15.
Wczorajszy wieczór po moim powrocie do hotelu spędziliśmy jak kilka poprzednich, popijając różnokolorowe wynalazki barmana, grając w karty i przekomarzając się miedzy sobą. Przyznać trzeba było, że chłód jakim obdarzała mnie Jacki był symptomatyczny. Wiedziałem, że jest na mnie zła i się dąsa, ale dlaczego kobiety muszą dawać takim sytuacjom wyraz w sposób aż tak ostentacyjny? Chyba nigdy tego nie zrozumiem. Dość powiedzieć, że przed północą, zmierzając do numerów, nie chciała nawet pozwolić się objąć. Specjalnie też o to nie zabiegałem cały czas intensywnie analizując wczorajsze zachowanie Willnerowej próbując dojść czy gdzieś na mnie nie pozostał jakiś ślad po malinie.
Rano moja pani wstała wcześniej ode mnie. Gdy otworzyłem oczy zajęta już była układaniem fryzury przed lustrem w łazience. Stanąłem w drzwiach przyglądając się jej ponętnym kształtom i wprawnym ruchom. Nadal udawała, że jestem dla niej absolutnie obojętny. Mimo to kątem oka cały czas obserwowała co robię. Uśmiechnąłem się i objąłem ją w pasie. Zamarła.
– Co robisz? – próbowała tym dać do zrozumienia, że nie jest to to czego by ode mnie teraz oczekiwała.
– Błagam o wybaczenie – szepnąłem do kształtnego ucha lniane loczki odgarniając sobie językiem.
– Na kolanach powinieneś to robić – zakpiła wydymając usteczka. Opadłem więc na kolana i zacząłem muskać ustami stopę obutą w lekkie pantofelki z białą, puchatą kulką na czubku. Zachichotała pod nosem, ale nie odsunęła nogi ani o centymetr. Z kieszeni spodni od pidżamy wydobyłem puzderko wielkości paczki papierosów wykładane granatowym aksamitem. Otworzyłem i cieniutką, złotą bransoletkę zapiąłem powyżej kostki. Wyglądała całkiem na miejscu. Oparłem się na piętach podnosząc nogę do góry by mogła się jej przyjrzeć.
– Zdurniałeś? – uśmiechnęła się na krótki moment.
– Tu bardziej pasuje niż na nadgarstku – przekrzywiłem głowę oceniając siłę z jaką porywa mnie kształt nagiej łydki wydobytej spod poły koszuli nocnej w drobne różyczki.
– To ma być rodzaj przeprosin?
– Myślę, że można tak to nazwać – ująłem ją pod kolano. Tak było mi łatwiej wycałować ją zmierzając coraz wyżej i wyżej.
– Dokończ tam – stopą wskazała na łóżko.
Znów spóźniliśmy się na śniadanie, ale Magdy i Martina nawet to już nie dziwiło. Bardziej byli zaskoczeni zmianą w zachowaniu Jacki. Zdaje się, że intensywnie próbowali rozpoznać przyczynę poprawy naszych relacji, jednak nie mieliśmy zamiaru pokazywać im pewnej nagiej stopy.
– Jakie plany na dzisiaj? – sądząc po głosie, Covalus raczej nie nastawiał się, że ten dzień spędzę z nimi.
– Muszę jechać do Breitenhein znaleźć jednego gościa – uznałem, że to pytanie w zasadzie jest skierowane do mnie.
– Musimy – Jacki bardziej stwierdziła niż spytała o zgodę.
– Tak. Pojedziemy pociągiem do Hausdorf, tam przesiadka i dwa przystanki.
– O której jest pociąg? – spytała rzeczowo jakbyśmy od lat rozwiązywali wspólnie setki spraw i doskonale wiedziała kiedy jakie pytania należy zadawać.
– Dwanaście po dziesiątej – wyjaśniłem spoglądając na zegarek. – Masz godzinę.
Wyszliśmy punktualnie o dziesiątej na przemrożony trotuar, w sam raz żeby bez specjalnego pośpiechu zdążyć na dworzec. W wagonie siedziało w kątach między oparciami siedzeń, a ścianami siedziało jedynie kilku zziębniętych pasażerów tulących się do swoich palt i futer. Dołączyliśmy do nich zajmując miejsca naprzeciw siebie.
– Co to za facet, którego szukamy? – do tej pory nie mieliśmy okazji zamienić w spokoju dwóch zdań gdyż ciągle nam ktoś towarzyszył. – Jakiś groźny oprych?
– W zasadzie nie bardzo. Odegrał w tym wszystkim niewielką rólkę, ale chce go spytać o kilka spraw bo muszę upewnić się czy Willner mówi prawdę.
– A nie mówi?
– Skłaniam się do założenia, że mówi, jednak mimo to chciałbym się upewnić. Nie ma nic gorszego niż budować jakieś tezy na błędnych założeniach. Można się srodze pomylić.
– Domyślam się – uśmiechnęła się krótkim i szybkim ruchem perfekcyjnie skrojonych warg.
Opowiedziałem jej skrótowo wydarzenia jakie miały miejsce wczoraj bo dzień ten przyniósł całkiem sporo nowych koncepcji i pomysłów. Rozważyliśmy kilka z nich rozmawiając chyba za głośno co zwróciło uwagę konduktora ze skórzaną torbą na bilety przewieszoną przez ramię.
W Hausdorf przesiedliśmy się zupełnie identycznie jak czyniłem to wczoraj i ponagleni przeciągłym gwizdem parowozowej gwizdawki ruszyliśmy żwawo w dół. Wyjeżdżając zza zakrętu, na którym leżał Hemmstein Brücke[1], przez przymrożone okna pokazałem jej knajpę gdzie przesłuchiwaliśmy młodzieńców będących szczęśliwymi znalazcami Pechela oraz wcale interesujący widok na tę część doliny i wysoką, kremową elektrownię krytą spadzistym dachem. Ponieważ w trakcie wyprawy do Schlesiertalbaude z Kluskem było już ciemno i nie dało się zaobserwować tak interesujących lanszaftów, teraz oglądała wszystko z zaciekawieniem. Po pokonaniu kilku krótkich mostków, ostry dźwięk zakleszczających się na obręczach kół klocków hamulcowych zmusił nas do założenia czapek, szalików i rękawiczek. Zbliżał się moment wysiadania, a za oknami pojawił się łuk masywnej konstrukcji mostowej wiszącej niemal nad zabudowaniami wsi.
Zeskoczyliśmy na położony na zakręcie peron przysypany udeptanym śniegiem, w połowie którego stał szalet z blachy falistej ozdobiony finezyjnie powykręcanymi wspornikami mającymi zdaje się przypominać jakieś wzory roślinne. Mijając długą, drewnianą wiatę poczekalni, przechodząc pod stylowo rzeźbioną tablicą z nazwą miejscowości skierowaliśmy się w stronę długiej alejki zejściowej. Pociąg w tym czasie w drodze do Schweidnitz zdążył się już rozpędzić na kolejnym, długim i prostym wiadukcie przerzuconym przez całą szerokość doliny. Śnieg głośno trzeszczał pod stopami gdy asekurując się trzymaniem stalowej liny rozwieszonej na granitowych słupach, pokonywaliśmy kolejne zakręty ścieżki prowadzącej w kierunku głównej drogi.
– Od czego zaczniemy? – spytała gdy już stanęliśmy na szosie.
– Pójdziemy do Villa Pohl. Tam Willner spotkał się z tym facetem. Może nam coś podpowiedzą.
– Co to ta Villa Pohl?
– Hotel chyba tam jest. Na pewno na dole mają restaurację – tak rozmawiając o sprawie w sposób swobodny ruszyliśmy poboczem drogi w kierunku, z którego przyjechaliśmy. Musieliśmy cofnąć się odrobinę, po prawej stronie zostawiając nisko zawieszony nad drogą most łukiem przęsła wybrzuszający się ku niebu, przez który przejechaliśmy przed momentem. Za nami została też knajpa, z której dobiegały dźwięki skocznej muzyki, a szyld niedbale przybity do belki nad odrapanymi drzwiami wejściowymi informował, że kikut drzewa stojącego na placyku przed wejściem to najpewniej jest dąb bo lokal nosił dumną nazwę Unter den Eichen[2]. Przeszliśmy przez most przerzucony nad wzburzonymi falami Weistritz walczącej z mrozem i dopytaliśmy zawiniętą w watowany płaszcz babcię czy dobrze idziemy. Wskazała nam majaczący w oddali wysoki budynek, którego górne piętro oplecione było pajęczyną muru pruskiego. Rozciągnięta, w dolinie wijącej się niczym mocno znieczulony wąż, wieś nie wyglądała na wymarłą pomimo pory dnia wskazującej raczej na to iż większość mieszkańców będzie zajęta pracą. Co chwilę mijały nas jakieś pojazdy, kręciło się sporo ludzi, przejechały też dwa autobusy wycieczkowe wypełnione po brzegi rozwrzeszczaną dzieciarnią widzącą już mnogość okolicznych stoków czekających na stratowanie sankami. Całkiem kręta droga sprawiała kierowcom niemało problemów z utrzymaniem wozów między słupkami dlatego za każdym razem gdy któryś się zbliżał przezornie schodziliśmy trzymając się za dłonie tak daleko w śnieg pobocza jak to tylko było możliwe. To sprawiło, że temperatura naszych ciał spadła zbyt nisko co koniecznie wymagało rozgrzania jakimś alkoholem.
Mijając posadzone przed wejściem do hotelu rachityczne drzewka wspięliśmy się na starannie oskrobane z lodu schody wykładane płytkami polerowanego granitu. Wewnątrz przywitał nas przyciszony gwar rozmów szczelnie oblepiony papierosowym dymem. Ubrany w przydługie spodnie usłużny ober chciał poprowadzić nas do stolika licząc na kolejny napiwek, ale zawiedliśmy te oczekiwania. W zamian za to przysiedliśmy przy wciśniętym w kąt barze wykonanym z wielkiej belki wydrążonej w środku. Wewnątrz, przykryte szybą, na pomarszczonym aksamicie leżały jakieś myśliwskie akcesoria. Podobnie ze ścian spoglądały na nas wypchane głowy upolowanych w okolicy dorodnych właścicieli licznych poroży. Był też nawet dzik, osamotniony w tym towarzystwie. Zasiedliśmy w zawieszonych pod sufitem krzesełkach przypominających dziecięce huśtawki z poupychanymi w nich licznymi poduszkami wyposażonymi w sporą ilość frędzli i pomponów. Jacqueline zamówiła kawę do Liegnitzer Bomben[3] grubości dorodnego kciuka, ja zaś zadowoliłem się szklanką grzanego wina.
– Pan tu jest jedynym barmanem? – zagadnąłem gościa z sumiastym wąsem sięgającym daleko za głębokie dołeczki w policzkach. Ciemne, starannie zaczesane na bok włosy lśniły w blasku dwóch imitacji lamp gazowych wprawionych w masywne, drewniane podpory na krańcach blatu. Krzątał się między półkami szykując nasze zamówienie, ale przerwał i spojrzał na mnie z zaciekawieniem.
– Pyta pan z jakiegoś konkretnego powodu?
– Owszem. Szukam gościa co był tu u was przed świętami – wyciągnąłem przygotowaną wcześniej wizytówkę i położyłem przed dużym, krzywym nosem jakim się legitymował. Przyjrzał się uważnie jakby była obcym banknotem z nieznanego mu kraju, którym ktoś chciał płacić za podane napoje.
– To jakiś konkretny gość? – odparł w końcu z niejakim ociąganiem.
– Nawet całkiem konkretny – rzuciłem pogodnie.
– Nazywa się jakoś?
– Hans Radisch – podałem nazwisko, które przytoczył Willner licząc na to, że pamięć go nie zawiodła.
– Hans – uśmiechnął się niemo pod dającym sporo cienia nosem. – W co się tym razem wplątał?
– Zna go pan? – ucieszyłem się w duchu choć starałem się żeby tego nie było widać.
– Ano znam – pokiwał głową jakby martwiąc się przyczynami, dla których szukam jego znajomego.
– Był tutaj w piątek dwudziestego trzeciego wieczorem – stwierdziłem.
– Pyta pan czy pan wie? – przekrzywił głowę na bok i wytarł dłonie w brudną szmatę, którą trzymał w dłoni.
– Wiem – skinąłem głową. – Potwierdzi pan ten fakt?
– Tak – powiedział głośno wypuszczając powietrze z płuc jakby przynosiło to niewysłowioną ulgę.
– Spotkał się z kimś?
– Z tym ważniakiem od Websky’iego i Hartmann’a – poustawiał przed nami szklanki i talerzyk z ciastem dla Jacki.
– Kto przyszedł pierwszy? – ponownie wytarł dłonie we frotową szmatę i przysunął sobie jakiś stołek, którego z naszej perspektywy nie było widać, ale ciągnięty po nierównych płytkach podłogi wydawał wibrujące dźwięki.
– Ten ważniak zdaje się. Usiadł przy tamtym stoliku – wskazał stojący najbardziej w głębi, pusty, okrągły stół wsparty na jednej, odrapanej z lakieru nodze co starano się zamaskować długimi narożnikami obrusa zwieszającymi się niemal do samej ziemi.
– Radisch był z nim umówiony?
– Niewydaje mi się. On czasem zagląda gdy mu zamkną źródełko w Unter den Eichen, a on jest jeszcze niedopity. Jednak dla niego mamy za drogo więc nie bywa zbyt często. Chyba, że go rzeczywiście przyciśnie, albo jest akurat przy kasie.
– Ale przyszedł wtedy, więc może byli jednak umówieni?
– Nie specjalnie – pokręcił głową. – Wszedł, siadł przy barze, zamówił piwo i stopkę wódki. Chciał pogadać, ale nie miałem czasu bo już prawie zamykaliśmy i miałem co sprzątać.
– Siedział plecami do Willnera? – spojrzałem za siebie.
– Jeśli Willner to ten ważniak z Wüstewaltersdorf to tak – potwierdziłem jego podejrzenia skinieniem głowy. – Siedział do niego plecami tak jak i pan w tej chwili.
– Kto pierwszy do kogo podszedł?
– Pyta pan o nich dwóch? – zmarszczył brwi.
– A był tu wtedy ktoś jeszcze?
– Nie. Tylko oni – sam wydał się być zaskoczony swoimi słowami.
– No to co się pan tak głupio pyta?
– Nie widziałem jak zaczęli ze sobą rozmawiać – wzruszył ramionami co miało stanowić wytłumaczenie. – Sprzątałem stoły w drugiej sali. Jak wróciłem to już Radisch siedział przy jego stoliku i gadali o czymś szeptem.
– Rozumiem, że nie słyszał pan o czym?
– Staram się nie podsłuchiwać rozmów klientów. Może nie wyglądam na takiego, ale tak już mam. Dziwny ze mnie gość – wydął lekceważąco grube usta wciśnięte pod wąsa.
– Zawsze mi się wydawało, że barmani lubią wysłuchiwać tego co mają do powiedzenia ich klienci – odezwała się milcząca do tej pory Jacki. Odsunęła od siebie pusty talerzyk i sięgnęła po moją, prawie opróżnioną już szklankę. Powąchała, zamoczyła ostrożnie usta i zamówiła to samo.
– Jeśli klienci sami chcą się wygadać to ich wysłuchuję – rzucił przez plecy pilnując żeby wino podgrzewane na maleńkiej kuchence elektrycznej wciśniętej w róg za mocno się nie spieniło. – Oni rozmawiali ze sobą, nic mi do tego.
– Nic pan nie słyszał? Nic a nic? – dopytywała się, ale pokręcił przecząco głową wrzucając do garnczka porcję goździków.
– Długo tak gadali? – wtrąciłem się.
– Czy ja wiem? – zestawił garnek z ognia, przelał zawartość przez gazę do szklanki, dosypał trochę przygotowanych w specjalnym, kamionkowym kubeczku przypraw, starł skórkę pomarańczy i podał Jacki. – Będzie z pół godziny. Może więcej.
– Wychodzili razem?
– Tak. Ten Willner zapłacił za jego wódkę i piwo, poubierali się w przedsionku i wyszli. Musiał mieć tu wóz bo widziałem jak odjeżdżali.
– Razem?
– Chyba tak. Wyjrzałem przez okno bo chciałem sprawdzić czy światła jakie mignęły na podjeździe należą do samochodu co nim odjeżdżali czy może przyniosło mi jakiegoś kolejnego klienta.
– I?
– Radischa nigdzie nie widziałem w okolicy, a w aucie było za ciemno bym mógł zobaczyć czy było ich dwóch czy tylko jeden.
– Więc nie wie pan czy odjechali razem.
– Panie, a co to ja jestem? Wróżka jaka? Dość już będzie tej spowiedzi – zamknął się w sobie, trzasnął ścierką o blat i zaginął na zapleczu.
Popatrzyliśmy po sobie z Jacki zdziwieni taką nagłą zmianą nastroju bo nie bardzo wiedzieliśmy czym zasłużyliśmy sobie na takie traktowanie. Pomilczeliśmy chwilę, a gość wrócił taszcząc skrzynkę z pustymi butelkami.
– Gdzie go mogę znaleźć?
– Kogo? – wysapał.
– Radischa przecież – tym razem ja się zirytowałem.
– Spytaj pan w Unter den Eichen – całe szczęście, że uniesienie szybko mu minęło. – Tam bywa częściej bo tam mają taniej. Odkąd wywalili go za picie z Websky’ego nie bardzo ma co ze sobą robić więc się systematycznie upija.
– To z czego żyje? – zdziwiłem się, że facet ma za co oddawać się nałogom.
– A bo ja wiem? – poświęcił calutką sekundę na zastanowienie, ale nie wiele to dało. – Dorywczo. Czasem komuś drewno na opał porąbie, czasem odśnieży obejście, takie tam.
– Wie pan gdzie mieszka?
– Niestety nie – wyszedł ze skrzynką gdzieś dalej dokąd nasz wzrok nie sięgał.
Dopiliśmy to co dla nas przygotował po czym zostawiłem parę monet na blacie, ubraliśmy się i wyszliśmy na dwór. Minął nas wdrapując się po schodach. Skinąłem uprzejmie na odchodne dziękując za pomoc. Nie wzruszyło go to specjalnie bo nawet się nie odezwał tylko machnął ręką nad głową. Ruszyliśmy tą samą drogą, którą przyszliśmy w kierunku lokalu z kikutem dębu przed wejściem.
Ujęła mnie pod ramię i przytuliła się całym swym miękkim bokiem tak, że jej loki łaskotały odsłonięty policzek. Mróz chwycił większy i z każdym krokiem wyrzucaliśmy z siebie coraz większe kłęby marznącej pary. Zachmurzone niebo zarzuciło nas opadającymi dość leniwie płatkami śniegu. Całe szczęście, że żaden wiatr nie nabrał ochoty na przebieżkę doliną bo byłoby zimno nie do wytrzymania. Mając to na uwadze tym bardziej przyspieszyliśmy kroku. Woleliśmy żeby takiemu wiatrowi się nie odwidziało.
Miejsce jakoś specjalnie nie zachęcało do odwiedzin. Po przejściu przez most trzeba było skręcić w lewo i przejść pomiędzy rozpadającymi się, a obecnie zasypanymi niemal po same czubki, sztachetami dawno nieodmalowywanego płotu oraz minąć wielki, obmurowany cegłami dąb, do którego na wysokości pierwszych, dawno wyciętych, ramion przyczepiono półeczkę służącą zapewne jako publiczna rozmównica w cieplejsze dni, bowiem przybita wyżej tabliczka informowała, że za każde wykonane połączenie należało dopłacić barmanowi dziesięć fenigów zanim zamówi się kolejne piwo. Widocznie wielu było takich co to korzystało z aparatu, a później ulatniało się bez płacenia także za to co zdołali wypić oczekując w kolejce na dostęp do wynalazku pana Alexandra, Grahama Bella. Zaraz po wejściu uderzył w nas wszechobecny zapach gotowanej kapusty i mocno naczosnkowanej kiełbasy popychany przez kakofonię dźwięków wojskowego marsza wypluwaną z głośnika radia stojącego w narożniku na małym stoliczku. Wystrój był tu bardziej niż skromny. Ściany odmalowano jedynie do połowy wysokości olejną farbą w kolorze jakiegoś przegnitego owocu, wyżej pobielono wapnem, zaś stoły wsparte na cienkich, drucianych nogach przykryto ceratami przypiętymi gwoździami tapicerskimi do krawędzi, a podłoga z nieoheblowanych desek w wielu miejscach wykazywała tendencję do niebezpiecznego uginania się pod ciężarem gości. W powietrzu unosiła się delikatna mgiełka dymu z kiepskiej jakości papierosów. Bar był rodzajem kredensu pozbawionego nadstawki, za którym ktoś przymocował do ściany szereg nierównych półek służących za podstawę do prezentacji zaledwie kilku rodzajów alkoholi, z których najbardziej wyszukanym była litrowa żytniówka z Polski o zalanej czerwonym lakiem szyjce. Hokerów oczywiście nie było. W głębi były przymknięte drzwi prowadzące do kolejnej sali skąd dobiegały głośne dźwięki emocjonującej licytacji. Zasiedliśmy przy jednym ze stolików, a po chwili podeszła do nas jejmość, którą łatwiej było przeskoczyć niż obejść dookoła. Na jej sukienkę z kraciastej, pogniecionej tkaniny, poszło co najmniej tyle materiału ile wystarczyłoby na uszycie całego batalionu szkockich kitli. Dawno temu musiała być niezwykle kolorowa, ale ilość wylanych na nią zup, sosów czy przystawek skutecznie zaciemniła obraz oryginalnej całości. Pomarszczona i pobrużdżona twarz wyposażona w czerwony nos wielkości mojej pięści sugerowała, że niejeden raz miała okazję pozostawić za sobą konwenanse i zasiadać do biesiady wraz z klientami.
– Państwo to chyba nietutejsi, co? – zagadnęła głosem, od którego nawet mnie zabolało gardło. Musiała od rana wypalić co najmniej trzy paczki machorkowych papierosów. Bez zagryzania. Wyziewy z jej otworu gębowego w zasadzie pozbawionego zębów tylko potwierdzały tę teorię i z powodzeniem mogłaby wytruć w jeden wieczór wszystkich mieszkańców średniej wielkości miasteczka.
– Zgadza się – potaknęliśmy ostrożnie.
– Co podać?
– Piwo jakie pani ma? – spytałem.
– Waldenburger Brauhaus[4]. Pilsner i Malzbier – rzuciła w taki sposób jakby brzydziła się sięgać po trunki o mniejszej zawartości alkoholu niż dwadzieścia procent.
– Dwa pilsnery pani naleje – poprosiłem siląc się na uprzejmość.
– Widzisz pan tu gdzie coś do polewania? – stwierdziła zaczepnie machnąwszy za ramię dłonią o brudnych paznokciach.
– Nie – przyznałem jej rację.
– Bo tylko butelkowe mam – wyjaśniła z wcale nie skrywanym uczuciem wyższości. – Może być?
– Daj pani – swym kaczym krokiem na szeroko stawianych stopach oddaliła się w kierunku baru. Zabrzęczała butelkami, wsunęła je pod pachę aby mieć wolne dłonie do niesienia dwóch wyszczerbionych, lekko poplamionych kufli i przyturlała się do nas z powrotem. Z hukiem postawiła wszystko na stole oparłszy pulchne dłonie o blat.
– Będzie co jeszcze?
– Do jedzenia coś macie? – spojrzałem na nią niemal błagalnie bojąc się usłyszeć odpowiedzi.
– Czerwona kapusta po śląsku[5] albo sałatka ziemniaczana z komiśniakiem. Podać? – spojrzałem na Jacki, ale była tak zdegustowana obsługą, że odniosłem wrażenie, że nie odważyłaby się niczego przygotowanego przez naszą dobrodziejkę zbliżyć do ust bez gumowanych rękawic i uprzedniej dezynfekcji.
– Na razie dziękujemy – machnąłem ręką.
– Będzie trzydzieści fenigów – wysunęła swoją wielgaśną łapę pokrytą łuszczącą się skórą niczym łuskami. Nie chciałbym być na miejscu głaskanych nią dzieci. – Z góry płatne. – Bez słowa wydobyłem stosowną kwotę i wysypałem ją na stół, z którego zgarnęła wszystko do odpowiednio szerokiej kieszeni.
– Pytanie mam do pani – zatrzymałem ją w pół kroku do baru.
– No? – odwróciła się niechętnie.
– Szukam Radischa – rzuciłem pospiesznie. – Wie pani gdzie go znajdę?
– Powinien być za jakie chwile – wysapała. – Z moim starym umówił się na karty na dwunastą – rzuciła okiem za bar gdzie na jednej z półek stał odrapany z forniru zegar kredensowy pozbawiony szybki przed cyferblatem, który dawno stracił swój połysk.
– Przekaże mu pani, że bardzo chciałbym z nim porozmawiać?
– To pan go nie znasz? – błysnęła dedukcją przygładzając tłuste włosy upięte w niestaranny kok.
– Ano nie – odparłem pogodnie.
– To co to za sprawa jest, że masz pan z nim do pogadania? – przysunęła się na powrót do krawędzi stołu opierając o nią sękate dłonie.
– Prywatna – na jej płaskiej twarzy pojawił się grymas jakby zagryzła całą cebulę.
– Dobra już. Będzie jak se pan życzysz – odeszła gaworząc coś pod nosem, a ja odkorkowałem butelki. Jacki uchwyciła kufel palcem wskazującym i kciukiem unosząc go wysokość oczu. Bacznie obserwowała ilość tłustych śladów i plam zatrzymujących padające przez niego światło. Niewiele brakowało, a zrobiło by się chłodno w tym cieniu. Zgodnie upiliśmy wprost z butelek przecierając uprzednio rękawami ich szyjki. Rozglądaliśmy się głupawo wokoło nie bardzo wiedząc jak się zachować w takim, dość abstrakcyjnym miejscu. Na ścianie za moimi plecami Jacki znalazła jakąś starą, zakurzoną fotografię wykonaną w cieniu stojącego przed wejściem drzewa. Przedstawiała całkiem spore grono ludzi ustawionych starannie w zaplanowanym porządku. Podpis pod spodem głosił, że zostało wykonane w dniu pierwszego października tysiąc dziewięćset czwartego z okazji otwarcia Weistritzthalbahn[6].
Facet, który moim zdaniem mógł wyglądać na Radischa zjawił się kilka minut po dwunastej. W postrzępionej budrysówce[7] sięgającej jedynie do pół uda, bez rękawiczek i bez czapki, za to z gołą, łysą głową i czerwonymi, odstającymi uszami pasował jak ulał do zaprezentowanego przez panią Zofię rysopisu. Nijak nie pasował za to do zdjęcia z paszportu Wokuscha. Akurat ten szczegół najmniej mi przeszkadzał, a jeszcze mniej zaskoczył. Rozparłem się wygodnie na skrzypiącym krześle z giętego drewna i spod przymkniętych powiek obserwowałem salę. Grube babsko zamieniło z nim kilka słów wskazując szmatą w naszą stronę. Rzucił przez ramię niemieckim spojrzeniem[8], ale nie rozpinając kościanych zapięć otworzył drzwi i wszedł do pomieszczenia gdzie hałaśliwie grano w karty. Po chwili wrócił bez palta, w zielonkawej, poplamionej potem koszuli wyglądającej jakby kto próbował go w niej huśtać. Przyniósł ze sobą duży kufel z jakąś nalepką, do którego nalała mu schnitt piwa[9] dopełniwszy setką wódki. Wypił jednym haustem prawie połowę i stanął nad nami.
– Coś pan chciał? – Wstałem.
– Niech pan usiądzie – wskazałem gestem dłoni wolne miejsce. – Mamy do pomówienia.
– Skąd ta pewność? – obracał między palcami swój kufel.
– Powiedzmy, że umiem przewidywać przyszłość – uśmiechnąłem się zagadkowo.
– Patrzcie go, Houdini się znalazł – zakpił, ale szurając o nierówno spasowane deski podłogi odsunął sobie krzesło, na którym usiadł z niewielką tylko dozą niepewności. Starał się nie patrzeć na Jacki, niestety, nie najlepiej radził sobie z panowaniem nad samym sobą. Wywołało to u mnie całkiem miłe ukłucie zazdrości, choć przyznać trzeba, że w tym wypadku nie bardzo było o kogo się martwić.
– Przychodzę do pana bo wiem, że spotkał się pan ostatnio z panem Willnerem. Zgadza się?
– Nie przypominam sobie – takiego postawienia sprawy nie przewidziałem, ale też trzeba przyznać, że mnie jakoś szczególnie to nie zaskoczyło.
– Pracuję dla niego – zapewniłem.
– I co z tego? – upił kolejny, potężny łyk.
– Pracuję nad rozwiązaniem sprawy w jaką się wplątał – dodałem. – Jestem prywatnym detektywem.
– Czego pan ode mnie chce?
– Porozmawiać o wieczorze jaki spędziliście razem dwudziestego trzeciego grudnia – wyjaśniłem powoli aby dokładnie zrozumiał co mam na myśli.
– Mówiłem panu, że się z nim nie widziałem.
– Doprawdy? – uniosłem brew. On nie mógł oderwać wzroku od Jacki, która spuściła oczy.
– Wylał mnie z roboty. Nie mam powodów się z nim widywać – wzruszył ramionami i osuszył kufel do ostatka.
– On miał powód – uśmiechnąłem się.
– I co z tego? – strzelił wyblakłymi szelkami z popękanej gumy.
– A nie było tak, że obiecał panu powrót do pracy w zamian za milczenie? – spytałem przymilnie.
– Co to pana obchodzi? – obruszył się.
– Posłuchaj pan – uchwyciłem blat stołu obiema dłońmi i nachyliłem się ku niemu. Wysoko sklepiona łysina zalśniła niewielkimi kropelkami potu. – Chciałem potwierdzić tylko, że wynajął pana do odegrania pewnej roli przed matką. Nic więcej. Pracuję dla niego i jest to jeden z elementów, który będzie dowodził jego niewinności w innej, ważnej dla niego sprawie. Dostałeś pan od niego pięćdziesiątkę, którą teraz masz zamiar wydać na karty i wódę więc nie wypieraj się pan tego bo go pan tylko pogrążasz zamiast pomagać. Znalazł się famulus[10] – prychnąłem.
– On ma rację – cicho odezwała się Jacki. – Może pan mu tylko pomóc.
– Nie wierzę ani mundurowym ani takim łapserdakom jak ty – zmarszczył zadziwiająco krzaczaste brwi. – Nigdy niczego dobrego nie sprowadzacie.
– No co za baran – klepnąłem się w udo i sięgnąłem po butelkę, bo już mi zaczynało brakować pomysłów jak go ugryźć. Pałeczkę przejęła Jacki.
– Spotkał go pan w Villa Pohl. Prawda?
– Nie powiem – zmarszczył czoło niczym uczniak mający świadomość, że za wywinięty przez niego psikus właśnie przychodzi płacić.
– Sam Willner nam to powiedział. Mówił, że pojechaliście potem do Schweidnitz gdzie pan przed jego matką udał, że wysiada z auta i idzie w miasto. Tak było, prawda?
– Może – zdawał się jej poddawać niczym dobrze wygnieciona plastelina.
– Niechże pan nie udaje – zatrzepotała rzęsami w taki sposób, że nawet mnie się zrobiło ciepło w okolicy krzyża. – To drobna przysługa, ale ważny szczegół w prowadzonym przez nas śledztwie – spojrzała wymownie na mnie dumna, że jest jego częścią i może tak powiedzieć. W tym momencie drzwi wejściowe otworzyły się z hukiem waląc o ścianę i do środka wszedł okrąglutki sekretarz kreisleitera. Skłonił się uprzejmie, rozwiązał płaszcz na pasie, co zajęło mu dobrze ponad godzinę, bo miał problem żeby dosięgnąć do supła, usiadł za stolikiem w przeciwległym kącie sali, zamówił głośno kapustę z piwem i wyciągnął z kieszeni gazetę czytając ją w oczekiwaniu. Udał przy tym, że mnie nie rozpoznał choć obaj doskonale wiedzieliśmy, że w istocie było inaczej.
– Niczego nie udaję – bronił się Radisch.
– Czy gdyby Willner zwolnił pana ze złożonej obietnicy milczenia będzie pan skłonny z nami rozmawiać? – spojrzała na niego wzrokiem, który nie jednego zaprowadziłby do ołtarza.
– A co, macie go tu pod stołem? – sięgnął do kieszeni na piersi po zmiętoloną paczkę Astorów[11].
– Nie pracuje pan, a stać pana na Astory? – wtrąciłem się.
– Nic panu do tego – Jacki wstała i podeszła do barmanki zamienić z nią kilka słow. Po chwili wróciła do stolika trzymając w dłoni duży, czarny telefon z wyszczerbioną słuchawką. Był przypięty do długiego przewodu w materiałowej oprawie ginącego w czeluściach zaplecza. Postawiła go między nami, tak samo jak popielniczkę z cieniutkiej porcelany w kształcie spodka o przyklejonych do jego krawędzi trzech podkładkach pod papierosy. Po środku miała wymalowaną rozwaloną na szezlongu, roznegliżowaną panienkę w samym tylko gorsecie co to puszczała kółka dymu. Moja pani postawiła ją po środku stołu sięgając przy tym do podanego przeze mnie pudełka Avide.
– Wykręć do Willnera – rozkazała.
– Nie znam do niego numeru – wzruszył ramionami więc sięgnąłem po aparat i nakręciłem stosowne cyfry. Zgłosiła się telefonistka.
– Wilhelm Knocke. Proszę o pilne połączenie z panem Willnerem.
– Jest na zebraniu. Podpisuje umowę w sprawie dostaw – drobniutkie dziewczę w zastępstwie obszernej blondyny po drugiej stronie kabla dobrze grało powierzoną rolę cerbera. – Obawiam się, że nie może podejść.
– Proszę go wywołać – nie ustępowałem.
– Kazał nie przeszkadzać – odparła twardo.
– Złotko, rusz swoją śliczną, małą dupeczkę i przejdź te dwa kroki, powiedz mu, że to jest sprawa niecierpiąca zwłoki i w jego zasranym, dobrze pojętym interesie będzie jak zamieni ze mną trzy zdania. To aż tak skomplikowane? Ma natychmiast podejść! – warknąłem wnerwiony mając jednak świadomość, że prawdopodobnie przeholowałem. Radisch słuchał tego wywodu z otwartą gębą, w której wnętrzu próżno było szukać jednego całego zęba. Mimo wszystko jednak po pewnym czasie po drugiej stronie odezwał się głos Willnera.
– Halo?
– Knocke z tej strony – zameldowałem się. – Mam do pana prośbę.
– Co się stało?
– Mam przed sobą pewnego łysego faceta, który nie chce potwierdzić mi pańskiej wersji wydarzeń. Dam go do telefonu a pan go przekona, że to jest nieodzownie konieczne – bez słowa podałem słuchawkę zdziwionemu Radischowi. Przytknął ją do mięsistego ucha i słuchał co do niego mówią.
– Dobrze – pokiwał na koniec powoli głową i oddał mi słuchawkę. – Chce jeszcze z panem.
– Tak?
– Ma pan świadomość, do czego mnie zmusza? – wysapał jakby musiał samodzielnie, na pieszo, przybiec tutaj z Wüstewaltersdorf.
– Do ustalenia prawdy? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie i odłożyłem słuchawkę.
– Słuchamy – Jacki przekrzywiła swoją śliczną główkę nie mogąc się doczekać tego co facet ma nam do powiedzenia. W kącikach jej ślicznych usteczek krył się uśmiech. Domyśliłem się, że może odnosić się do moich zdolności negocjacyjnych.
– Ale na pewno nic mu nie zrobicie złego? – upewnił się.
– Przecież mówiłem. Jeśli uda nam się potwierdzić to co mówi, to jest bardziej niż pewne, że uda się nam go oczyścić z zarzutów – cała sytuacja zaczynała mnie już lekko wyprowadzać z równowagi.
– Jakich?
– Długa historia – machnąłem ręką. – Mów pan.
– Obiecał, że mnie przyjmie na powrót na zakład – spojrzał na mnie błagalnym wzrokiem człowieka bardzo pragnącego żeby stało się to na co czekał i co mu obiecano.
– Domyślam się – skrzywiłem się. – Postaram się, żeby dotrzymał obietnicy. Jak to wtedy było?
– Piłem tutaj, ale zamykają po dziesiątej. W Villa Pohl mają zwyczajowo dłużej, co najmniej o godzinę więc poszedłem tam, bo mi jeszcze mało było – przesunął dłonią po łysinie rozdrapując jakąś niewielką rankę po goleniu. Do kropli potu dołączyła cienka stróżka krwi. – Piwo zamówiłem i siadłem co by wypić na spanie. On już tam siedział. Też piwo pił. Poznałem go, a że byliśmy tylko my to się do niego przysiadłem z nadzieją, że uda mi się go przekonać do tego żeby mnie znów przyjęli. On na to czy bym nie chciał zarobić. Wiadomo, że chciałem więc pytam go co miałbym zrobić. Chciał abym wsiadł z nim do wozu i pojechał do Schweidnitz tak jak pan mówił. Tam miałem wysiąść i pójść gdzieś w bok.
– Mówił dlaczego miałby pan tak zrobić? – Jacki całkiem sprawnie radziła sobie w swojej nowej roli.
– Nie – zaprzeczył. – Mówił coś o tym, że brał jakiegoś łebka, ale mu zwiał, czy jakoś tak, a on miał go gdzieś zawieźć.
– Wiedział pan kim był ten facet?
– Ten co go niby na łebka brał? – potwierdziłem powoli wyciągając papierosa z ust. – Jak się okazało, że to ten co spadł z zapory to się domyśliłem – trochę za bardzo skomplikował to zdanie, ale ogólny obraz był jasny i udało mi się dojść o co mu idzie.
– Nie myślał pan, że to Willner go zabił?
– Myślałem – potaknął.
– Co wtedy pan zrobił? – zrzuciłem nagromadzony popiół.
– Zadzwoniłem do niego. Na początek nie chciał gadać, ale jak mu powiedziałem kim jestem i dlaczego dzwonię to obiecał, że jak będę milczał to on mi znów robotę na zakładzie załatwi.
– Mówił, że zabił? – Jacki była poprawnie dociekliwa.
– Nie – odparł pospiesznie.
– To skąd pan wiedział, że zabił? – spytałem mając nadzieję na jakiś nowy szczegół, o którym do tej jeszcze nie wiedziałem.
– Wszyscy tak gadali to jak mogło być inaczej? Przecież zabrała go ponoć policja – wyjaśnił swój punkt widzenia. – Myśli pan, że on jednak nie zabił? – przejął się całą sprawą bo dotarło do niego, że będzie za chwilę wiedział więcej od innych. Mogło to sprawić, że zostanie mu postawione kilka piw w ramach podziękowania za nowe fakty. Nie dbałem o to.
– Teraz jestem już prawie pewien – odpowiedziałem z kamienną twarzą wpatrując się w unoszący się ku sufitowi niemrawy zawijas dymu z mojego papierosa.
– Nic z tego nie rozumiem – podrapał się po potylicy.
– Może to i lepiej – zgodziłem się. – Lepiej będzie jak pan nikomu nic nie będzie mówił.
– Dlaczego? – zmartwił się.
– Po co znów mają gadać? Jak się wszystko uda wyjaśnić to i tak ludzie się dowiedzą.
– Może ma pan i rację? Sam już nie wiem – wracając z tyłu głowy ręką rozmazał sobie krew po połowie czoła.
– Dziękuję – poklepałem go po tej dłoni, którą zawinął wokół kufla, a Jacki obdarzyła go przymilnym uśmiechem.
– Mogę iść? – niewiele brakowało a dygnąłby jak jakaś dobrze ułożona pensjonarka.
– Jasne. Niech pan przegrywa tę pięćdziesiątkę – ruszył do swych kompanów, a my zostaliśmy sami. Jeśli nie liczyć łapczywie i głośno mlaskającego nad kapustą Schönlanda.
– Myślisz, że mówił prawdę? – moja pani upiła ze swojej butelki kolejny łyk.
– Chyba tak. Willner nie tyle go wystraszył co bardziej ciekawość, czy zabił czy nie, dała mu do myślenia. A raczej wątpliwość jaką zasialiśmy stwierdzeniem, że jest niewinny – wyjaśniłem chyba ciut zbyt zawile.
– Obawiam się, że nie nadążam za twoimi myślami. – Uśmiechnąłem się do nich.
– Później ci to wytłumaczę. Teraz spytamy pana sekretarza kreisleitera czy możemy pogadać z jego synem.
– Mam wrażenie, że znasz tutaj wszystkich dookoła.
– Na tym między innymi polega praca prywatnego detektywa – uniosłem do góry prawy kącik ust w niewielkim geście triumfu i wstałem od stołu przysiadając się do naszego sąsiada.
– Z pańskim synem mam do pomówienia. – Nie przerywał mlaskania tylko spojrzał się na mnie pytająco przekrzywiwszy okrągłą głowę. Jakaś tłusta nitka spłynęła mu z wargi w kierunku brody. – Gdzie go znajdę?
– Myślisz łapsie, że ci pozwolę z nim porozmawiać? – zaczął butnie. – Załóż mundur i wezwij oficjalnie na przesłuchanie to się zastanowię, czy na nie odpowiadać.
– Słuchaj no grubasie – chwyciłem go za poły marynarki partyjnego munduru aż mnie ukuł w opuszki palców haft patek kołnierzowych. – Twój synalek grzebał przy zwłokach – spojrzałem głęboko w małe oczka pozbawione najmniejszego śladu inteligencji.
– To jeszcze nie przestępstwo – wchodząc mi w słowo opluł sobie wąski krawat.
– To nie, ale kradzież pięciu setek już tak.
– Co? – coś mu w środku zabulgotało. – Oskarżasz mojego syna o kradzież? – wyswobodził się z moich dłoni i opadł wściekły na krzesło. Czułem na plecach wzrok coraz bardziej zdumionej Jacki.
– Pan się odurzasz, czy jesteś taki tępy od urodzenia? Składanie fałszywych zeznań to już nie przelewki. Młody jest, pewnie wiele nie dostanie, ale parę latek w karnym obozie powinno nauczyć go moresu i żadne pańskie koneksje w niczym nie pomogą. Już ja o to zadbam u Wagnera[12]. – Zamyślił się próbując językiem wydobyć coś spomiędzy zębów.
– Znów mnie straszysz gnoju. Drugi raz. To się nie może dla ciebie dobrze skończyć – pokręcił głową z dezaprobatą wysuwając język na wargę oblizać ślinę i tłuszcz. Czułem, że obmyśla srogą zemstę, ale kompletnie mnie to nie obeszło.
– Ostrzegam – odparłem swobodnie. – Jedynie ostrzegam.
– W dupie mam twoje ostrzeżenia.
Wstałem i sięgnąłem po stojący na naszym stoliku telefon, nakręciłem stosowny numer i poczekałem równo trzy sekundy na podniesienie słuchawki.
– Kluske. Posterunek policji w Wüstewaltersdorf – odezwano się automatycznym głosem kogoś oderwanego od absorbującej czynności.
– Knocke z tej strony. Łączyć z oberwachmeistrem Pölitzem. Pilnie!
– Tajest – coś stuknęło i po chwili milczenia odezwał się Albert:
– Słucham?
– Tu Willi. Bierz nakaz aresztowania, wypisz go dla Karla Schönlanda, wsiadaj w wóz i przyjeżdżaj z nim w te pędy do Unter den Eichen w Breitenhein.
– Co się stało? – jeśli go zaskoczyłem to zachował zimną krew.
– Dowiesz się na miejscu – odłożyłem słuchawkę wpatrując się cały czas w maleńkie, świńskie oczka sekretarza, który z otwartą gębą próbował zorientować się co się właśnie wydarzyło. Trzeba było przyznać, że szło mu to dość opornie.
– Będzie tu za moment na obiad – wydusił z siebie w końcu pan sekretarz.
– Doskonale – niewiele brakowało a okazałbym na twarzy jakąś radość z tego powodu. – Poczekamy na niego i wszyscy razem przyjemnie sobie pogwarzymy. Zadowolony usiadłem koło Jacki, której niezamknięte, pociągnięte czerwoną pomadką usta wyglądały tak uwodzicielsko, że zapragnąłem zamknąć je długim pocałunkiem. W porę udało mi się jednak nad sobą zapanować.
Musieliśmy zamówić po jeszcze jednym piwie zanim w drzwiach pojawił się Karl w kurtce Hitlerjugend wyposażony w pieprzyk na nosie. Wykrochmalony młodzieniec z pewną siebie miną fordansera zobaczywszy mnie stracił na moment rezon, ale po chwili otrząsnął się i w końcu usiadł koło ojca.
– Co ten szpicel tutaj robi? – wcale nie krępował się naszą obecnością tuż obok.
– Chce cię o coś zapytać – ojciec nadal zdawał się być przytłoczony moim zachowaniem.
– Pytał już przecież.
– To samo mu powiedziałem – padła odpowiedź znad ostatnich kęsów kapusty.
– Co on na to?
– Zawołał tego nędznego wachmeistra z Wüstewaltersdorf żeby przywiózł nakaz aresztowania.
– Scheißkerl[13]. Niby za co chce mnie aresztować? – gruba kelnerka postawiła przed nim parujący talerz tak, że niewiele brakowało, a cała jego zawartość spłynęła na ceratę.
– Ponoć oskubałeś tego umarlaka. – Młoda dłoń z widelcem zamarła w połowie drogi do ust. Ale tylko na króciutki ułamek chwili. Zdołałem go jednak wychwycić.
– Jak już tak sobie swobodnie gaworzymy to może się przyłączę – na powrót przysiadłem się do nich odwracając oparciem do krawędzi stołu krzesło stojące naprzeciw młodego. Jacki pozostała przy naszym stoliku z uwagą obserwując to co będzie się działo.
– Daj pan zejść chłopakowi – sapnął.
– Niech je – machnąłem ręką. – Panu nie przeszkadzało mówienie z pełną gębą. Powiesz sam czy mam ci podpowiedzieć jak ja widzę, że to się odbyło? – Bezradnie szukał wsparcia na twarzy ojca, ale niczego takiego tam nie znalazł bo ten był równie zaskoczony. – Dodam, że dla ciebie będzie znacznie lepiej jak sam mi przedstawisz wszystko ze szczegółami.
– Powiedziałem poprzednio jak było – próbował się bronić w jakiś irracjonalny sposób.
– Więc sam muszę – zmartwiłem się, westchnąłem i zacząłem: – Facet spadł z zapory gdzieś pomiędzy dziewiątą, a dziesiątą trzydzieści na wieczór. Miał przy sobie paszport, portfel i parę drobiazgów. Gość co to był z nim do ostatniego momentu twierdzi, a ja nie mam podstaw aby mu nie wierzyć, że w tym portfelu znajdowało się równo pięć setek, które sam mu dawał. Jak go przekazaliście policji to forsy przy nim już nie było. Potrafisz to jakoś wyjaśnić? – spojrzałem wymownie na sekretarza, który zdążył pochłonąć wszystko z talerza i ocierając usta wierzchem dłoni odsunął go na środek stołu.
– Może go ktoś okradł zanim go znaleźliśmy? – młody wyraził swoją błyskotliwą myśl.
– Jak go znaleźliście to był przysypany śniegiem, prawda? – upewniłem się, choć przecież doskonale znałem odpowiedź.
– Tak.
– Ten co mu dawał kasę go przysypał. Tam nikt raczej nie kręci się o tak wczesnej porze, więc jeśli już, to jakieś zwierzę mogło uszczknąć sobie któryś z jego palców, ale moim zdaniem do portfela się nie dostało. Zresztą sami zeznaliście poprzednio, żeś go odkopywał aby sprawdzić czy żyje.
– I co z tego? – mięśnie twarzy mu stężały. Już wiedziałem, że jest mój.
– To, że to kradzież i bezczeszczenie zwłok. Do puszki raczej nie pójdziesz, ale wstydu rodzinie narobisz jak cię ześlą do obozu karnego. – Spojrzał na ojca raz jeszcze ze smutkiem wymalowanym na twarzy. – Jak powiesz jak było to ja udam, że nie widziałem żadnych pieniędzy.
– Miał portfel – złamał się. – W nim faktycznie było pięć setek.
– Masz je?
– Mam – sięgnął do kieszeni na piersi i rozpiął guzik, ale powstrzymałem go od dalszych ruchów.
– Coś jeszcze wziąłeś?
– Tak. Miał tam zdjęcie fajnej babki. – To właśnie chciałem usłyszeć. – Całkiem niezła sztuka – tym razem sięgnął do kieszeni, z której wysunął znoszony portfel z brązowej, cienkiej skóry. Rozłożył go na dłoni i na stół spłynęło zdjęcie portretowe przedstawiającą gładką twarz i starannie wymodelowane loki Karoliny Willner.
– To ci zabiorę jeśli pozwolisz – odwróciłem je. Na odwrocie miało dedykację:
Rudi, | Wüstewaltersdorf ; 22.12.1938r. |
kiedyś dla Ciebie zrobiłabym wszystko. Teraz już dorosłam. Muszę dbać i myśleć o sobie i moich dziewczynkach. Byłeś mi jednak bardzo drogi. Pamiętaj o mnie jak będziesz wprawiał w zachwyt inną KRÓLEWNĘ.
Helen |
– Tylko to mu zabrałeś, czy było coś jeszcze? – schowałem je do wewnętrznej kieszeni marynarki.
– Nie. To wszystko – markotnie spuścił wzrok wbijając go między skrawki kapusty parującej przed nim niecierpliwie.
– Broń? – powiedziałem cicho.
– Jaka znów broń? – obruszył się. – Co pan?
– Pytam czy nie brałeś broni jaką gość miał przy sobie.
– Co pan chce mi przyfastrygować? – ożywił się co właściwie wyglądało dość autentycznie. – Żadnej broni nie miał.
– Albo jej nie znalazłeś – dodałem.
– Miał, czy nie miał. Ja nie zabrałem żadnej broni. Forsę wziąłem, zdjęcie też bo ekstra babeczka na nim była, ale żadnej broni nie brałem – odniosłem wrażenie, że miał łzy w oczach.
– Mam ci wierzyć? – pochyliłem się nad stołem.
– Tak – spojrzał mi w oczy wzrokiem bez strachu przede mną, a jedynie przed ojcem, który musiał pasa nie żałować przy wychowaniu syna.
– Dlaczego?
– Bo prawdę mówię – głos mu się załamał. – Będę aresztowany?
Zanim udało mi się odpowiedzieć do wnętrza wszedł zziajany Albert w służbowym płaszczu i Schirmmütze[14] przysypanej na wierzchu śniegiem. Nie zdejmując skórkowych rękawiczek stanął między naszymi stolikami wydobywając złożoną w czworo kartkę papieru.
– Powiesz mi co się tu dzieje? – chwilkę zabrało zanim zdołał złapać oddech.
– Rozmawiamy sobie. – W niewyjaśniony sposób w jego dłoniach zabłądziły masywne, oksydowane kajdanki. Karl z przerażeniem otworzył szeroko oczy, a pan Schönland poderwał się ze swojego miejsca. Powstrzymałem ich krótkim ruchem dłoni bo by sobie najpewniej zaraz skoczyli do gardeł i do skroni.
– Daj mi to – zabrałem mu kwit, który rozpostarłem przed sobą. Faktycznie był wypisany. Brakowało tylko przyczyny aresztowania. Podarłem go na drobne kawałki, które wrzuciłem do stojącej po środku stołu popielnicy zrobionej z grubej luksfery.
– To po jaką cholerę ja to wypisywałem? – zdenerwował się.
– Wyjaśnię ci jak będziesz nas odwoził do domu – odparłem z trudem skrywając rozbawienie.
– Za cholerę nic nie rozumiem – podrapał się w czoło zsuwając czapkę na tył głowy.
– Niech się pan nie martwi. Ja też – Jacki również wstała i zaczęła się ubierać po czym wszyscy w trójkę ruszyliśmy do wyjścia. Już byłem w połowie drogi do stojącego z zapalonym silnikiem przed furtką opla gdy ze środka wybiegła za nami gruba baba drąc się jakby ją kto chciał zatrzymać na rewizję osobistą:
– Panie! Dzwoniłeś pan dwa razy. Należy się jeszcze dwadzieścia fenigów – wyciągnęła rękę po zapłatę. – To nie jakaś speluna gdzie wszystko można brać na borg[15].
– Schönland pani zapłaci.
– Ale czemu? – stanęła jak wryta.
– Gdyby nie jego idiotyczny opór to by nie trzeba było nigdzie dzwonić.
– Ja pana znam – pogroziła palcem Albertowi. – Jak on mi nie zapłaci to ja się do pana pofatyguję na posterunek. Rachunki trzeba regulować – odwróciła się na pięcie i zniknęła w przedsionku, a my wpakowaliśmy się do wozu, który buksując kołami na śniegu ruszył w drogę powrotną do Wüstewaltersdorf.