Odwrócenie – 16

16.

Korzystając z przymuszonej uprzejmości Alberta dotarliśmy do celu już po zmroku. Okazało się, że jazda pod górę dla starego i mocno wysłużonego pojazdu była czasami ponad siły. W szczególności ostry podjazd na końcu Breitenhein, a przed Kynau, dał mu się mocno we znaki. Tu bowiem wiele razy koła buksowały na śliskim bruku nie mogąc złapać przyczepności. Później szło znacznie lepiej, ale wąskie opony nie chciały dać pełni bezpieczeństwa na licznych zakrętach opasanych wijącą się wzdłuż nich rzeką. Koniec końców dojechaliśmy na miejsce w jednym, nieco tylko przemrożonym, kawałku. Ogrzewanie kabiny pasażerskiej definitywnie bowiem odmówiło współpracy.

Martin czekał już na nas w kawiarni hotelowej sącząc parującą herbatę z dodatkiem czegoś mocniejszego. Zaczerwienione policzki Magdy jednoznacznie wskazywały, że po szaleństwach na śniegu przyszli się tutaj zagrzać co i nam z Jacki także by się przydało. Moja pani czuła się duszą towarzystwa i przesadnie podniesionym głosem opowiadała co udało nam się ustalić w ciągu całego dnia oraz to w jaki sposób zdołałem zmusić wszystkich obecnych do współpracy. Paru gości zgromadzonych przy sąsiednich stolikach wydawało się być zdecydowanie za bardzo zainteresowanych tym co mówi. Wolałbym jednak zachować nieco większą anonimowość. Skarciłem ją wzrokiem, ale nie zareagowała, dopiero Covalus ujmując jej dłoń szepnął, że w sumie to byłoby lepiej jakby opowiadała nieco ciszej. Do kolacji zasiedliśmy punktualnie o siódmej na wieczór, ale z ledwością udało nam się wcisnąć w siebie ogromne porcje peklowanego schabu, który stanął pomiędzy nami w półmisku mogącym spokojnie służyć za wanienkę dla niemowlaka. Gdyby nie to, że zamówiliśmy do tego po schłodzonym piwie to nie obyłoby się bez popękanych żołądków i innych niedogodności trawiennych. Ocierając usta z piany odstawiłem swoją szklankę na stół, gdy w moje ramię delikatnie postukała niewielka dłoń z sygnetem.

– Dobry wieczór państwu – Byłbym zapadł w jakiś letarg gdyby nie cichy i spokojny głos Willnera, który wszedł do sali nie zdejmując czarnego, wełnianego płaszcza. Biały, aksamitny szalik z frędzlami opadał mu wymodelowanym łukiem między połami. – Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.

– Skądże znowu, panie Herbercie, niech pan siada z nami. – zareagowałem jako pierwszy zrywając się by przystawić do stołu jeszcze jedno krzesło.

– Z ogromną ochotą, ale jestem właśnie z żoną w drodze do Schlesiertalbaude. Jak państwo wiedzą organizujemy dziś bal karnawałowy. Ogromnie żałuję, ale moja Karolina zawsze odpowiada za zaproszenia i wszystkie już rozesłała zanim tu przybyliście. Mimo szczerych chęci nie bardzo miałbym jak państwa tam wcisnąć. – Zrobiło mu się autentycznie przykro co uwidoczniło się grymasem na czole.

– Wybraliśmy na dzisiejszy wieczór spokojniejsze miejsce. Posiedzimy sobie przy kominku i pogramy w skata – uśmiechnąłem się uspokajająco. – Nic się nie stało. Na pewno będzie jeszcze okazja do spotkania.

– Ja właściwie to chciałbym z panem zamienić kilka słów. Można prosić o parę minut na osobności? – między palcami miętosił rondo wytwornego cylindra.

– Oczywiście – wstałem i podążyłem za nim w kierunku hallu wejściowego gdzie zasiedliśmy na dwóch fotelach stojących bokiem do wejścia. – Czym mogę panu służyć? – założyłem nogę na nogę, a on przycupnął brzeżkiem pośladka tak jakby bał się czy go nie ugryzę na wszelki wypadek zachowując możliwość szybkiej ucieczki.

– Pamięta pan jak mówił, żeby być ze sobą szczerym?

– Owszem – wyciągnąłem z kieszeni marynarki kremowe pudełko Avide z różą na wieku. Odmówił gestem dłoni, ale ja zapaliłem gasząc zapałkę w białym piasku wypełniającym blaszaną popielnicę stojącą na mosiężnej, cienkiej nodze wciśniętej pomiędzy nas. – Co pana do mnie sprowadza?

– Znalazłem coś co może być panu pomocne. Oczywiście jeśli jeszcze się pan zajmuje moją sprawą – odłożył kapelusz na szeroki podłokietnik z miękkiego pluszu.

– Co to jest? – ożywiłem się zainteresowany.

– Ta oto walizka – wskazał średnich rozmiarów sakwojaż o tekturowych, lakierowanych na brązowo ściankach i skórzanych wzmocnieniach przymocowanych do rogów stalowymi ćwiekami. Spoczywał przy fotelu, który zajmował. Musiał go tu zostawić wchodząc bo nie zauważyłem go gdy przyszedł do naszego stolika. – Pamięta pan jak opowiadałem mu o tym dniu jak jechałem po matkę na dworzec?

– Pamiętam – skinąłem głową. – Mówił pan, że zabrał pan spod dworca Pechela razem z walizką. Wstawił ją pan do kufra wozu, a po całym zamieszaniu przy tamie zapomniał pan o niej. – Wpatrywał się we mnie szeroko otwartymi oczami zaskoczonego lemura, który zgubił się w drodze do wodopoju. – Mam rację? – dokończyłem.

– Dokładnie tak. Skąd pan wiedział? – prawie klasnął w dłonie.

– Brakowało mi tego elementu, a wiedziałem, że być gdzieś musi. Zaglądał pan do niej?

– Nie. Bałem się. Domyśla się pan co tam jest? – Wyciągnąłem rękę po walizkę i postawiłem ją sobie na kolanach.

– Z grubsza mogę przypuszczać – pociągnąłem za okrągłe zamki zatrzasków. Spodziewałem się, że będą zamknięte na kluczyk, ale o dziwo odskoczyły z cichym kliknięciem. Uniosłem wieko.

W środku, przepasana sparciałą, gumową zapinką, leżała pognieciona różowa koszula i spodnie garniturowe o kolorze przypominającym w tym świetle grafit. Miały lekkie, kremowe prążki. Przy tylnej ściance wciśnięto małą saszetkę z przyborami kosmetycznymi. Jedynie blaszana, emaliowana, pomalowana na biało, mydelnica z granatowym otokiem nie zmieściła się i leżała obok. Wsunąłem rękę pod spód gdzie wyczułem jeszcze jakiś sweter, w który zawinięto coś ciężkiego. Wyciągnąłem to na wierzch. Okazało się być stetoskopem oraz płaskim, skórzanym, etui wielkości piórnika. Rozwinąłem je i oczom naszym ukazały się dziwnie powykrzywiane przedmioty przypominające narzędzia dentystyczne.

– Co to jest? – spytał drżącym głosem jakby obawiając się czy nie nabiorę chęci, żeby je zaraz na nim wypróbować.

– Wytrychy – wyjaśniłem.

– Do czego?

– Między innymi do otwierania pańskiego sejfu – uśmiechnąłem się bardziej do swoich myśli niż do niego.

– Oszalał pan?

– Ja nie – wsunąłem dłoń jeszcze głębiej bo pod swetrem wyczułem coś czego się tutaj najbardziej spodziewałem. Podniosłem go do góry i pokazałem Willnerowi co przykrywał. Były to równo poukładane paczki banknotów w kolorze niebieskim przepasane gumkami. Spojrzał na mnie wzrokiem pozbawionym jakiegokolwiek zrozumienia.

– Co to jest?

– Pańska zguba – odpowiedziałem spokojnie.

– Nic nie rozumiem – spojrzał na mnie w taki sposób jakbym go właśnie zwyzywał w narzeczu mandaryńskim, czego ni w ząb by nie zrozumiał, ale doskonale odgadł istotę wywodu.

– To są pieniądze z pańskiego sejfu – poklepałem je dobrodusznie dłonią. – Te, które przywiózł pan do niego z banku w Schweidnitz.

– Ale tamte miały banderole. Te ich nie mają – zauważył trzeźwo.

– Drobny, nieistotny szczegół – machnąłem ręką.

– Jak one się znalazły w walizce Pechela?

– Mam teorię na ten temat, jednak pozwoli pan, że się nią teraz jeszcze nie podzielę. Czekam na pewne informacje żeby mieć pełen ogląd sytuacji – spojrzałem mu głęboko w blade, zmęczone oczy. – Myślę, że najlepiej będzie jak walizkę zachowam i przekażę policji. Będę miał jednak prośbę do pana.

– Naturalnie – odniosłem wrażenie, że był w takim stanie że gdybym go poprosił o lot na sam księżyc to by mi natychmiast zarezerwował miejsce w pierwszej takiej wyprawie opłacając od razu bilet w pierwszej klasie.

– Chciałbym by pan zaprosił moje towarzystwo do siebie na kawę czy ciasto jutro wieczorem.

– Dobrze – zgodził się choć na jego twarzy bynajmniej nie odmalowywało się zrozumienie.

– Zrobimy tak, że ja teraz do nich wrócę, a pan za chwilę wejdzie tam jeszcze raz by nas wszystkich oficjalnie zaprosić. Niech to wygląda tak jakby pan o tym zapomniał wcześniej. Da pan radę?

– Myślę, że tak. – Pierwszy raz odniosłem wrażenie, że mi ufa przy czym sam sobie nie potrafił wyjaśnić sobie przyczyny takiego stanu rzeczy. Zamknąłem walizkę i z prośbą o przechowanie podałem oberowi, który akurat zszedł z góry.

– Żony niech pan nie zapomni poinformować – rzuciłem na odchodne.

– Oczywiście. Mam teraz iść po nią?

– Po co?

– Nie wiem. Żeby było bardziej oficjalnie – zasępił się.

– Bez przesady – niewiele brakowało a bym go szturchnął w ramię żeby się nie przejmował, ale w porę się zmitygowałem, wszak nie byliśmy na tak zażyłej stopie. – To ma być wizyta dobrych znajomych.

– Rozumiem. – Wstałem i skinąłem mu głową ni to na pożegnanie, ni to w podziękowaniu po czym ruszyłem przez szklane drzwi do stolika, na którym zdążyła pojawić się już parująca kawa oraz fantastycznie wyrośnięty Stollen[1], jaki czuć było od samego progu.

Zanim zdołałem nalać sobie z filigranowego dzbanka czarnego eliksiru, Willner stanął ponownie za moimi plecami. Wszyscy jak na komendę unieśli głowy w jego kierunku.

– Zapomniałem jeszcze o jednej ważnej sprawie – istotnie wyglądał na zakłopotanego. – Nie zapytałem o to pana Wilhelma, więc pozwoliłem sobie jeszcze chwilkę państwu poprzeszkadzać, mam nadzieję, że nie będę zbyt namolny – wachlował się cylindrem.

– Niech pan mówi – Covalus rozparty na krześle zachęcił go skinieniem dłoni trzymającej papierosa, wykonując przy tym dwa zawadiackie kółka formujące fikuśne esy–floresy dymu.

– Może znaleźli by państwo czas na odwiedziny u nas jutro wieczorem? – spojrzał na niego z góry. – W ramach przeprosin za faux pas z zaproszeniami na bal zapraszam na kawę, ciasto i jakiegoś drinka – zawiesił głos. – Mam wyborną, dwudziestoletnią whisky. – Spojrzeliśmy po sobie szukając w oczach pretekstu żeby mu odmówić. Covalus wyraźnie najbardziej był ukontentowany ostatnim zdaniem więc niczego takiego nie udało się znaleźć.

– Oczywiście panie Herbercie – uprzejmie skinąłem w jego stronę zabierając głos w imieniu nas wszystkich. – Będziemy wszyscy. Jutro wieczorem?

– Tak – ucieszył się co dla mnie wyglądało całkiem autentycznie. Innym także musiało się takie wydać. – Jeśli oczywiście nie macie państwo nic w planach.

– Ja na pewno nie przepuszczę okazji aby zwilżyć sobie podniebienie przemiłą dwudziestolatką – Martin sam uśmiechnął się do swoich myśli, co Magda skwitowała nieco zbyt teatralnym skarceniem jego dłoni.

– Wypoczywamy – zapewniłem go. – Nic nie zaplanowaliśmy. Godzina siódma może być? – dopytywałem się.

– Oczywiście – zarzucił cylinder na czubek głowy. – Będziemy czekać z żoną.

– Doskonale więc. Jesteśmy umówieni – uniosłem się uścisnąć jego prawicę po czym oddalił się w kierunku drzwi wyjściowych. Zanim je zamknął za sobą zerwałem się ze swojego miejsca i prawie biegiem rzuciłem się w ślad za nim. Przypomniała mi się jeszcze jedna ważna rzecz. Złapałem go trzymającego już dłoń na klamce drzwi prowadzących na ulicę, na której w mroku rozświetlanym przez gazowe latarnie stał wielki mercedes. W długich snopach jasności rzucanych przez jego przepastne reflektory leniwie wirowały ogromne płatki śniegu.

– Panie Herbercie. Zapomniałem spytać jeszcze o jedno.

– Mianowicie? – odwrócił się.

– Wiem, że pańska żona ma do dyspozycji własny samochód.

– Zgadza się. Ma małe, białe BMW – potwierdził zupełnie zbity z tropu.

– Często nim jeździ?

– Od czasu do czasu jak musi gdzieś pojechać akurat wtedy gdy mnie nie ma w pobliżu. Do czego pan zmierza?

– Można by go było zobaczyć? – odparłem.

– Oczywiście, niech pan się przypomni jutro wieczorem – nawet jeśli pomyślał sobie coś o mnie i moim stopniu upośledzenia umysłowego to zapanował nad odruchami i nie dał niczego po sobie poznać.

– A wcześniej? – zmrużyłem oczy.

– To znaczy? – zmarszczył brwi nie bardzo wiedząc o co mi idzie.

– Czy mógłbym je zobaczyć jeszcze dzisiaj?

– Wspominałem, że właśnie z żoną i matką jedziemy do Schlesiertalbaude na nasz bal – tym razem już nie wytrzymał i zrobił zdziwioną minę. – To musi być koniecznie dzisiaj?

– Tak – potwierdziłem. – Wziąłbym ze sobą Alberta Pölitza.

– Służba ma wychodne więc nie będzie miał panu kto otworzyć drzwi – zmartwił się.

– Mógłby mi pan zostawić klucze? – spytałem ostrożnie. – Obiecuję, że nic nie zginie.

– To zbyteczne – sięgnął do kieszeni płaszcza i podał sporych rozmiarów pęk. Wysupłał odpowiednie egzemplarze oraz poinstruował jak się nimi posługiwać żeby trafić do środka, a ja schowałem je, pożegnałem się i wróciłem do stołu.

Gdy na powrót przenosiliśmy się do kawiarni w celu dokończenia tak zacnie rozpoczętego wieczoru, zatrzymał mnie przy blacie recepcji blond kierownik zmiany.

– Panie Wilhelmie, można na słówko? – gestem dłoni pogoniłem stadko bynajmniej nie kryjące zdziwienia tak licznymi odwiedzinami. Zdegustowani ruszyli w kierunku upatrzonych pozycji skoncentrowanych w okolicy licznych alkoholowych atrakcji, a sam nadstawiłem ucha. – Prosił pan by gromadzić informacje jakie będą zostawiane na nazwisko Wenzel.

– Zgadza się – skinąłem głową.

– Zgodnie z pańską sugestią cały personel pracujący przy recepcji poprosiłem o to samo.

– Słusznie – do kieszeni wprowadziłem dłoń żeby miała okazję wydobyć z niej portfel.

– Nie trzeba – skrył go pod swoją dłonią. – Nie o to chodzi.

– Więc o co? – zmarszczyłem brwi.

– Wczoraj była tu jedna pani z pytaniem czy pana zastała.

– Prawie cały dzień pracowałem w terenie.

– Wiem. Dlatego wypytaliśmy ją o co chodzi. Dyskretnie oczywiście – pokiwałem głową uśmiechając się do swojego wyobrażenia jaką dyskrecją mogli się tutaj posługiwać. – Przyszła do pana, bo ją pan prosił, że jak coś jej się przypomni to ma dać znać. No i się jej przypomniało.

– Coś konkretnego? – zaintrygował mnie.

– Zapomniała panu powiedzieć jak się z panem widziała poprzednio, że jak się Pechel od niej wyprowadzał to ona sprzątając pokój znalazła widokówkę w jakiejś szparze. Nie wiedziała, czy o coś takiego panu chodziło.

– Okaże się – to było faktycznie interesujące. – Ma ją pan?

– Tak – wyciągnął spod blatu szarą kopertę i rozrzucając ostrożne spojrzenie na boki przesunął ją w moją stronę. Wsunąłem do środka dwa palce i wydobyłem na światło dzienne pogniecioną, starą kartę pocztową przedstawiająca zdjęcie lotnicze Wüstewaltersdorf gdzie głównym motywem był zakład lniarski. Na odwrocie napisano tylko jedno zdanie:

Zatrudnij się w zakładach Websky’ego w Wüstewaltersdorf u dyrektora Willnera. H.

Zaadresowano ją do Rudolfa Wokusch’a, ale jej nie nadano bo brakowało znaczków oraz stempli pocztowych. Obejrzałem kartę dokładnie z każdej ze stron i wsunąłem na powrót w kopertę. Uśmiechnąłem się bo oczywiście pan Wokusch już jakiś czas temu przestał być dla mnie aż taki tajemniczy za jakiego chciał uchodzić.

– Mówiła coś jeszcze?

– Tylko tyle, że nie wynajmowała żadnemu Wokuschowi. – Spojrzałem na niego z politowaniem bo wyglądał na całkowicie zagubionego co równie dobrze mogło wyglądać jak chęć wydobycia ze mnie garści szczegółów, które mógłby sprzedać tu i ówdzie w okolicy. Nie miałem jednak najmniejszego zamiaru wtajemniczać go w jakiekolwiek detale sprawy.

– Dał jej pan jakieś pieniądze? – spytałem na koniec rzeczowo.

– Markę za fatygę – przyznał jakby krępując się tego co zrobił. – Znam ją z widzenia, mieszka zdaje się gdzieś jak się jedzie na Reichenbach. – Wysupłałem z portfela banknot z dwoma snopkami słomy na rewersie[2] i przesunąłem ku niemu. Oponował, ale dwoma palcami podniosłem go, zwinąłem w pół i wsunąłem w kieszonkę kamizelki.

– Za fatygę – poklepałem go po piersi co zmusiło mnie do wspięcia się na palce. – Dziękuję. Jakby coś jeszcze ktoś przynosił to wie pan co robić.

– Zupełnie zbędnie – sięgał do tej kieszonki, ale ruszyłem w kierunku przeszklonych drzwi prowadzących do kawiarni ignorując całkowicie to co ma zamiar zrobić.

<< Przejdź do rozdziału 15, Przejdź do rozdziału 17 >>

Możliwość komentowania została wyłączona.

  • Ostatnie wpisy

  • Archiwa

  • Licznik odwiedzin

    • 55
    • 342
    • 979
    • 4 783
    • 739 912