2.
Wziąłem się w garść bo nic innego mi nie pozostało. Wsunąłem kopertę do kieszeni płaszcza. Dla pozorności z hukiem trzasnąłem klapą o muszlę i spuściłem wodę, która z siłą wodospadu zleciała powyginaną rurą z żeliwnego zbiornika zawieszonego wysoko pod sufitem. Urynał okupował jakiś podchmielony jegomość próbujący z trudem utrzymać pion wspierając się dłonią o ścianę. Kolorowy, zrobiony na drutach szalik plątał mu się frędzlami między kolanami mimo, że miał go ze trzy razy owiniętego wokoło chudej szyi. Czknął głośno gdy myłem ręce nad umywalką, ale nie przerwał czynności która go tutaj przysłała. Kiwał się tylko w przód i w tył niemal całkowicie bez kontroli. Wolałem być gdzieś daleko jakby grawitacja miała zamiar go ostatecznie pokonać. W takiej sytuacji, z wystawionym na widok publiczny interesem, nie mógł się spodziewać, że mu będę skory do pomocy. Zsunąłem na kark moją ulubioną fedorę i wyszedłem na salę, w której przybyło gości, a natężenie hałasu jeszcze bardziej wzrosło. Szeroko wachlując połami płaszcza na boki minąłem kolejny raz leniwego gościa ściętego na zapałkę i nie pytając nikogo o zgodę odsunąłem krzesło z wygniecionym, skórzanym siedziskiem stojące naprzeciw Amerykanina. Zaskrzypiało niebezpiecznie gdy obdarzyłem je ciężarem swego ciała. Jeśli gość się zdziwił to zupełnie nie dał tego po sobie poznać zaś jego dziewczyna wpatrywała się we mnie wielkimi, szeroko otwartymi, niemal błękitnymi oczami. Oboje milczeli oczekując jakiejś reakcji z mojej strony.
– I’ve been asked to give you this[1] – wyciągnąłem z kieszeni płaszcza kopertę ważąc ją w dłoni przez krótką chwilkę, którą spożytkował na wpatrywanie się w nią wzrokiem mogącym zabijać całe, niewinne rodziny pełne malutkich dzieci. Położyłem ją przed sobą na wypolerowanym do połysku blacie stołu, ale powstrzymałem się jeszcze przed popchnięciem w jego stronę. Przeniósł spojrzenie na moją twarz sięgając jednocześnie cygarem w kierunku szklanej popielnicy stojącej pomiędzy nami.
– Mówię po niemiecku więc nie musi się pan trudzić – wycedził powoli przez zęby. – To pańska sprawka?
– Jeśli pan pyta o to czy sprawiłem, że panu zginęła zawartość tej koperty to odpowiedź brzmi „nie”. Jestem tylko posłańcem.
– Ale zna pan tego kogoś kto za tym stoi? – otaksował mój wygląd krytycznym spojrzeniem szczególną uwagę poświęcając mokrym kolanom i brudnym plamom na płaszczu czy spodniach.
– Niestety nie. – Zmartwił się. Już miał sięgnąć pod połę lnianej marynarki bardziej pasującą do jakiegoś żigolaka niż faceta po pięćdziesiątce jakim z pewnością był, gdy na jego ramieniu wylądowała gładka damska dłoń.
– Papo, przecież to nie jest normalne, aby płacić złodziejowi za to co ukradł. Musimy wezwać policję – wyszeptała po angielsku. Miała wesołe, silnie niebieskie oczy okolone firanką czarnych, gęstych rzęs i wyrzeźbioną w alabastrze figurę skrytą pod udrapowaną w małe wałeczki sukienką ze zwiewnego tiulu. Dumnie dźwigała przed sobą perfekcyjnie wyoblone, dorodne piersi, od których oderwanie wzroku groziło starokawalerstwem. Zdecydowanie mogła być z nich dumna i bez wątpienia miała tego pełną świadomość.<p/p>
– Proszę mnie nie obwiniać o to co państwa spotkało – też przeszedłem na ten język. – Miałem tylko to dostarczyć i odebrać pieniądze.
– Nie policja tu będzie potrzebna, a ambulans – uniósł się z krzesła z szybkością o jaką bym go nigdy nie podejrzewał. Schylił się nad stołem sięgając w kierunku mojego kołnierza swoimi wielkimi łapami, ale w porę zdołałem się uchylić zawadzając przy tym kelnera niosącego nad głową tacę zastawioną pustym szkłem, które zadzwoniło niebezpiecznie wytrącone z równowagi. – Już do pana podchodzę – wychrypiał przepalonym przez tytoń głosem wyglansowanego pederasty. Zanim mój oponent przebił się przez stół zdołałem z kieszeni na piersi wysupłać kartonik wizytówki i położyć przed jego nosem. Zignorował go w pierwszej chwili.
– Niech się pan nie unosi. Takie dostałem zadanie. – Postukałem w lakierowany na wysoki połysk blat palcem, a on od niechcenia powiódł za nim wzrokiem. Przyłączyła się do niego dziewczyna wprawiając jednocześnie swoje uwodzicielskie loki w przyjemne dla oka wibrowanie. Sięgnęła i przysunęła sobie bliżej wizytówkę by zapoznać się z treścią.
– Papo. Usiądźmy – pogładziła go po włochatym policzku przypominającym jakąś mocno zużytą szczotkę do szczotkowania wełnianych płaszczy. Niechętnie, z zaciśniętymi pięściami opuszczonymi wzdłuż ciała, wykonał to o co go poprosiła. Miała niezwykle namiętnie wyrzeźbione usta umiejętnie podkreślone delikatnymi muśnięciami szminki. Odniosłem wrażenie, że przez ułamek sekundy próbowała obdarzyć mnie jakimś uwodzicielskim uśmiechem. Niewiele brakowało, a byłbym dał się za niego pokroić.
– Se pan życzy? – kelner przyfrunął stukając cienko podkutymi obcasami.
– Pilsa mi przynieś – rzuciłem za ramię.
– Doliczyć? – zwrócił się do Amerykanina.
– Jeszcze czego – ten warknął i byłby ponownie się wyprostował gdyby nie szybka reakcja dziewczyny, która wzbudzała swym wyglądem dość żywe zainteresowanie wśród tutejszej klienteli. Zgarbieni przy okolicznych stolikach faceci raz po raz rzucali w jej stronę tęskne i ukradkowe spojrzenia wypełnione mieszanką podziwu i uwielbienia. Panienka zdołała złapać swego ojca za kark usadzając tym samym na skrzypiącym krześle i machnięciem dłoni odesłała kelnera w kierunku baru.
– Mówi pan, że jest prywatnym detektywem? To w tym kraju takimi rzeczami zajmują się detektywi? – zakpiła, ale w taki sposób, że mógłbym jej kpin słuchać calutką noc. Filuternie zmrużyła kąciki oczu układając je w wąskie szparki.
– Powiedzmy, że nie miałem wyjścia proszę szanownej pani – starałem się być grzeczny i dobrze ułożony, niczym jakiś starannie wytresowany ogier pełnej krwi.
– Wy, Niemcy nie przestaniecie mnie zadziwiać – wydęła pogardliwie karminowe usteczka i zwróciła się do ojca. – Daj mu po co przyszedł. Nie sądzę abyśmy coś mogli osiągnąć. – Facet niechętnie sięgnął pod kamizelkę i wyrzucił na stół dwa niebieskie banknoty z Justusem Liebigiem[2].
– Bierz i spieprzaj gnoju – warknął zaciskając krótkie zęby na ogryzku cygara, które zaczęło śmierdzieć jakąś dawno niesprzątaną stajnią. Zanim zdołałem popchnąć w jego stronę kopertę zza ramienia wyłonił się kufel z językiem mięsistej piany spływającym po ściance. Rzuciłem kelnerowi dwie chłodne, aluminiowe dziesiątki wydobyte z kieszeni i gestem nadgarstka kazałem wracać do pozostałych obowiązków. Wziąłem leżące bezpańsko na blacie pieniądze, wstałem i upiwszy spory łyk nachyliłem się nad stołem w jego stronę.
– Niech pan poczeka jeszcze moment – musiałem podnieść głos żeby mnie zdołali usłyszeć. Z tej odległości trudno było przekrzykiwać rozmowy przy pozostałych stołach.
– Na co mam czekać? – warknął rozrywając kopertę. Wypadł z niej na blat gruby, skórzany portfel z włożonymi w środek paszportami w granatowych okładkach, na których wytłoczono w złocie amerykańskiego orła.
– Niech pan zamówi jakieś piwo i dopije je do końca. Może być na mój koszt – zgodziłem się uprzejmie. – Za moment wracam.
– Po co? – zdziwił się unosząc krzaczaste brwi.
– Nie lubię jak się mnie robi w balona – rzuciłem wymijająco przez ułamek sekundy zatrzymując wzrok między blond loczkami. Ruszyłem do wyjścia walcząc o przestrzeń w wąskim przejściu do sąsiedniej sali. Drogę na ulotną chwilę zagrodził mi facet z trudem umieszczony pod nadwyrężonymi szelkami ze znoszonej gumy próbującymi ostatkiem woli utrzymać portki na wielkim tyłku tak aby nie zsunęły się w kompromitujący sposób. Rzęził niczym zroszona parą, zdezelowana lokomotywa rozglądając się niewielkimi oczkami w poszukiwaniu swoich kompanów, których najpewniej stratował w trakcie poprzedniej wędrówki w kierunku klozetu. Zawijając się płaszczem wyszedłem na ulicę zostawiając za sobą w przedsionku wysokiego, chudego gościa palącego fajkę. Niewątpliwie znałem go skądyś, ale w tej ciemnej przestrzeni zignorowałem to zupełnie. Z czarnego nieba właśnie zaczął padać jakiś drobny śnieg zlepiający się w kołtuny po wylądowaniu na posypanym solą trotuarze. Dwie gazowe lampy zawieszone między oknami dawały niewiele światła. Wyciągnąłem z kieszeni pudełko i przypaliłem papierosa rozglądając się w poszukiwaniu bramy, w którą polecono mi wejść. Wrzuciłem zapałkę w donicę szczupłej choinki stojącej przy progu i zgodnie z poleceniem skręciłem w lewo. Minąłem sklep z importowanymi cygarami Pfeifera i w następnej kamienicy odnalazłem adres gdzie chciano bym skręcił. Między uśpionymi witrynami sklepu z konfekcją damską, a remontowanej właśnie gospody pana Brausera chłodem zionęła przestrzeń przejścia na śmierdzące stęchlizną podwórko. Wsunąłem dłoń do kieszeni gdzie wymacałem zwinięte banknoty. Zaszeleściły w miły dla ucha sposób. Nie miałbym absolutnie nic naprzeciw gdyby zechciały zadomowić się w mojej kieszeni na stałe. Niestety trzeba je będzie oddać. Wszedłem.
Kroki odbijały się od ścian chrzęstem drobinek kwarcu rozcieranych obcasami o płytki podłogi. Wyszedłem na wąską, długą przestrzeń okoloną ciasnymi balkonami o zużytych, drewnianych poręczach, które pochylały się niemal wprost nad głową. Zadarłem ją ku górze. Wysoko ponad dachem dostrzegłem księżyc, który właśnie raczył wyłonić się zza jakiegoś mięsistego chmurzyska w sam raz abym zdołał dostrzec w ciemnym kącie metaliczny błysk sygnetu. Blada poświata spłynęła z góry zalewając mnie niczym wodospad. Byłem widoczny jak na dłoni dla każdego kto kryłby się pośród cieni kładących się wokoło. Bardziej wyczułem na karku niż usłyszałem jakiś ruch za plecami. Odwróciłem się na pięcie. W głębokim mroku od ściany odlepiła leniwie jakaś postać. Odpalono zapalniczkę, której płomień przypalił papierosa w ten sposób że dłońmi zasłonięto skrytą pod szerokim rondem kapelusza twarz. Zdołałem zanotować jedynie wysoko postawiony kołnierz jakiegoś jasnego płaszcza i szpetną szramę na policzku ciągnącą się od kącika oka w kierunku kącika ust. Jej właściciel zrobił krok wprzód wychodząc w blask księżyca zalewający środek podwórza. Zgasił zapalniczkę chowając ją w kieszeni i poświęcił odrobinę czasu żeby przyjrzeć mi się starannie. Na tyle starannie, abym zdołał zweryfikować czy trzy pokolenia mojej rodziny będą się nadawały do wstąpienia do naszej ukochanej partii.
– Masz? – wysapał przez nos. Wyglądał na faceta co to potrafi wydajnie i całkiem oszczędnie posługiwać się nożem w takim ciemnym zaułku jak ten. Odniosłem wrażenie, że było to właściwie jego naturalne środowisko.
– Mam – wiedziałem już kto telefonicznie zlecił mi zadanie. Niedopalonego papierosa pstryknąłem w kierunku jakiejś ściany, od której odbił się łukiem, wpadł w jakąś niewidoczną kałużę i zgasł w niej z przeciągłym sykiem.
– Dawaj – wypluł z siebie polecenie.
– Nie tak szybko – pokręciłem głową.
– Bo? – zirytował się. Kłąb dymu poleciał ku niebu. Odpowiedziało całkiem sporą ilością płatków śniegu, które zatrzymały się na jego barkach momentalnie zamieniając się w rosę. Gdzieś za moimi plecami zapaliło się mleczne światło. Ktoś kto przekręcił kontakt wykonał dwa kroki i próbował stanąć tak jakby chciał sprawdzić czy przypadkiem nie mam jakiegoś balastu pod pachami. Odsunąłem się w bok żeby widzieć obu jednocześnie. Ten drugi okazał się być pijaczkiem, który próbował nie obeszczać sobie nogawek gdy wydobywałem z kaloryfera kopertę. Tym razem był całkiem trzeźwy i tylko szalik owinął sobie kolejne trzy razy dookoła szyi. Musiał czytać w myślach bo wyszczerzył w moją stronę równy rząd połyskujących matowo zębów.
– Ładne przedstawienie – skomplementowałem z przekąsem jego całkiem przekonujące zdolności aktorskie. Niewątpliwie musiał mieć spore, praktyczne doświadczenie w budowaniu tej roli.
– Starałem się – nie przestawał się drwiąco uśmiechać trzymając obie dłonie w kieszeniach rozpiętego płaszcza tak, że na wierzch wystawały tylko kciuki.
– Dawaj kasę – wysapał ten pierwszy.
– Powiedziałem, że nie tak szybko.
– Bo co? – zmarszczył brwi. Był znacznie starszy od swego kompana, miał o wiele bardziej pobrużdżone czoło i lekko przyprószone siwizną skronie, czego nie był w stanie ukryć cień rzucany przez rondo znoszonego kapelusza. Mógł być pod pięćdziesiątkę, ale równie dobrze mieć i o dwadzieścia lat więcej.
– Który z was go skrócił o skórę[3]? – rzuciłem trochę od niechcenia nie spodziewając się szczerej odpowiedzi.
– Jakie to ma znaczenie? – spytał młody.
– Dla mnie dość kluczowe – przyznałem zgodnie z rzeczywistością.
– Gówno cię to obchodzi – splunął mi pod nogi. Spojrzałem więc pytająco na starszego bo wydawał mi się bardziej stonowany. Myliłem się:
– Patrzcie go jak to się rozpanoszył ze swym prywaciarskim interesem. Wszystko chciałby wiedzieć – wysapał kpiąco.
– Osobiście wolałbym żebyście zwrócili to coście ukradli. Całkiem nieładnie tak się zachowywać wobec, bądź co bądź, gościa z zagranicy – w zasadzie nie bardzo sam wiedziałem na co liczyłem wypowiadając te słowa, ale może miałem nikłą nadzieję na jakiś rodzaj solidnej niemieckiej poprawności?
– Trzymaj mnie pan bo się rozpęknę ze śmiechu – rozciągnął wargi w wymuszonym uśmiechu. – Chcesz pan żebym oddał darmo to na co tak ciężko pracowałem?
– Dwudziestkę dostaniecie ode mnie za fatygę – zaproponowałem choć i takie pieniądze dziś były dla mnie nie osiągalne.
– Też mi układ – wydął pogardliwie niemal sine wargi. – Na więcej cię nie stać? Może zamiast dwóch dziesiątek dasz nam te dwie setki coś dostał od siwego? – zakpił.
– Nie da rady. Za biedny jestem – przyznałem bezczelnie.
– Dawaj forsę od amerykańca i rozejdźmy się w pokoju – wysyczał przez zęby wyraźnie zirytowany. Wzruszyłem ramionami wyciągając z kieszeni lewą dłoń z banknotami. Zgniotłem je i rzuciłem między nas rozwierając palce. Sfrunęły bezładnie na mokre kostki granitu pokrywające przestrzeń podwórza nie osłoniętą od góry dachem ani balkonami. Lecący z góry śnieg topił się na nich i spływał dużymi kroplami w szerokie przerwy wypełnione jakąś archaiczną zastawą. Natychmiast zwilgotniały na krawędziach.
– Podnieś – wydał rozkaz rzucając energicznie papierosa w kąt. Nie posłuchałem.
– Masz małego ratlerka, niech podnosi – pokręciłem powoli głową na boki wsuwając dłoń na powrót do kieszeni. Spojrzał na mnie lodowatym wzrokiem, w którym można by utopić cały miot kociąt i nikt by na to nie zwrócił najmniejszej uwagi. Skinął na młodego głową. Ten z oporem poddał się i opadł na jedno kolano. Na ten moment czekałem. Błyskawicznie wyprostowałem nogę trafiając go czubkiem trzewika dokładnie w nos. Kompletnie zaskoczony taką reakcją upadł na plecy łapiąc się dłońmi za twarz. Spomiędzy palców popłynęła ciemna stróżka krwi ale nie poświęciłem najmniejszej uwagi na jego konwulsje. Jednocześnie z nogą w ruch wprawiłem moje ramię. Z kieszeni wyszarpnąłem dłoń wyposażoną w kastet i trafiłem sapiącego tuż nad połączeniem żuchwy ze szczęką. Zatoczył się do tyłu trzy kroki co dało mi czas na zamach lewą ręką i trafienie go w twarz z drugiej strony. Próbował się zasłonić łokciem, ale byłem szybszy. Głowa odskoczyła mu do tyłu jak piłka co wykorzystałem natychmiast podcinając czubkiem trzewika kostki jego stóp od tyłu. Runął do tyłu rozpaczliwie starając się zamortyzować upadek machającymi ramionami. Wskoczyłem na klatkę piersiową poprawiając pierwszy cios wprost w policzek, którego rozcięta skóra obficie broczyła krwią. Zasłaniał się rękoma więc zająłem się nimi żeby mi nie przeszkadzały. Wtedy poczułem jak młodzian wróciwszy do życia rzuca się na mnie i przywierając całym swoim ciałem próbuje zepchnąć mnie na bruk. Zaasekurowałem to kolanem, ale nie pomogło. On miał znacznie pewniejsze oparcie. Tuż przy uchu poczułem zimną stal noża.
– Zaoram cię zaraz du Hurensohn[4] – usłyszałem coś co raczej powinno brzmieć jak ryk rozjuszonego byka. – Rusz się, a cię zaoram. – smarkał przez nos, a ja zamarłem w bezruchu. Na uchu poczułem coś ciepłego, jakby mnie opluł. – Teraz wstaniemy. Powoli. Bez numerów – zaordynował ostro próbując zmusić mnie chwytem za szyję do wstania z jego starszego kompana, który zdołał się już pod moim ciężarem całkiem nieźle zasapać.
– Z tym że niekoniecznie – metalicznego szczęku odwodzonego kurka pistoletu nie da się pomylić z niczym innym. Tego głosu także nie byłem w stanie pomylić z żadnym innym. Martin pojawił się na scenie w momencie, w którym najbardziej tego oczekiwałem. Uścisk na me gardło zelżał, potem całkowicie ustąpił. Odwróciłem ostrożnie głowę. Kątem oka dostrzegłem rozbity nos młodego, zabryzganą krwią twarz i jego skroń z przystawioną do niej grubościenną lufą nieznoszącą sprzeciwu. Ponagliła go, a gdy wstał, z mroku wynurzyła się chuda dłoń zakończona równie szczupłym Covalusem nie przykrytym żadnym nakryciem głowy. Można było w spływającym z góry nikłym blasku nocy dostrzec porastające ją szczeciniaste włosy, na których usiadała mgiełką padająca mżawka.
– Bez ciebie życie byłoby nudne niczym bat bez pleców – uśmiechnąłem się do niego, ale pochłonięty rolą całkowicie mnie zignorował.
– Pod mur! – rzucił ostro i skinieniem broni zmusił młodego do posłuszeństwa jednocześnie wydobywając z wiotkiej dłoni sprężynowca by wrzucić go sobie do kieszeni. Wstałem z kolan próbując nie tracić z oczu starszego. Mogło to grozić jakimiś nieprzewidzianymi konsekwencjami. Zagiętym palcem wskazującym wydałem mu polecenie aby również wstał z ziemi. Mógłby się biedaczek nabawić jakiejś niebezpiecznej choroby skutkującej zgonem, ale nie udało mi się w nim wywołać jakiegoś przesadnego entuzjazmu. Pogardą jego wzroku można by wytapetować całkiem spore mieszanie i by jeszcze zostało na połowę klatki schodowej. Zupełnie nie zwróciłem na to uwagi łapiąc faceta za mięsisty krawat wywiązany grubym węzłem pod szyją obciągniętą napiętą skórą. Ciągnąc za pośledniej jakości materiał uniosłem go do pionu raczej wbrew woli i postawiłem koło kompana, który już zdążył unieść ręce nad głowę, choć nikt nikogo o nic takiego nie prosił.
– Który go okradł? – ponowiłem pytanie, na jakie wcześniej nie uzyskałem odpowiedzi.
– On – wypluł z siebie młody, a starszy wywarczał jakąś niezrozumiałą obelgę pod jego adresem.
– Tak myślałem – zwróciłem się bardziej do Martina niż do nich. – Zrobimy tak. Pan sapiący pójdzie ze mną. Przedstawię go naszemu gościowi zza oceanu. Na pewno się ucieszy. Młody zostanie z tobą przed drzwiami. Jednak jeśli by komuś przyszedł do głowy jakiś głupi pomysł to pozwolę sobie nadmienić, że w drugiej kieszeni mam całkiem zgrabnego PPK[5], który ma nieprzyjemną właściwość robić całkiem ładne, dziury w tych, którzy się mnie nie słuchają – to mówiąc wsunąłem dłoń do lewej kieszeni, na którą nawet nie spojrzeli. Rozumiemy się? – pokiwali smętnie głowami choć miałem jakieś nieodparte przekonanie, że nie do końca wyzbyli się jeszcze chęci na kontestację tego co mówię.
– Nie było prościej go wyciągnąć z kieszeni przed momentem? – obojętnie rzucił Martin. – Oszczędziłby ci to poniewierania się z tymi łapserdakami na ziemi.
– Nadarzyła się okazja to się powstrzymać nie mogłem. Wydało mi się to zabawne – odparłem z uśmiechem. – Idziemy. Mamy sprawę do załatwienia.
– Tylko się nie rozgadaj bo mi się piwo odgazuje – zwrócił uwagę.
– Postaram się – zapewniłem go i popchnąłem tego starszego przed siebie w czeluść bramy prowadzącej na ulicę. Szedł posłusznie przede mną cały czas unosząc nad głową oba ramiona. – Opuść – syknąłem. – Wchodzimy do środka jak dobrzy znajomi. Jesteś grzeczny, zrobisz co mówię, to może wyjdziesz z tego bez guza. Nie chciałbym w środku machać bronią, ale jeśli mnie zmusisz do tego to nie omieszkam. – Za plecami słyszałem tupanie dwóch kolejnych par butów. Na razie wszystko zdawało się całkiem zgrabnie realizować to co zaplanowałem. Stanęliśmy na powrót przed masywnymi drzwiami prowadzącymi do Zum Goldener Zepter. Odwrócił się powoli i spojrzał mi w oczy. Dopiero teraz mogłem się przyjrzeć jego twarzy przeciętej dość szpetnie w pionie nieumiejętnie zagojoną blizną. Było w nim coś niepokojącego, ale nie mogłem dać pomiatać sobą takim chłystkom bo inaczej niczego bym w tym mieście nie osiągnął. Po policzku spływała mu stróżka krwi, która powoli przymierzała się do zakrzepnięcia. Podałem mu chusteczkę, którą poślinił i przetarł miejsca najbardziej newralgiczne doprowadzając się do jakotakiego stanu używalności. Za naszymi plecami ze zgrzytem przetoczyła się wysoka dwójka zmierzająca ku Süd Park[6].
Zlecenie zleceniem, dwudziestka dwudziestką, ale trzeba się szanować. Dlatego poprosiłem Martina o pomoc słusznie przewidując kłopoty. Całe szczęście, że nie było ich więcej bo byśmy pewnie mieli problemy żeby sobie poradzić. Upewniłem się, że moje wysłużone, policyjne kajdanki pamiętające jeszcze służbę w Liegnitz, zatrzasnęły się pewnie na nadgarstkach młodzieńca i skinąłem brodą na drzwi sapiącemu. Odwrócił się niechętnie opierając ciężar ciała na lewej pięcie niczym przeszkolony z musztry wojskowy. Ja rzuciłem jeszcze okiem na Covalusa i znajdując w nim pewność, że podoła zapanowaniu nad chłopakiem ruszyłem do środka. Dopiero teraz skonstatowałem, że widziałem tę gębę wcześniej, przy jednym ze stolików, tylko nie zwróciłem na to wtedy uwagi. Popychając go kieszenią płaszcza przedarliśmy się przez gęsty tłum okupujący nie tylko stoliki i skierowaliśmy się do tego nadal zajmowanego przez naszego amerykańskiego gościa i jego blond piękność. Wzbudziliśmy odrobinę życzliwego zainteresowania wśród innych klientów, ten i ów odwrócił głowę w naszą stronę, ale skoncentrowany na celu zignorowałem to zupełnie. Pozostawałem przy nadziei, że facet ze szramą nie ma tutaj zbyt wielu przychylnych mu kolegów po fachu. Posadziłem mój jasyr na krześle, które zajmowałem uprzednio, wyciągnąłem z kieszeni płaszcza pogniecione dwie setki i zrzuciłem je na blat. Dziewczyna zgubiła szczękę pod stołem, a Amerykanin wpatrywał się we mnie szeroko otwartymi oczami, w których próżno było szukać jakiejś sensownej myśli. Usiadłem między nią, a sapiącym siląc się na stoicki spokój.
– Co się panu stało? – wyszeptała głosem, który mógłby mnie budzić co rano.
– Co się miało stać? – zdziwiłem się. Wpatrywała się we mnie wielkimi, błękitnymi oczami zupełnie nie mrugając. Wskazała dłonią w kierunku mojej twarzy i kołnierza. – Krwawi pan.
Przetarłem wierzchem dłoni policzek. Okazała się być czerwona. Koszula również. Sięgnąłem na stół po stojące po środku cieniutkie, bibułkowe chusteczki. Przyłożyłem więc kilka z nich tam gdzie absorbowały najwięcej karmazynu.
– Pomogło? – spytałem.
– Nie – nachyliła się nad stołem w moją stronę i maczając w czekającym na mnie piwie koniuszek z wydobytej z małej, włochatej torebki chusteczki doczyściła to co pozostało do doczyszczenia. Miałem w tym czasie okazję oraz niewątpliwą przyjemność zajrzeć w jej przepastny dekolt. Musiała zwrócić uwagę na nurkujący tam wzrok, ale nie zareagowała w żaden sposób. Piersi okryte gładką, napiętą skórą, o której kolorze i fakturze fantazjują starzy lubieżnicy, unosiły się w rytm oddechów drgając delikatnie pod wpływem ruchów ramion otaczających moją głowę i szyję. Pachniała rumiankiem i jaśminem. Na koniec ujęła dwoma palcami moją brodę i pokręciła nią powoli na boki co miało chyba oznaczać jakąś naganę, ale zbytnio się tym nie przejąłem. Usiadła pozwalając mi uczynić to samo.
– Kto to jest? – spytał jej ojciec wskazując palcem na sapiącego.
– Czytał pan co mam napisane na wizytówce? – rzuciłem wymijająco.
– Co to ma do rzeczy? – odparował niecierpliwie.
– Całkiem sporo. Ten osobnik zadzwonił do mnie dziś rano z pytaniem czy nie chcę zarobić dwudziestu marek. Ponieważ od miesiąca nie zarobiłem ani jednej, uznałem, że przydałby się mały zastrzyk gotówki. Miałem panu coś dostarczyć, odebrać dwie setki i zanieść je do sąsiedniej bramy gdzie czekało na mnie dwóch artystów od przemeblowywania facjat łańcuchem rowerowym. Właśnie on i jego akolita.
– Dostarczył pan? – Odniosłem wrażenie, że mnie nie słucha.
– Widzi je pan przecież przed sobą – wskazałem brodą leżące między nami, pogniecione i mokre banknoty.
– Nic z tego nie rozumiem – zmartwił się.
– Papo. Ten pan jest prywatnym detektywem, prawda? – skinąłem głową. – Przyprowadził tutaj tego kto nas okradł i chciał za zwrot naszych paszportów pieniądze.
– To co mam z nim zrobić? – nadal nie bardzo wiedział co się dzieje.
– Jak dla mnie może mu pan nakłaść po pysku, ale zdaje się, że chciał tu ktoś poprzednio wołać policję. Chyba byłby to całkiem dobry powód. Nie sądzi pan? – spojrzałem na sapiącego, któremu między powiekami wzbierała wściekłość. Wyjąłem z kieszeni moje małe PPK i położyłem przed sobą tak aby zobaczył, że ma odwiedziony kurek i zwolniony bezpiecznik. Trochę mu przeszło, ale Amerykanin zareagował dość nerwowo. Zasłonił pistolet dłońmi po czym gwałtownie rozejrzał się po sali czy nikt nie zwrócił uwagi na to co dzieje się przy zajmowanym przez nas stoliku. Okoliczni goście zatopieni we własnych sprawach i toczonych przy ich stołach pasjonujących rozmowach kompletnie nie przejmowali się tym co robimy.
– To jest ten gość co nas okradł? – upewnił się. Ponownie skinąłem głową zaś sapiący sapał pod nosem jakieś nieme obelgi pod moim adresem. Nagle rzucił się w kierunku stołu i wyszarpał spod dłoni siwego mój pistolet, z wprawą złapał go i wycelował we mnie nie podnosząc się więcej z krzesła niż to było potrzebne. Żaden z sąsiednich gości nie okazał najmniejszego zainteresowania. Po drugiej stronie stołu zapanował strach i przerażenie.
– Nawet nie drgnij – sapnął raz jeszcze. Odwróciłem powoli głowę w jego stronę. Nastała chwila nerwowej ciszy. – Teraz wyjdziemy. Powie kumplowi żeby mi Felixa zwolnił i się grzecznie pożegnamy. – Palce wolnej dłoni wysunął powoli w stronę pieniędzy.
– Obawiam się, że nic z tego – ulotną chwilkę zbierałem się w sobie i nie ruszając tyłka z wyświechtanego siedziska zamachnąłem się całym prawym ramieniem w taki sposób, że pięść minęła o włos amerykański nos i trafiła gościa prosto w szramę na policzku. Takiego rozwoju sytuacji kompletnie się nie spodziewał. Głowa odskoczyła w bok, w stronę mego ramienia, więc lewą rękę zawinąłem błyskawicznie wokół jego szyi. Byłby zaprawił mnie łokciem w pierś gdyby miał wolne dłonie, ale były zajęte odnajdywaniem drogi do spustu. Ścisnąłem go mocniej. Niestety nie spowodowało to, że rozluźnił palce w sposób zadowalający. Wielkie oczy blondyny zrobiły się jeszcze większe. Jej ojciec siedział na swoim krześle jak przymurowany nie próbując wykonać najmniejszego ruchu. My zaś walczyliśmy zawzięcie nad blatem o pistolet. Był wysportowany więc sprawiło mi to niejaką trudność, ale miał krótkie i grube paluchy, które nie chciały się zmieścić pod kabłąkiem. To mi dało tę odrobinę przewagi jakiej potrzebowałem. W pewnym momencie lufa wycelowana w jakiś niewielki wiejski landszafcik zawieszony na grubym sznurku ponad malowaną boazerią wypaliła głośnym hukiem rozsiewając w pomieszczeniu wielką chmurę siwego dymu. Wywołało to natychmiastową reakcję wszystkich na około.
– Tego ze szramą bieżcie. To złodziej! Okradł mnie! – Amerykanin w odpowiednim momencie zdołał się ożywić szukając schronienia pod stołem ciągnąc za sobą córkę. Na mnie i na sapiącego spadł grad ciosów oraz pędzących z pomocą ciężkich ciał. Ktoś wyrwał nam pistolet, inny oderwał me ramię od jego szyi. Po chwili szamotaniny, uwolniwszy się spod zbędnego balastu wstałem z wypastowanej, drewnianej podłogi, na której pod kilkoma kolanami on został zmuszony pozostać. Odebrałem broń, wsunąłem ją sobie do kieszeni i odnalazłem wzrokiem kelnera w rozchełstanej koszuli, który przynosił mi piwo. Skinąłem na niego.
– Wołaj pan mundurowych – kątem oka dostrzegłem Martina stojącego w przejściu do głównej sali. W dłoni trzymał mojego ViS’a[7] – Puściłeś go? – spytałem ocierając rękawem czoło.
– Nie. Dostał w dziób i przykułem francę do rynny. Daleko nie powinien uciec – uśmiechnął się ukazując swój krzywy kieł. Ktoś podał mi fedorę, na której rondzie odciśnięto ubabraną śniegiem podeszwę. Będę musiał oddać ją do czyszczenia, ale jeśli to jedyna strata w tej sytuacji to chyba stać mnie żeby sobie na nią pozwolić.
Minęło z dziesięć minut, tłum gości zdołał już jako tako ochłonąć od emocji jakie nim targnęły przy wystrzale, gdy do środka weszło trzech odzianych w grube, sukienne kurtki policjantów. Przyjęli od Amerykanina zeznanie oskarżające o kradzież obu naszych gości, zapakowali ich do wozu i zabrali się do wyjścia. Dowódca patrolu popatrzy
ł na odchodne wymownie w moją stronę.
– Jednak machanie bronią w takim tłumie to nie był chyba najlepszy pomysł – był jak belfer strofujący niesfornego ucznia. Wydobyłem z kieszeni PPK, nacisnąłem przycisk i na blat wypadł magazynek. Był wypełniony amunicją o łuskach uformowanych na czubkach w zamknięte kielichy mosiężnych kwiatów. Nie kończyły się pociskami. Spojrzałem na niego wymownie na co pokiwał głową i salutując odszedł w stronę baru gdzie wypełniali jeszcze jakieś papiery, a ja wsunąłem z wprawą magazynek na miejsce i na powrót wrzuciłem pistolet do kieszeni.
– Nic nie rozumiem – odezwała się swym aksamitnym głosem blondyna, z którą zostałem sam na sam przy stole. Martin bowiem udał się odpiąć młodego od ściany.
– Ślepaki. Nawet jakby strzelał to nikomu by krzywdy nie zrobił. Musiałem zadbać tylko aby nie celował w pani piękną twarz.
– Jacki – wyciągnęła w moją stronę dłoń o starannie odmalowanych na czerwono paznokciach. Ucałowałem jej wierzch sycąc się zapachem jaśminu. Robiłem to chyba odrobinę zbyt długo bo speszona nie bardzo wiedziała jak i kiedy ją wyjąć z moich objęć żeby nie wyglądało to niestosownie. Za plecami chrząknął Martin. Pozbywszy się swojego podopiecznego przyszedł do nas z kolejnym kuflem napoczętym już niemal do połowy.
– Można? – nie czekając na odpowiedź zajął miejsce, na którym siedział wcześniej sapiący. – Przedstawisz mnie tej pięknej pani?
– Jacqueline – podała dłoń i jemu, a ja speszony nie zdołałem wydobyć z siebie najmniejszego dźwięku. – Jacqueline Rossowsky. Z kim mam przyjemność? – na całe szczęście zdawała się tego nie dostrzegać.
– Martin Covalus. Przyjaciel tego barana – wskazał na mnie kuflem.
– Pomagał pan mu ich ująć? – zamrugała filuternie gęstymi, czarnymi rzęsami.
– Beze mnie rozsmarowali by go po bruku sąsiedniego podwórka – wydawał się być niezwykle dumny ze swych dokonań choć na dobrą sprawę nie bardzo było z czego.
– Musi być pan niezwykle odważny – wpatrywała się w niego jak w obrazek, a ja poczułem, że natychmiast muszę zareagować bo sprawy między nimi mogły by pójść zdecydowanie nie w tę stronę jakiej bym oczekiwał.
– To fakt, wsparł mnie, ale sam bym sobie z nimi doskonale poradził – odezwałem się odrobinę zbyt nerwowo.
– Jasne. W szczególności jak ten wyższy ci nóż do gardła przykładał – zakpił ze mnie wcale tego nie ukrywając. – Byłeś wtedy taki wyszczekany, że gdyby nie ja to byś miał kilka otworów więcej w korpusie niż to przewidziała natura – widać było, że doskonale bawi się moją osobą.
– Phi – wzruszyłem ramionami – To jak wąchanie cudzych bąków we mgle w poszukiwaniu drogi do kuchni. Sam bym sobie z nimi poradził.
– To szokujące. Aż mi się futro na karku podniosło – odbił piłeczkę, a ja popatrzyłem na dziewczynę, ale nie była w stanie w żaden sposób za nami nadążyć co wcale nie umniejszyło jej uwielbienia dla Martina. Postanowiłem więc zaatakować z innej strony.
– Magda wie, że tak późno szlajasz się po ciemnych zaułkach? – Roześmiał się gardłowo.
– Kim jest Magda? – Jacki nie wiedziała, na którym z nas zatrzymać wzrok na dłużej.
– Żona – odparowałem bezczelnie wyszczerzając zęby w szerokim uśmiechu będąc z siebie całkiem zadowolonym. Odniosłem wrażenie jakby momentalnie straciła nim zainteresowanie, a dokładnie o to mi chodziło. Szkoda tylko, że dołączył do nas jej ojciec bo nie dane mi było wykorzystać tej przewagi.
– Wasza biurokracja jest jeszcze większa niż u nas – westchnął przywołując gestem dłoni kelnera. – Czego się napijecie?
– My z Martinem mamy już polane – odpowiedziałem uprzejmie obejmując dłonią mój kufel i rozpinając marynarkę.
– Jacki, ty dżin z tonikiem jak sądzę? – zwrócił się do urodziwej córki
– Tak, poproszę Papo. – Złożył zamówienie i schował do kieszeni marynarki pogniecione banknoty, które w całym tym zamieszaniu nadal leżały na blacie.
– Musze przyznać panowie, że mocno mnie zaskoczyliście – spojrzał mi głęboko w oczy.
– Czym? – spytał Covalus unosząc do wąskich ust swoje szkło.
– Już pogodziłem się ze stratą naszych paszportów – odparł. – Z Jacki zastanawialiśmy się gdzie jest najbliższy konsulat gdy zadzwonił telefon, że możemy je odzyskać. W zamian zażądano od nas pieniędzy. Cóż. Zdziwiłem się, ale pomyślałem, że to w sumie całkiem dobre rozwiązanie. Oszczędziło by dużo kłopotu i zamieszania. Mimo to jak pan Wilhelm przyszedł to chciałem go rozszarpać. Musi mi pan wybaczyć. Wziąłem pana za jednego z nich. Szczególnie jeśli wziąć pod uwagę pański wygląd. Przyzna pan, że nie sprawia najlepszego wrażenia – przepraszająco rozłożył dłonie na boki.
– Przeprosiny przyjęte – uśmiechnąłem się, a zasępiony kelner rozstawił przygotowane napoje.
– Dziękuję – skinął głową z przesadną elegancją. – Wracając do rzeczy. Dałem pieniądze bo bez paszportów nie załatwiłbym żadnego z interesów po które przyjechałem do waszego kraju. Szkoda mi było czasu na te urzędowe przepychanki, z których słyniecie – kontynuował. – Ale zakończenie tego wieczora to było coś czego nie zapomnę do końca życia. Jeśli pan tak działa przy każdej sprawie to muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem – uniósł w górę szklaneczkę z jakimś bursztynowym płynem, w którym wylegiwała się całkiem spora kostka lodu.
– On ma tak gadane, że nakłoniłby wygłodniałego psa do wyjścia z wędliniarni – Covalus zderzył się z nim szklankami, aż odrobina ich zawartości wylądowała na stole. – Może mi pan wierzyć. Wiem co mówię, znam gościa od lat.
– Gdy zadzwonili i wyłuszczyli o co im chodzi to od razu pomyślałem, że coś tutaj śmierdzi – kontynuowałem niezrażony. – Uznałem, że to musi być jakiś szwindel więc zadzwoniłem po Martina i wtajemniczyłem w całą sprawę. Nie wiedziałem tylko ilu ich będzie i jak się zachowają gdy będziemy chcieli ich zgarnąć. Ale daliśmy im radę – uśmiechnąłem się kolejny już raz wpatrując się jednocześnie w hipnotyzujące oczy Jacki. Na jej twarzy odmalowało się dziwne pomieszanie przerażenia z niedowierzaniem.
– Trafił pana? – wyrzuciła z siebie w końcu
– Willi. Proszę mówić mi Willi – skłoniłem się w jej stronę, a ona wskazała mą pierś palcem wyposażonym w duży złoty pierścionek z rubinem wielkości czereśni. Powiodłem za nim wzrokiem. Odchyliłem połę marynarki ukazując czerwoną plamę rozlaną wysoko pod obojczykiem. Skrzywiłem się bo całkowicie zapomniałem o tym, że mnie boli tu gdzie dostałem kulkę. W ferworze następujących po sobie, dość nieoczekiwanych zdarzeń, trudno się było temu dziwić.
– Trafił cię? – Martin również wyglądał na przejętego odchylając palcem marynarkę.
– Nie. Musiała mi się rana otworzyć jak się szarpałem z tym pajacem – zbagatelizowałem sprawę machając dłonią.
– Musicie państwo wiedzieć, że Willi zarobił kulkę ostatnio – Covalus wpadł w moralizatorski ton, którego nie lubiłem. Poczułem się trochę jak pacjent szpitala wystawiony na widok publiczny w samej koszuli.
– Boli pana? – dziewczyna nie była w stanie oderwać wzorku od karminu na mej piersi dlatego zapiąłem na powrót ostatni guzik marynarki żeby nie kuło w oczy i nikt nie narzekał na nudności z tego powodu. Przeniosła wzrok na mą twarz.
– Nie. Teraz już nie – zapewniłem upijając łyk smacznego piwa od Kipke’go, które tu serwowali.
– Co się stało? – włączył się jej ojciec.
– W trakcie poprzedniej sprawy paru gości miało odmienne zdanie na pewną kwestię niż ja – wyjaśniłem.
– Mam nadzieję, że to nic poważnego – przyznał upijając kolejny łyk swej mikstury.
– Nie.
– A co z nimi się stało? – przekrzywił głowę z w zaciekawieniu.
– Siedzą w pudle – uśmiechnąłem się rozbrajająco.
– To bardzo dobrze o panu świadczy – uniósł nad głowę szklankę w chęci wzniesienia toastu. Zderzyliśmy się wspólnie posiadanym szkłem. Zrobiło się całkiem swojsko i miło dokładnie tak jakbyśmy się doskonale znali od lat.
– Nie biorę się za sprawy, których nie jestem w stanie doprowadzić do końca. Do pozytywnego końca – zaznaczyłem. – Tak samo było dzisiaj. Po wyjściu ze szpitala mam do opłacenia kilka rachunków więc musiałem przyjąć jakiekolwiek zlecenie, ale tak jak mówiłem już: nie lubię jak się mnie robi w balona. Trzeba być kretynem, żeby sądzić, że zdecyduję się pójść na układ z dostarczeniem kradzionych fantów w zamian za okup – postukałem się palcem po czole.
– Czy dobrze rozumiem, że pan od początku zakładał, że będzie ich w stanie zmusić do oddania paszportów i da radę pozamykać w więzieniu? – wyraźnie był zaskoczony moją deklaracją.
– Powiedzmy, że przewidywałem, że tak się może cała sprawa zakończyć – zgodziłem się uprzejmie.
– Naprawdę jestem pod wrażeniem – skinął z trudno skrywanym podziwem w moją stronę.
– Cieszę się, że mogłem się przydać. – Sięgnął do wewnętrznej kieszeni włochatej marynarki, z której wydobył portfel. Wsunął w niego dwa palce i z wprawą wydobył na wierzch dwa świeże, niebieskie banknoty. Wszystko wskazywało na to, że miał ich tam co najmniej dwa tuziny. Wybrane dwa położył na stole i popchnął w moją stronę.
– Uczciwie pan zarobił. Należą się – zachęcał żebym zaczął się do nich przyzwyczajać co było wcale kuszącą propozycją.
– Nie robiłem tego dla kasy – postanowiłem, że wskazane będzie odrobinę poudawać, że mnie zaskoczył.
– Mówił pan, że mu teraz potrzeba trochę grosza. Ja się z tymi pieniędzmi już pożegnałem, a nie jest to suma bez jakiej nie mógłbym żyć, panu zaś się przydadzą. – Córka nachyliła się do jego ucha i zaczęła coś szeptać. Nie wiedziałem jak się zachować. Spojrzałem na Martina, który niemal niedostrzegalnie skinął głową. Nie nabrałem tym na tyle odwagi żeby wziąć te dwie setki w posiadanie. Było to jednak całkiem sporo forsy jak za kilka godzin pracy. Pomilczeliśmy chwilę aż nasi amerykańscy goście skończą wymieniać ze sobą jakieś uwagi.
– Jeszcze po jednym? – spytałem Martina bo się nam niebezpiecznie poziom płynów w szkłach obniżył. Potwierdził więc zamówiliśmy co trzeba.
– Mam dla pana propozycję – pan Rossowsky w końcu zabrał głos.
– Zamieniam się w słuch – odparłem z przekonaniem bo wnosząc po objętości jego portfela to co mógł zaoferować z pewnością było warte najwyższej uwagi.
– Moja córka jest tu w Europie w podróży ze mną. Jednak zamawianie szyn w hutach dla mojego przedsiębiorstwa kolejowego nie wzbudza jej zainteresowania. Mimo to uprzejmie towarzyszy mi na każdym kroku. Mam jednak silne wrażenie, że się okrutnie nudzi. To nie są interesujące sprawy dla młodej damy. Właśnie mi powiedziała, że chciała spędzić kilka dni w górach, pojeździć na nartach, pospacerować, zobaczyć kilka ciekawych miejsc. Zdaje się, że macie tu w okolicy piękne góry. Boję się jednak zostawiać ją samą. Jeśli zająłby się pan zapewnieniem jej bezpieczeństwa w tym czasie to te dwieście marek mogłoby być zaliczką na ten cel. Co pan na to?
Spojrzałem na Covalusa, ale na jego twarzy nie znalazłem żadnego oparcia czy podpowiedzi jak się powinienem zachować.
– Co pan rozumie pod pojęciem „zapewnić bezpieczeństwo”? – spojrzałem uprzejmie, bo byłem przekonany, że on może mieć dość dramatycznie odmienne pojmowanie znaczenia tego słowa. Szczególnie w odniesieniu do swojej córki. Spojrzałem na jej złote loki delektując się ślicznymi dołeczkami w policzkach. To jednak nie specjalnie pomogło w podejmowaniu decyzji.
– Zadba pan o to żeby jej włos z głowy nie spadł. Jak widzę umiałby pan to robić – zrobiło mi się całkiem ciepło i przyjemnie, jakby mnie ktoś owinął gorącym kocem i przykrył poduszkami.
– Wie pan, ja umiem obchodzić się z przestępcami, gburami, takimi co to tylko w mordę walić potrafią i żyją w pięciu na izbę bez kibla. Nie wiem czy będę w stanie zadbać o pańską córkę tak jakby pan tego oczekiwał – udawałem wątpliwości mając nadzieję, że zabrzmi to szczerze.
– Oczekiwałbym od pana tylko tego, żeby pan był w jej pobliżu jak będzie chciała gdzieś wyjść na miasto i da w mordę, jak pan to określa, każdemu kto by się do niej zbytnio przystawiał – uśmiechnął się do swoich myśli, a ja gorąco liczyłem, że nie odgadnie moich. – Poza tym bez zbędnej przesady. W ciągu dnia niech pan jej nie niańczy bo się jeszcze biedaczka poczuje się przesadnie rozpieszczana – roześmiał się szeroko ukazując równe, białe zęby.
– Papo. Ja nie potrzebuję ochroniarza – wtrąciła się urażona.
– Na przewodnika też się nie nadaję – zaznaczyłem unosząc palec ku górze.
– Dogadacie się. Masz słuchać pana Wilhelma we wszystkim co mówi – zwrócił się do niej. – A pan ma zadbać aby wróciła do mnie w jednym kawałku i zadowolona – te słowa skierował do mnie. – Rozumiemy się?
Skinąłem głową patrząc w jej oczy. Znalazłem tam coś pomiędzy ciekawością, a zaintrygowaniem. Może nie wróżyło to całkowicie źle na najbliższą przyszłość? W końcu dwie setki piechotą nie chodzą, a ja przez jakiś czas gotów byłem pobawić się dla nich w niańkę. Sięgnąłem więc po pieniądze i schowałem łapczywie do tej kieszeni, w której leżakował PPK. Martin kopnął mnie pod stołem w kostkę. Spojrzałem na niego, ale tylko uśmiechnął się kpiąco co oznaczało, że doskonale bawi się moimi dylematami.
– Pokaże mi pan swoje biuro? Nigdy nie widziałem biura prawdziwego prywatnego detektywa – zachichotała cichutko.
– Jeśli pani nalega – odpowiedziałem nieco zbyt ostro bo momentalnie zmarkotniała. – Tam nie ma niczego interesującego poza kurzem i nieużywaną maszyną do pisania – starałem się nadrobić straty.
– Mimo to bym poprosiła jeśli można. Nigdy nie miałam do czynienia z prywatnym detektywem – spuściła wzrok w sposób, który chyba miał przełamać wszelkie moje opory. Nie miał z tym najmniejszych problemów.
– Co tylko pani sobie życzy panno Jacqueline – zapewniłem gorliwie.
– Proszę mi mówić po imieniu – natychmiast odzyskała wigor.
– Dobrze – zgodziłem się.
– Kiedy więc? Dzisiaj? – rozradowała się niczym mała dziewczynka z nowej lalki.
– Dziś muszę wrócić do domu. Koty mam do nakarmienia – rozłożyłem bezradnie ręce.
– Masz koty? – usztywniła szyję co tylko dodało jej uroku. – Lubię koty.
– Dwa. Oba czarne i permanentnie głodne – ucieszyłem się w duchu.
– Przy twoim trybie pracy to nie mają za często okazji aby zjeść – wtrącił się Covalus.
– Ty się o mój tryb pracy nie martw.
– Jasne. Zwierzaki chodzą całymi tygodniami głodne, zapomniane i przemarznięte – wypluł z siebie kpiąco.
– A tobie do dzisiaj Magda wiesza na szyi kotlety – odparowałem w tym samym tonie.
– Po co? – Jacki niestety ponownie zgubiła wątek.
– Jak był mały to matka wieszała mu na szyi kotlety, a i tak psy z podwórka nie chciały się z nim bawić – wyjaśniłem. – Inne dzieci zamykały go w komórce i rzucały w drzwi kamieniami wypędzić złe duchy. Biedaczek miał ciężkie dzieciństwo – zachichotałem, a on zrobił całkiem obrażoną minę, choć doskonale obaj wiedzieliśmy, że udaje i doskonale się przy tym bawi.
– To kiedy? – zauważywszy to zupełnie zignorowała mój wywód i przytyki do Martina. Była przyjemnie nieustępliwa, ale nie miałem sumienia tego dzisiaj wykorzystywać.
– Jutro. Może być? – zaczynała mi się podobać ta rola.