Odwrócenie – 19

19.

Następnego dnia obudziłem się gdzieś koło południa. W głównej mierze zadbały o to promienie słońca przebijającego się niemrawo poprzez pędzące po niebie obłoki oraz niedokładnie zaciągnięte story. Wydobyłem się spod puchowej pierzyny, za którą życie oddała co najmniej połowa drobiu w promieniu dwudziestu kilometrów i stwierdziłem ze smutkiem, że mojej pani nie ma w pokoju. Zrobiło mi się nieco przykro bo zacząłem się przyzwyczajać do spania z dłońmi wtulonymi w jej fantastycznie jędrne piersi, których w nocy wcale przede mną nie ukrywała. Tym razem jednak pozostało tylko zaciskanie palców na sztywno wykrochmalonym prześcieradle. Wobec takiej sytuacji nie pozostało nic innego jak tylko oprzeć stopy o deski podłogi i rozglądać się w poszukiwaniu czegoś co mogło by ograniczyć chłód od niej bijący. Umyłem się starannie w gorącej wodzie aż zaparowały wszystkie szyby w pokoju po czym wcisnąłem w wełniane spodnie przykryte grubymi, białymi skarpetkami i takiż sweter z wywiniętym pod szyją puchatym golfem. Ponieważ wczorajsze wydarzenia kończyły niejako sprawę, która mnie tu przywiodła teraz mogłem się już tylko oddawać uciechom w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, tym bardziej, że zgodnie z umową z ojcem Jacki zarabiałem tym kolejne dwie setki. To była bardzo budująca perspektywa nie wspominając oczywiście o atrakcjach dodatkowych.

Zszedłem na dół. Bezbarwny ober wskazał kawiarnię jako miejsce gdzie powinienem znaleźć moją zgubę. Wylegiwali się w dużej loży wyłożonej niemal do sufitu czerwoną, lakierowaną skórą, żywo dyskutując o czymś przyciszonym głosem.

Guten morgen – dosunąłem się do ponętnego uda Jacki, które natychmiast przykryłem spragnioną jej ciepła dłonią. – O czym tak rozprawiacie?

– Zafundowałeś nam najlepszy wieczór od początku wyjazdu i się jeszcze pytasz? – Magda prychnęła niemal oburzona sięgając po leżącą między dziewczynami paczkę Pall–Mali.

– Podobało się wam? – uśmiechnąłem się nie ukazując zębów.

– Jak mogłeś mnie nie wtajemniczać w to całe zamieszanie – Jacki szturchnęła mnie pięścią w bok udając obrażoną, choć wszyscy wiedzieli, że to tylko taka gra. Natychmiast podsumowaliśmy to chóralnym, niczym nie skrępowanym śmiechem. Sielanka. Przerwała nam kelnerka w stroju regionalnym z pytaniem czy byłbym zainteresowany podaniem spóźnionego śniadania. Oczywiście, że byłem. Dziewczyna musiała zostać doskonale poinformowana o tym co wczoraj przeżyliśmy bo wpatrywała się we mnie z mieszaniną uwielbienia i dzikiego, graniczącego z pożądaniem, zainteresowania. Trudno się było dziwić, wszak żyło tym całe miasteczko. Swoją osobą przypominała jednak, że od tamtego czasu niczego nie miałem w ustach i w brzuchu burczy mi tak, że słychać było to co najmniej w Schweidnitz. Gdy odeszła przygotować zamówienie, spowity kłębem siwego dymu, rozpostarty w narożniku, głos zabrał Martin:

– Obawiam się Jacki, że jak by ci powiedział wszystko co planuje to mogłabyś się z czymś zdradzić i Willnerowa mogła by zachować się wcale nie tak jak to przewidywał. Ta bestia lubi mieć wszystko pod kontrolą – zaciągnął się na koniec.

– Zgadza się – przyznałem. – Musiałem postawić ją niemal pod ścianą. Dopiero w takich ostatecznych sytuacjach ludzie zachowują się prawdziwie.

– Albo szczerze – wtrąciła Magda. Miała w tym rację.

– Dokładnie o to mi chodziło żeby w końcu przestała grać – podałem jej ogień bo już dostatecznie długo wygniatała papierosa między palcami oczekując na reakcję męża w tym względzie.

– Jedno mnie zadziwia – Martin zdawał się nie zwracać najmniejszej uwagi na to co go otaczało. – Kobieta ma bogatego męża, który przychylił by jej samiusieńkiego nieba, a mimo to ważne dla niej było jakieś drobne trzysta tysięcy.

– Sto – poprawiłem na co skinął głową. – Dwieście oddała Pechelowi.

– Myślę, że szantażowana kobieta może nie działać w sposób taki jak by tego oczekiwali mężczyźni – z pełnym przekonaniem odezwała się Jacki mieszając parującą kawę w delikatnej filiżance w róże.

– Też o tym myślałem i jest to jedyne wyjaśnienie całej sytuacji, które pasuje do tej układanki – zgodziłem się.

Kelnerka przyniosła kilka parujących knackwurstów, sałatkę śledziową z jabłkiem, cebulą i jajkami udającą Schlesische Häckerle[1], ale z majonezem zamiast śmietany i musztardy oraz dobrze wypieczone grzanki z masłem czosnkowym. Pochyliłem się nad posiłkiem gdy oni dalej debatowali nad różnymi aspektami tego co zaszło. Między kęsami, półsłówkami, wyjaśniałem kwestie będące dla nich zagadką, ale myślami byłem raczej już na jakimś zmrożonym stoku niż przy nerwowo trzymanej przez panią Helen lufie rewolweru. Mimo, że miał usuniętą iglicę, mógł stanowić całkiem sprawny kastet służący do wybijania zębów stojących na drodze do pozornej wolności. Wolałem nie myśleć o tym co mogło by się stać gdyby taki pomysł wpadł jej do głowy. W końcu odsunąłem od siebie talerze biorąc do ręki kieliszek wiśniówki na trawienie gdy do naszego stołu podszedł niepewnie Kluske miętosząc między palcami swoje sponiewierane czako.

– Panie Wilhelmie, Albert mnie do pana przysyła – zdawał się być zdruzgotany koniecznością położenia przede mną niewielkiej koperty, której ucho wsunięte było tylko do środka, a nie zaklejone. Ocierając usta chusteczką wydobyłem na światło dzienne złożoną w czworo kartkę na której odręcznym, niemal kaligraficznym pismem wypisano:

Właśnie telefonował do mnie komisarz wydziału dochodzeniowego z Hamburga, niejaki Hans–Jacob Faulenbach. Jest w drodze i przybędzie do nas pociągiem o szóstej dwadzieścia pięć po południu. Chciałby zamienić z nami kilka słów jak tylko dotrze. W związku z tym zapraszam na dworzec o tej porze.

Albert

Jacki rzuciła okiem przez moje ramię.

– Ostatni raz. Obiecuję. Cały dzień będę z tobą, możesz być pewna – spojrzałem na nią błagalnie bo zależało mi na wysłuchaniu tego co mógłby mieć do powiedzenia ktoś, kto z Pechelem miał do czynienia już wcześniej.

– Oczywiście, że będziesz ze mną – rzuciła z pełnym przekonaniem. – Także o szóstej dwadzieścia pięć.

Co było robić. Podniosłem oczy ku górze, a Kluske z współczującym wyrazem twarzy podał mi ołówek kopiowy, który pośliniłem by nakreślić dwa zdania odpowiedzi. Chodziło głównie o to, żeby Pölitz wiedział, że Jacki będzie grać rolę mojej współpracownicy. Nie pozostało niestety nic innego jeśli chciałem mieć u tej wspaniałej dziewczyny jeszcze jakiekolwiek szanse.

Covalusowie przyjęli tę wiadomość ze stoickim spokojem ludzi, którzy doskonale mnie znali i wiedzieli, że mogą się spodziewać wszystkiego, nawet najbardziej zwariowanych pomysłów jakie trzeba było akceptować bez najmniejszego mrugnięcia okiem. Magda wzruszyła ramionami pochłaniając kolejny kawałek szarlotki, a Martin stwierdził tylko, że oczekuje wyczerpującej relacji oraz wszystkich możliwych szczegółów oraz butelki jakiejś osiemnastki w ramach rekompensaty. Miałem zamiar spełnić jego oczekiwania.

***

Było już ciemno gdy czerwony autobus pocztowy zatrzymał się specjalnie dla nas przed samym wejściem do hotelu. Wysiedliśmy zrzucając narty na przykryty świeżym śniegiem trotuar, a kierowca machając wesoło ruszył w dół. Złożyliśmy sprzęt w przedsionku i nawet nie zdejmując rękawiczek zdecydowaliśmy z Jacki, że najwyższa pora ruszać w kierunku dworca. Magda z Martinem skierowali swe kroki do restauracji hotelowej i parujących półmisków gęsi z jabłkami, której alkoholowy sos kusił nutką rodzynek i migdałów. Ruszyliśmy we dwoje przez kładące się do snu ulice rozświetlane jedynie nielicznymi gazowymi latarniami przypiętymi kutymi wspornikami do mijanych domów. O ile w ciągu dnia przyświecało blade, zimowe słońce to na koniec dnia mróz chwycił całkiem słuszny co sprawiło, że śnieg chrupał i trzeszczał pod stopami. Spomiędzy ust wydobywały się całe tumany pary, a w dłonie mimo rękawic były tak zimne, że musiałem odpiąć sobie kieszenie pod piersiami żeby je tam ukryć. Tym samym łokieć pozostawiłem do dyspozycji mojej pani z czego skwapliwie skorzystała przywierając do mnie swym miękkim bokiem.

Weszliśmy na peron dokładnie w momencie gdy przybywający z Hausdorf pociąg mijał ceglaną, majaczącą w oddali, lokomotywownię o oszronionych stalowych drzwiach spomiędzy których wydobywało się żółtawe światło. Wyglądająca jak zabawkowa lokomotywka przyprowadziła dwuwagonowy skład sycząc nieszczelnym przewodem hamulcowym, pomimo czego maszynista był w stanie zatrzymać pociąg w starannie zaplanowanym miejscu przed kończącym tor kozłem oporowym. Jeszcze przed wejściem na peron zdążyłem sprawdzić na wiszącym na ścianie letniej poczekalni rozkładzie jazdy, że obsługa miała całe pół godziny na naprawę uszkodzenia zanim będzie musiała wykonać kolejny kurs. Na peronie czekało na pociąg powrotny może z pięć osób, ale Alberta wśród nich nie było. Krył się w budynku dworcowym bo jak tylko przestały skrzeczeć hamulce wyszedł na zewnątrz z założonymi z tyłu rękoma. Był w sięgającym daleko za kolana sukiennym płaszczu z pagonami, którego szeroki kołnierz postawiony do pionu szczelnie otaczał szyję. Wyciągaliśmy swoje w kierunku pomostów wagonów w poszukiwaniu naszego gościa. Te zaroiły się przyjezdnymi, z których spora liczba była miejscowymi wracającymi z pracy do ciepłych domów. Było też kilku spóźnionych amatorów białego szaleństwa z niezgrabnością wyładowujących sterty nart, sanek czy plecaków wprost na odśnieżone płytki. W tumanie pary między wagonami zanurkował jakiś facet w drelichowej kurtce przykrywającej gruby, czarny, wełniany sweter dzierżąc w dłoni klucz francuski, którym można by przykręcać okrętowe śruby wcale nie rozwierając go do najszerszego położenia. Syczenie momentalnie ustało, a pociągnięta jakimś podmuchem wiatru biała chmura rozpłynęła się w ciemności. W tym momencie, czekając w kolejce do zejścia, na pomoście pierwszego wagonu, pojawił się wysoki, chudy jegomość z wąsem wyglądającym niczym kawałek przylepionego pod nosem kościanego grzebienia. Rozglądał się czujnie dookoła, a dostrzegłszy mundur Alberta wyraźnie rozpromieniał. W otulonej wełnianą rękawiczką dłoni ściskał brązową, tekturową walizkę ze skórzanymi obejmami na rogach, którą postawił obok wybitnie zbyt lekkich pantofli jak na góry i tę porę roku. Zanim stanął przed nami zdołał jeszcze ukradkiem rzucić okiem na naszą dwójkę jakby oceniając z kim, poza mundurem, będzie miał do czynienia.

Kriminalkommissar[2] Hans–Jacob Faulenbach – służbiście stuknął obcasami i skinął głową w kierunku Alberta podnosząc palce do ronda znoszonego kapelusza.

Oberwachtmeister der Schutzpolizei Albert Pölitz – przedstawił się grzecznie jak przystało na tak znaczną różnicę szarż. – To jest prywatny detektyw, Herr Wilhelm Knocke i jego pomocnica, Fräulein Jacqueline. To oni rozwiązali sprawę – wskazał nas ręką.

Gość z uznaniem pokiwał powoli głową po czym ujął dłoń Jacki w nieco zbyt szarmanckim geście przywitania zakończonym głośnym cmoknięciem.

– Nie sądziłem, że tu na prowincji prywaciarz może wykazać się taką sprawnością. Jestem szczerze zaskoczony – miał zachrypnięty głos długoletniego palacza, pobrużdżoną zmarszczkami twarz i głęboko osadzone, zimne oczy.

– Jestem z Breslau – wyjaśniłem.

– Pan wybaczy, ale dla mnie to też odległa prowincja – odparł niemal bezczelnie, z czym bynajmniej się nie krył.

– Tym bardziej cała przyjemność po mojej stronie – zdobyłem się jedynie na szybki, suchy uśmiech.

– Mamy dla pana kwaterę niedaleko posterunku – Albert skinął w nieokreślonym kierunku za budynek dworca wyglądający z tej perspektywy jak wielki, szary sześcienny klocek nakryty dachówkowym, łamanym dachem.

– Chciałbym się zapoznać z aktami sprawy na początek jeśli to nie kłopot – facet wyglądał na pracowitego. Spojrzał na niewielki zegarek w kwadratowej kopercie i zmarszczył twardą szczecinę pod nosem.

– Najmniejszy – zgodził się Pölitz. – Przyznam szczerze, że po cichu liczyliśmy na to, że uda się nam z panem jeszcze dzisiaj porozmawiać.

– Bardzo słusznie – byłby podskoczył z radości klaskając w dłonie gdyby tylko miał pewność, że nikt od tego nie padnie na peron ze śmiechu. – Nie nawykłem do pozostawiania ważnych spraw do wykonania później jeśli można się nimi zająć jeszcze teraz. Niech pan prowadzi – zaordynował.

Ruszyliśmy posłusznie za Albertem, który wysforował się na czoło naszego małego pochodu i poprowadził wprost do znajdującego się całkiem niedaleko posterunku między niestarannie odgarniętymi zwałami śniegu zalegającymi przed dworcem.

Gebirgsjäger Offiziere Jacke[3]. Bardzo słuszny wybór – facet szepnął mi do ucha. – Niemal zazdroszczę.

– Dziękuję. Musiałem dać kilka łapówek – puściłem do niego perskie oko, ale chyba nie zrozumiał bo ponownie zmarszczył wąsa jakby mu to nie pasowało i miał zamiar donieść na mnie z tego tytułu ludziom w skórzanych płaszczach.

Siedzący za drewnianym płotkiem w klatce dyżurki Kluske na nasz widok zerwał się ze swojego miejsca tak gwałtownie, że drewniane, odrapane krzesło z hukiem rąbnęło o podłogę. Na wyścigi wyciągał ręce po nasze okrycia, które starannie pozawieszał na drucianych haczykach koło tablicy z poprzypinanymi pineskami różnymi urzędowymi pismami, listami gończymi czy tabelkami. Skończywszy wrócił po kolejne rozkazy niczym dobrze wytresowany ratlerek. Musieli przed wyjściem Alberta na dworzec ustalić hierarchię posłuszeństwa.

– Zaparz dzbanek herbaty i przynieś na górę – Pölitz zaordynował służbiście po czym poprowadził nas wydeptanymi schodami do swojego biura. Kurtuazyjnie przepuścił Jacki w drzwiach, wszedł za nią wskazując każdemu miejsca jakie kto ma zajmować i usiadł za swoim biurkiem odgarniając niesforny liść paproci, który połaskotał go po twarzy. Faulenbachowi przypadło sterane życiem krzesło jakie zajmowałem tu poprzednio, ale przesunął je na bok w celu zrobienia przestrzeni dla drugiego, które trzeszczało wymownie przyjmując na siebie ciężar kształtnych pośladków mojej towarzyszki. Mnie zaś przypadł w udziale pozbawiony niemal farby taboret stojący pod telefonami, służący za podstawkę do blaszanej konewki. Zanim zdołaliśmy się na dobre rozgościć nasz gość sięgnął bez słowa po leżącą na blacie teczkę, na której wypisano starannie: Willner.

– Ponieważ to Willi sprawę rozwiązał, może niech zacznie – Albert wskazał mnie dłonią, ale komisarz nie podniósł wzroku znad dokumentów tylko machnął ręką co uznałem za zachętę do rozpoczęcia opowieści. Streściłem więc w kilku słowach to co się działo od samego początku czyli od znalezienia Pechela, po samo zakończenie jakie mieliśmy okazję przeżywać wczorajszego wieczora. Nakreśliłem wszystkie istotne wątki i detale a on zatopiony w lekturze dopytał czasem cicho o jakiś interesujący go aspekt jednak bez przesadnego zaangażowania. Gdy skończyłem Jacki wyciągnęła w moją stronę dłoń co poprawnie odczytałem jako chęć skorzystania z papierosa. Podałem jej pudełko i zapaliliśmy.

– To wszystko? – spytał na koniec siląc się na uprzejmość, choć widziałem, że mu to przychodzi z trudem.

– Tak – przytaknąłem wypuszczając chmurę dymu pod sufit.

– Macie ją gdzieś pod ręką? – Faulenbach sięgnął po pudełko trzymane przez Jacki, bez pytania o pozwolenie wydobył z niego jednego dla siebie, wsadził go pomiędzy spękane, wąskie usta i przypalił wykorzystując zapalniczkę, którą bawił się Albert.

– Tak. Zamknęliśmy ją tymczasowo na dole. Mamy trzy niewielkie cele ale czekaliśmy na pana z decyzją co z nią dalej zrobić – wyjaśnił Pölitz też sięgając do pudełka Avide’ów. Chyba muszę się z nimi rozstać i przerzucić się na fajkę. Przynajmniej nie będzie przy niej tylu gości. Niezdarnie manewrując przy klamce pojawił się Kluske z tacą zastawioną porcelaną. Pomogłem mu porozstawiać naczynia i wypuściłem na powrót na korytarz bez słowa. Szklanki w drucianych koszyczkach nie dostąpiły dziś zaszczytu opuszczenia kredensu.

– Zanim zdecydujemy co dalej z nią zrobić będę chciał ją przesłuchać – Faulenbach nalał sobie do filiżanki herbaty. Tylko sobie.

– Oczywiście. Posłać po nią? – Albert wymownie spojrzał w moją stronę.

– Zanim zaczniemy te wasze policyjne procedury to może wykorzystamy pana inspektora żeby nam opowiedział to i owo o wydarzeniach w Hamburgu? – zaproponowałem nieśmiało.

– Słuszna uwaga. Bez pańskiego szybkiego działania nie dalibyśmy rady udowodnić pani Willner tego czego się dopuściła – zabrał głos Pölitz. – Dokumenty, które pan przesłał dały nam niemal pełną wiedzę na temat jej ciemnych sprawek, ale jak rozumiem Willi miałby do pana kilka pytań.

– My policjanci winniśmy sobie pomagać jednak nie nawykłem do zwierzania się ze swojej pracy postronnemu, zupełnie obcemu człowiekowi – obrzucił mnie mało przychylnym spojrzeniem, które poczułem gdzieś w okolicy teczki personalnej jaką niewątpliwie miałem na Gestapo. Albertowi odjęło na moment mowę, ale po kilku sekundach zdołał się otrząsnąć:

– Kojarzy pan może słynną sprawę Mizofoba? – spojrzał na niego marszcząc brwi. – Na pewno zna pan to dochodzenie.

– Owszem. Coś mi się obiło o uszy – twarz komisarza niewątpliwie wyraziła zaciekawienie.

– Ma pan przed sobą, albo raczej za sobą, człowieka, który ją rozwiązał. Pracował wtedy jeszcze w policji.

Kriminalsekretär[4] der Liegnitzer kriminalpolizei Wilhelm Knocke – wstałem, ukłoniłem się niczym grzeczny uczniak dyrektorowi szkoły spotkanemu na ulicy i usiadłem na powrót na swym zydelku. –Już były niestety – dodałem.

Hamburczyk odwrócił się w moją stronę powoli, jakby od niechcenia, ukazując mocno zdezelowaną morską bryzą skórę na policzkach. Kątem oka dostrzegłem uśmiech na twarzy Jacki, której spodobało się to moje małe zwycięstwo. Otaksował mnie tylko niespecjalnie życzliwszym spojrzeniem po czym wrócił do swojej dawnej pozycji.

– Jak pan widzi, wszystko zostaje między zawodowcami – Albert też się uśmiechnął więc facet nie miał innego wyjścia jak tylko się poddać. Zmarszczył grubą skórę na wydatnym czole w wyrazie cichej dezaprobaty.

– Pytaj pan – rzucił oschle pocierając palcami wysoko wygolone skronie.

– Skąd wiedzieliście, że dojdzie do włamania do sejfu hrabiego von Balke? – uniosłem się w celu zduszenia niedopałka w popielnicy stojącej na biurku Alberta między nimi.

– To w tym sejfie były banknoty ze spisanymi numerami? – wtrąciła Jacki.

– Tak. W tym – skinął uprzejmie wysoko sklepioną głową, choć w zasadzie nie wiele było w tym uprzejmości. – Dostaliśmy anonimowy donos, to po pierwsze, a po drugie wytężoną pracą wywiadowczą udało nam się dojść do człowieka z otoczenia Pechela. Dysponował pewnymi przesłankami mogącymi wskazywać miejsce następnego skoku.

– Ale oni działali niemal wyłącznie sami. Nigdzie nie wyczytałem żeby mieli jakiś zespół – stwierdziłem sięgając po przygotowaną dla mnie filiżankę.

– Było kilku pomagierów – odpowiedział sucho mrużąc oczy tak, że wokół powstały głębokie kurze łapki.

– Skazaliście ich w procesie? – nie ustępowałem wrzucając kostki cukru.

– Nie. Nie było potrzeby bo faktycznie do akcji szli tylko we dwójkę a tamci nie dopuścili się w tej sprawie żadnej przestępstwa. Wie pan jak było: ona zabawiała się z kochankiem, a on obrabiał w tym czasie sejf – nerwowo strzepnął popiół do popielniczki.

– Tylko skąd wiedzieli, które sejfy atakować? – zakręciłem łyżeczką w filiżance z miejscowej porcelany.

– Wybierała bogatych, a ci z zasady zawsze coś w sejfie mają – podsumował wydymając wąskie, ostro zarysowane usta.

– Ten anonim nie wzbudził waszego zainteresowania? – mimo wszystko szukałem jakiegoś punktu zaczepienia.

– Coś konkretnego ma pan na myśli? – odwrócił się w moją stronę. Jego starannie wyszczotkowany, gładki, granatowy garnitur zmarszczył się pod pachami burząc idealny obraz perfekcjonisty.

– Kto go napisał? – udałem zdziwionego, że tego nie ustalili.

– Jakiś ich wspólnik, który dostał za małą działkę – skrzywił się wyginając krótkie, krzaczaste brwi i marszcząc duży, szeroki nos. – Jakie to ma znaczenie?

– Teraz trudno już to oceniać, ale mnie by to zastanowiło – przyznałem szczerze.

– Zbyteczne. Donos okazał się być prawdziwy. To znaczy wszystko się zgadzało: czas, miejsce, wszystko. W efekcie przecież Pechela posadziliśmy. Zupełnie nie rozumiem w jakim celu pan to drąży…

– Ale ona wam zwiała – stwierdziłem z nieukrywaną satysfakcją.

– Koniec końców dostała za swoje i ją pan złapał, czyż nie? – rozpromienił się w niemal dziecięcy sposób.

– Niby tak, ale czegoś mi tutaj jeszcze brakuje – zamyśliłem się.

– Czego? – wyraźnie mnie lekceważył i wcale nie miał zamiaru się tego wypierać.

– Nie wiem. To raczej irracjonalne odczucie – przyznałem.

– Jako policjant powinien pan twardo stąpać po ziemi, a nie opierać się o irracjonalnych przeczuciach. To nie prowadzi do niczego dobrego – wpadł w moralizatorski ton mało przekonującego belfra.

– Może ma pan rację – zgodziłem się z tym, że powinienem jednak szukać konkretnych dowodów na moje myśli niż opierać się o coś czego nie umiałem nawet zdefiniować.

– No widzi pan – przez ułamek sekundy przemknął po jego twarzy uśmiech triumfu. – Coś jeszcze? – dodał niecierpliwie.

– Ma pan może ten anonim przy sobie?

– Niestety. Został w Hamburgu, ale jego treść gdzieś tu zanotowałem – stuknął obcasem walizkę, którą postawił pod ścianą.

– Szkoda – zmartwiłem się.

– Coś ci chodzi po głowie? – wtrącił Albert.

– Szukam przyczyny dla której Willnerowa była gotowa rzucić sielankowe życie u boku swojego dyrektorka na rzecz niepewnej przyszłości z dawnym kochankiem i niewielkiej w sumie gotówki – odparłem upijałem herbaty.

– Szantażował ją. Mówiłam ci, że kobieta w takiej sytuacji może nie zachowywać się racjonalnie – Jacki obdarzyła mnie swym promiennym uśmiechem. Byłem w stanie uwierzyć jej w każde słowo jakie by do mnie wypowiedziała, ale w tym wypadku miałem jednak pewne wątpliwości.

– Może masz rację – stwierdziłem ostatecznie z niechęcią.

– Niech pan słucha swojej pracownicy, mądrze mówi – Faulenbachowi zdaje się, że pasował taki rozwój sytuacji. Zamknął z hukiem teczkę trzymaną do tej pory na kolanach i chciał najwyraźniej coś jeszcze dodać, ale przerwało mu donośne pukanie w drzwi.

– Wejść! – rzucił za siebie czym wywołał srogą minę na gładkim do tej pory czole Alberta.

Kluske wsunął tylko głowę:

– Pani Willner ma prawo do telefonu, zgadza się? – zadał niepewne pytanie, które nie było skierowane konkretnie do żadnego z nas.

– Tak, ale może go wykonać jutro – Faulenbach wszedł w rolę dowodzącego w tym dochodzeniu.

– Tylko, że ona chce z niego zrezygnować – młody policjant wyraźnie był zagubiony i nie wiedział co ma zrobić. – Powiedziała, że w zamian za to chciała porozmawiać z panem Wilhelmem na osobności.

– Nie ma mowy! – Kriminalkommissar wykrzyknął wstając do pionu. Albert rzucił okiem w moją stronę i zareagował w sposób, którego ten się nie spodziewał.

– Jak na razie ona jest pod moją jurysdykcją – stwierdził z naciskiem. – Nie dopełniliśmy jeszcze formalności związanych z jej przekazaniem więc pozwoli pan, komisarzu, że podejmę odmienną decyzję. – Hans–Jacob byłby połknął swój język z wściekłości, poczerwieniał na twarzy, ale usiadł powoli na swoje miejsce kręcąc na boki głową mamrocząc coś pod nosem. – Idź – szczęśliwy Pölitz wysłał mnie na dół skinieniem brody. Jemu też należało się jakieś małe zwycięstwo dzisiaj.

Wstałem, odstawiłem filiżankę na miejsce, zabrałem pudełko papierosów i ruszyłem w ślad za Kluskem zostawiając ich samych. Czułem, że pan komisarz nie bardzo mnie polubił. Całkiem możliwe, że dlatego, że to ja doprowadziłem do złapania sprawców, których on nie potrafił wsadzić za kraty od ponad dziesięciu lat. Niektórzy faktycznie mogliby mieć z tym problem.

<< Przejdź do rozdzialu 18; Przejdź do rozdziału 20 >>

Możliwość komentowania została wyłączona.

  • Ostatnie wpisy

  • Archiwa

  • Licznik odwiedzin

    • 48
    • 342
    • 972
    • 4 776
    • 739 905