzeć do jego zeznania podatkowego to byłbym zobowiązany – uśmiechnąłem się uwodzicielsko. Gdyby Albert nosił sukienki to ten uśmiech miał go zmusić do tego żeby właśnie pozbył się jednej z nich.
– Po co ci to? – podniósł wzrok znad notatek.
– Jeśli koleś wydaje więcej niż zarabia to zacząłbym się zastanawiać, czy w przyszłym roku taka różnica przypadkiem nie będzie równa jakiejś części z tych trzystu tysięcy – wyjaśniłem spokojnie.
– Może i masz rację – zakręcił pióro. – Ale jakoś nie jestem przekonany.
– Sprawdź to dla mnie proszę – zaciągnąłem się.
– Dobrze – zgodził się. – Co jeszcze?
– Jeśli jesteśmy już przy Schwiednitz to możesz sobie też zanotować, że w Hindenburghof nikt się wieczorem dwudziestego trzeciego nie meldował – rzuciłem od niechcenia.
– Jesteś pewny? – Spojrzałem na kłykcie swojej pięści, ale nie znalazłem tam najmniejszych zadrapań.
– Owszem – skinąłem w zamyśleniu.
– Jasne. Rozumiem, że sprawdzasz wersję matki – upewnił się.
– Coś w tym guście – przyznałem nie bez ociągania strzepując nagromadzony między palcami popiół.
– Nie wierzysz jej? – spytał nad wyraz poważnie.
– Jej może i jej wierzę, ale to wcale nie znaczy, że ona nie mogła w tym brać udziału – odparłem bo jak już wspominałem, coś mi w tym wszystkim nie do końca pasowało.
– Żartujesz, prawda? – zdawał się faktycznie nie wierzyć w to co mówię.
– Nawet jako nieświadomy świadek – uzupełniłem zduszając papierosa.
– Nie nadążam – poddał się co bynajmniej mnie nie zdziwiło.
– Ja też czasami za sobą nie nadążam – przyznałem wesoło. – Tak już mam. Jestem przekonany, że ktoś kiedyś na pewno znajdzie na to jakąś poważnie brzmiącą nazwę trudnej choroby pasującej do takich objawów. – Uśmiechnął się połową twarzy.
– Co dalej? – zdjął z nosa swoje lekkie okulary i zaczął pieczołowicie doczyszczać szkła irchową ściereczką wyciągniętą z szuflady.
– Nie zastanawia cię dlaczego Willner w sejfie podmienił tylko trzysta tysięcy, a nie całą kwotę? – zadałem kolejne pytanie, które mnie od jakiegoś czasu nurtowało.
– Myślałem o tym – sięgnął po szklankę, do której wrzucił całe stado kostek brązowego cukru.
– I co wymyśliłeś? – zrobiłem to samo przy czym moje stado było znacznie mniej liczne.
– Tylko tyle, że dokładnie trzysta tysięcy skradziono w czasie owego napadu w Hamburgu – zajął się mieszaniem.
– Czyli tylko tyle trzeba było wymienić? – zamyśliłem się bo właśnie zaświtała mi w głowie pewna myśl.
– Tak – odłożył łyżeczkę z cienkiej, tłoczonej blachy na filigranowy spodek. – To by jednoznacznie go wiązało z tamtym włamaniem – dodał ostrożnie ważąc słowa.
– Tylko wtedy gdy sam do sejfu wkładał te pieniądze, a tego na razie ani nie wiemy, ani tym bardziej nie jesteśmy w stanie udowodnić – skonstatowałem chyba zgodnie z jego linią postępowania.
– Nie do końca – siorbiąc głośno upił troszkę. – To go tylko nie wyklucza z kręgu podejrzanych.
– Może i masz rację – zamyśliłem się.
– Miałeś jeszcze coś dla mnie czy ja mogę teraz? – odstawił szklankę z koszyczkiem na spodek.
– Jeszcze jedna rzecz – sięgnąłem kolejny raz po pudełko Avidów. – Wiedziałeś, że Pechel był kochankiem pięknej pani Willnerowej?
– Jak to kochankiem? Skąd wiesz? – uchwycił obiema dłońmi blat biurka i nachylił się ku mnie. Nie miałem prawa aby nie wierzyć w to zdziwienie. – Mówisz poważnie?
– Oczywiście, że poważnie – wziąłem do ręki stojącą przed nim benzynową zapalniczkę. – Sam Willner mi to powiedział.
– Cholera – wstał po czym podszedł do szafy ogniotrwałej stojącej za moimi plecami. Wydobył z niej grubą teczkę i położył przed sobą. – Jesteś pewny? – dopytał.
– Facet twierdzi, że ich przyłapał w sytuacji nie wymagającej komentarza – trzasnąłem kółkiem i posypały się iskry.
– W jakim sensie? – wpatrywał się we mnie twardym wzrokiem skrywającym jakąś bombę.
– W nocy zszedł na dół i nakrył ich w salonie jak nie mieli za wiele na sobie i się sobie oddawali – przypaliłem. – Co ci mam jeszcze powiedzieć? Jaki ona ma rozmiar stanika i majtek? – zirytowałem się.
– Aż takich szczegółów nie wymagam – nerwowo machnął ręką nad głową.
– Całe szczęście. – Uśmiechnąłem się.
– Choć przyznać muszę, że nie miałbym absolutnie nic naprzeciw gdyby pozwoliła mi zdjąć z niej te wymiary – przyznałem z bezczelnym uśmiechem na twarzy.
– W to akurat nie wątpię – spojrzał na mnie dość wymownie, od czego powinno mi się zrobić nieswojo, ale nic takiego nie nastąpiło.
– Wracając do tematu: wiedziałem, że to upraszcza i wyjaśnia parę spraw, ale nie sądziłem, że może być dla ciebie aż takie ważne – dodałem oczekując sprostowania.
– Być może szukamy powiązania zupełnie nie tam gdzie faktycznie ono jest? Coś ci pokażę – otworzył leżącą przed nim teczkę. Wyciągnął szarą kopertę i na blat biurka wysypał kilka przedmiotów. Był tu zegarek, pudełko zapałek, zmęczona paczka papierosów, paszport, kraciasta chusteczka, dziwny scyzoryk, rzemyk i kilka guzików. Spojrzałem na niego pytająco. Otworzył paszport na stronie ze zdjęciem. Przedstawiało pociągłą twarz faceta przed czterdziestką z lekko pobrużdżonym czołem, zmarszczkami w kącikach oczu, kręconymi lokami opadającymi na boki głowy oraz, co wyraźnie było widać, szramą pod lewym okiem. Mogła mieć ze dwa do trzech centymetrów i była niewątpliwie dawnym śladem po jakimś pojedynku albo nieudanej dziecięcej zabawie. Na pewno nie była świeża.
– To on? – spytałem.
– Tak. To jego rzeczy jakie znaleźliśmy przy nim pod zaporą – wyjaśnił gorliwie.
– Scheiße[2] – zmartwiłem się.
– Co?
– Ten gość nie jest łysy – stwierdziłem lekko zawiedziony.
– I co z tego? – zbagatelizował co mówię – Co innego chciałem ci pokazać.
– Ale matka Willnera stwierdziła, że gość, który wysiadł z jego wozu pod dworcem był łysy – nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że ktoś tu kogoś chciał zrobić w konia.
– A widzisz – zamyślił się na chwilkę – jakby coś nie dawało mu spokoju.
– Czy Pechel, jak go znaleźliście, był łysy? – musiałem się upewnić, choć miałem świadomość jak idiotycznie to zabrzmi.
– Błagam! – popatrzył na mnie wzrokiem sprzedawcy cukierków karcącego dzieciaka co to ukradł kilka z nich. – Willi, opanuj się! – wzniósł ku sufitowi swoje oczy wpadające w tym świetle we wrzosowy odcień. – Nie. Nie był łysy. Był niemal identyczny jak na tym zdjęciu.
– Zaczynam się już domyślać co się mgło dziać – podrapałem się po potylicy.
– Nie to jest ważne. Zobacz jakie tam jest nazwisko – wskazał palcem rozpostarty przede mną dokument.
– Pechel – odczytałem. – To chyba normalne, że facet nosi swój paszport i w nim widnieje jego zdjęcie. – Skinął głową i z teczki wydobył obleczony karminową obwódką list gończy za gościem o nazwisku Wokusch. Rudolf Wokusch. Położył go przede mną. Z fotografii spozierała na mnie ta sama gęba co ze zdjęcia w paszporcie. Może jakieś parę lat młodsza, pozbawiona kilku zmarszczek, ale nie można było się pomylić. Szrama pod okiem bez wątpienia miała identyczny kształt. Podniosłem wzrok na Alberta. – Verdammt![3] Ten sam ryj.
– No właśnie. Skup się jeszcze odrobinę i przeczytaj co tam jest napisane na dole – położył palec na jednym z ostatnich akapitów.
Istnieje podejrzenie, że może się posługiwać fałszywymi dokumentami na nazwisko Pechel.
Spojrzałem jeszcze na stopkę gdzie zanotowano komendę policji, która wydała ten papier w sprawie licznych włamań do sejfów. Całkiem spore miasto na północy na literę H. Spodziewałem się raczej południowych Niemiec i literki M na początku. Mimo to kilka elementów układanki w magiczny sposób zaczęło do siebie pasować.
– Chcesz mi powiedzieć, że on nie przyjechał do nas z Monachium? – upewniłem się jeszcze wrzucając niemal połowę papierosa do popielniczki. Jakoś straciłem na niego ochotę.
– Dokładnie tak – zdawał się być uradowanym niczym dzieciak widzący nową huśtawkę wieszaną przez ojca w drzwiach do kuchni.
– Jak na to wpadłeś? – spytałem niepewnie.
– Jak szukałem tej listy banknotów co to trzeba je rekwirować to sądziłem, że tam wszystko będzie. W jednym miejscu. Ale przychodzące do nas listy gończe przechowujemy gdzie indziej i dopiero mnie wczoraj tknęło żeby je sprawdzić.
– To by, zdaje się, rzucało dramatycznie inne światło na nasz problem – zmarszczyłem brwi.
– Nie zdaje się – zgodził się z ochotą.
– Właśnie. Myślisz, że Pechel i Willner znali się z czasów Hamburga? Kiedy to było? – spojrzałem na wygnieciony papier.
– W dwudziestym ósmym – on nie musiał nań spoglądać.
– Zaczął pracować w zakładach Websky’ego kilka lat później, prawda? – odkopałem w pamięci stosowną datę mając nadzieję, że będzie poprawna.
– Jakoś w trzydziestym pierwszym albo w trzydziestym drugim – potwierdził.
– Wiesz co robił wcześniej? – spojrzałem pytająco.
– Tyle co mi o sobie powiedział – zmartwił się.
– Czyli? – czułem, że ta informacja może być ważna.
– Był dyrektorem w jednej firmie w Berlinie – podrapał się za uchem.
– Trzeba będzie ustalić, bo jeśli okaże się, że to też jest bajeczka to byśmy mieli wspólników – niewiele brakowało żebym zaklaskał w dłonie. – Być może wszyscy w trójkę byli w to zamieszani?
– W trójkę, czyli? – Zaskoczyłem go co doskonale odmalowało się w oczach.
– Willner, Pechel i Karolina – wyjaśniłem co mi chodzi po głowie.
– Dzwoniłem do znajomego Kriminalrata[4] ze stolicy. To przyjaciel mojego ojca. Potwierdził mi wersję Willnera – przewrócił kilka kartek w zeszycie co leżał przed nim.
– W jaki sposób? – zdziwiłem się, bo trzeba przyznać, że szybkość działania Alberta w tym przypadku była nad wyraz niespodziewana.
– Zrobił mi uprzejmość i odwiedził dawnego przełożonego Willnera. Gość sam mu referencje wypisał dla Websky’ego i Hartman’a. Panowie znali się jeszcze sprzed wielkiej wojny więc jak szukano dla tutejszych zakładów dyrektora zarządzającego to po znajomych rozesłali prośbę o podesłanie kilku kandydatów. Willner wypadł z nich najlepiej i dostał tę robotę. Na sto procent zanim tu przyjechał pracował w Berlinie.
– Długo?
– Pięć lat minimum.
– Czyli wychodziłoby na to, że to wcale nie porachunki kompanów od napadu mieliśmy na koronie zapory – zamyśliłem się kolejny raz sięgając po papierosa. Tym razem naszła mnie potrzeba wypalenia go do końca. Podał mi ogień oprawioną w zieloną skórę zapalniczką, która niewiele ustępowała wielkością małemu karnistrowi na benzynę. Ponownie wspólnie zapaliliśmy. Wróciły mi dawne wspomnienia z Liegnitz i tamtejszych nasiadówek połączonych ze wspólnym szukaniem poszlak, tropów i powiązań w prowadzonych sprawach.
– Sądzisz, że mogli się pokłócić o Willnerową? – Wydmuchałem chmurę dymu pod sufit.
– Warta grzechu babka – przesunąłem paznokciem kciuka po krawędziach górnych zębów. – To wydaje się wcale prawdopodobne.
– Tylko jak przycisnąć naszego dyrektorka żeby wyśpiewał jak faktycznie było na zaporze? – poddał się swoim myślom delektując się papierosem.
– Myślę, że miałbym na to pewien sposób – przygryzłem zgięty palec.
– Mam nadzieję, że skuteczny – spojrzał na mnie jakby oceniając czy będę w stanie podołać temu zadaniu. – Jak się gość zatnie i nie będzie chciał współpracować to możemy mieć pewien problem.
– W jego dobrze pojętym interesie jest to żeby był szczery – stwierdziłem z groźbą w głosie. – Inaczej nic z tego nie będzie.
– Porozmawiasz z nim? – spojrzał na mnie znad swoich notatek.
– Tak. Zaraz do niego pójdę – zapewniłem.
– Doskonale – zatarł dłonie jakby się nie mógł doczekać tego co uda mi się ustalić.
– Dostałeś już protokół z sekcji zwłok? – zmieniłem temat obracając papierosa między palcami.
– Tak. Przysłali wczoraj zaraz po tym jak się rozstaliśmy. Nic nadzwyczajnego. Kark złamał uderzając o coś twardego. Z ran wynika, że najpewniej była to ściana zapory. Później, już martwy, przywalił w coś co mu zdarło kawał czaszki z tyłu głowy. Nikt go nigdzie nie przenosił więc teoria o tym, że stracił życie gdzie indziej, upada. Po wszystkim przysypano go tylko śniegiem, który dostał się pod kołnierz i za koszulę, na której miał ślady spalonego prochu.
– Strzelał? – zdziwiłem się.
– Tak. Najpewniej on choć to tylko hipoteza. Proch osiadł tylko na prawym rękawie, a nic mi nie wiadomo o tym jakoby miał być mańkutem. Do kogo i kiedy to miało miejsce, tego nie ustalili.
– Nie dziwię się. Broń znaleźliście?
– Na zaporze niczego nie było – spojrzał do teczki, z której wyciągnął zapisaną na maszynie kartkę.
– A pod nią? – przekrzywiłem głowę.
– Też nie – zaprzeczył.
– Sprawdzaliście dokładnie? – trzymany w ręku papieros zdążył spalić się na tyle, że kikut popiołu sterczał z niego jak zakrzywiony palec.
– Kazałem moim ludziom zrobić to wczoraj jeszcze raz – splótł dłonie pod brodą.
– I co? – nie doniosłem popiołu do popielniczki. Spadł na blat biurka tuż przed nim.
– Nic nie znaleźli – wzruszył ramionami zgarniając na podstawioną dłoń szare, spalone płatki.
– Dziwne – posmutniałem. – Udało się chociaż ustalić kiedy zginął?
– Tylko z grubsza – wsypał do popielnicy to co zebrał ma rękę. – Serce przestało bić dwanaście, może piętnaście godzin przed tym jak znaleziono zwłoki.
– Czyli? – dopytywałem się.
– Między dziewiątą wieczór, a północą – dodał.
– Z grubsza by pasowało – zmarszczyłem brwi. – Oznaczałoby to w takim razie, że nie dojechał do Schweidnitz. Tę kwestię mielibyśmy tym samym ostatecznie ustaloną.
– Zgadza się – kiwnął potakująco głową.
– Jakieś ślady szamotaniny, szarpaniny na jego skórze. Bił się? – spróbowałem z innej strony.
– Nie. Nic – pokręcił głową.
– Jeśliby go Willner zrzucił to powinien się bronić – skonstatowałem przekrzywiając usta. – W końcu ułomkiem nie był i mógłby stawiać opór, szczególnie komuś takiemu jak pan Herbert.
– Też tak myślę – znów wyciągnął jakiś formularz z teczki i wodząc palcem znalazł stosowny fragment. – Miał jedynie otarcia skóry na opuszkach palców.
– Rękawiczek nie miał? – zaciągnąłem się.
– Nie.
– Co to znaczy? – chciałem rozruszać nieco jego szare komórki.
– Że spadając musiał próbować się czegoś złapać – podrapał się po nosie jakby usiłując ocenić czy to co powiedział ma jakiś sens.
– Albo, że tuż przed upadkiem robił coś w czym rękawiczki tylko mogły przeszkadzać.
– Na przykład? – ożywił się.
– Strzelał.
– Cholera – uniósł brwi w zdziwieniu po czym natychmiast zmarszczył je tuż nad oczodołami. – To ma sens.
– No właśnie – ucieszyłem się. – Po mojemu samobójstwo możemy więc wykluczyć.
– Dlaczego?
– Jakby sam, z własnej woli, miał się z góry rzucić to by się nie próbował bronić przed upadkiem.
– A co jeśli chciał się zastrzelić, ale uznał, że prościej będzie skoczyć? – stwierdził całkiem trzeźwo.
– Broniłby się wtedy przed upadkiem? – odparłem.
– No właśnie raczej chyba nie – zgodził się markotnie.
– A jednak miał otarcia na palcach co może świadczyć o tym, że dla niego ten lot wcale nie był zamierzony – tym razem nie chciałem pozwolić żeby musiał po mnie sprzątać i sięgnąłem po popielniczkę.
– Faktycznie – zanim mi ją podał dorzucił tam jeszcze swojego.
– To wszystko? – zrobiłem to samo z tym co mi pozostało między palcami opadając na oparcie krzesła.
– Tak – zebrał rozłożone uprzednio przed sobą papiery i ułożył je w odpowiednim porządku w teczce, którą następnie starannie zawiązał białą, lnianą wstążką. – Wiele nam to nie dało.
– Dlaczego? – skrzywiłem się. – Parę wątków do wyjaśnienia jest, więc jakby się nad tym głębiej zastanowić to udałoby się ułożyć to w spójną całość – zamyśliłem się skubiąc brodę.
– Zastanawiaj się więc – upił łyk wystygłej herbaty. – Co teraz robimy?
– Dla ciebie mam bojowe zadanie – zabrzmiało jakbym miał zamiar mu wydawać rozkazy, jednak nie oponował.
– Mianowicie?
– Zwrócisz się do Hamburga z prośbą o przesłanie dokumentacji tej sprawy z dwudziestego ósmego. Najlepiej tak na jednej nodze. Mają Fliegender Hamburger[5], niech nim poślą kogoś z papierami do Berlina. Od nas też niech ktoś poleci Fliegender Schlesier i przywiezie to tutaj. Musimy mieć wgląd w te kwity. Rachunki bierzcie na wszystko bo być może będzie zwrot kosztów.
– Załatwione. A ty czym się będziesz zajmował? – pokiwał głową dla potwierdzenia.
– Przycisnę Willnera.
– Dasz radę? – upewnił się.
– Oczywiście. Mówiłem, że mam już na niego haka – zachichotałem teatralnie zacierając dłonie.
– Zdradzisz?
– Później – ubrałem się pospiesznie i zbiegłem na dół pełen energii do działania. Po tej rozmowie wiedziałem już co zaszło między panami na koronie zapory, ale musiałem to jeszcze zweryfikować. Kilka innych detali także wydawało się już być oczywistych.