20.
Schweidnitz skrywał cichy mrok przerywany tylko skrzypieniem śniegu pod stopami coraz mniej licznych przechodniów. Aksamitna noc nadchodziła dużymi skokami od bramy do bramy, a ja od ponad godziny stałem oparty plecami o ścianę budynku banku przy Kaiser Wilhem Straβe. Czekałem paląc jednego papierosa za drugim wrzucając kikuty niedopałków w najbliższą zaspę, raz po raz podciągając rękaw kurtki żeby spojrzeć na zegarek. Zachodziła istotna obawa, że nikotynowego paliwa nie starczy mi do momentu kiedy moja cierpliwość zostałaby nagrodzona. Zapragnąłem to rozwiązać, ale opuszczenie stanowiska nie wchodziło w grę. Nie miałem wyjścia jak tylko wydatnie ograniczyć zużycie, to zaś groziło przymarznięciem do elewacji. Gdzieś w oddali jakiś zegar słabiutkim altem wybił trzy razy co miało oznaczać kwadrans na szóstą. Po starannie uprzątniętych schodach zszedł do mnie ochroniarz, którego nie znałem. Zasalutowałem mu dwoma palcami do ronda kapelusza.
– Na coś pan czeka? – zagadnął pogodnie choć nie bez nutki regulaminu gdzieś w tle. On musiał mnie jednak kojarzyć jakżem wychodził z gabinetu Kronenberga poprzednim razem. Być może dlatego nie nabrał ochoty by mnie stąd pogonić obcasami.
– Sekretarka dyrektora wpadła mi w oko. Chciałem ją zaprosić na jakieś tańce – odparłem spokojnie. – W tych sprawach trzeba być wytrwałym – zapewniłem go z pełnym przekonaniem.
– Panie, to przecież dyrektorska bratanica jest, a on raczej z tych co to nigdy się nie zgodzi na to aby taki obszarpaniec jak pan na tańce ją zabierał. Ona niby dla lepszych przeznaczona – sięgnął pod połę kurtki o kroju podobnym do mundurowego, ale ze znacznie większą ilością wyblakłych guzików i wydobył spod spodu aksamitny woreczek tytoniu do żucia. Zbitą palcami grudkę wsadził sobie pod wargę. Zaoferował go także mnie, ale odmówiłem gestem dłoni.
– Spróbować nie zaszkodzi – odpowiedziałem udając nadzieję w głosie. – Jak się Kronenberg niczego nie dowie, to może coś mi się uda uzyskać – puściłem do niego perskie oko. Wydął usta w niedowierzaniu i splunął brązową śliną wprost na trotuar pod moją nogę. Drugą miałem podeszwą trzewika opartą o tynk ściany.
– Nie wróżę panu specjalnego powodzenia – wzruszył ramionami.
– Mimo wszystko pozwoli pan, że spróbuję – odparłem siląc się na obojętność.
– Coś mi się obiło o uszy, że ona zaręczona – dodał po krótkiej chwili.
– Nie ma takiego wagonika, którego nie da się wykoleić – uśmiechnąłem się uśmiechem, który można by przy odrobinie dobrej woli uznać za szelmowski. – Tylko niech pan niczego nikomu w środku nie mówi – pogroziłem palcem. Splunął jeszcze raz, ponownie wzruszył ramionami, odwrócił się i splatając dłonie na pośladkach ruszył na obchód budynku znikając za rogiem. Naszła mnie tym samym myśl, czy obiekt mego zainteresowania nie pokusi się o wyjście tylnymi drzwiami, przez które wypuszczają zwyczajowo konwojentów z grubszą gotówką. Niestety nie posiadłem jeszcze zdolności przebywania jednocześnie w dwóch miejscach więc uznałem, że najlepiej będzie jak się skoncentruję na tym miejscu, które z początku wydało się bardziej prawdopodobne.
Powolnie mijały minuty odmierzane coraz liczniej opadającymi z czarnego nieba płatkami śniegu. W stożkach światła spływającego z latarni gazowych sprawiały wrażenie ryżu rzuconego w niebo przed nowożeńcami któremu ktoś zatrzymał czas i dlatego opadał tak powoli ku ziemi. Zgrabiałymi z zimna palcami zapaliłem kolejnego papierosa. Kolejny raz spojrzałem na zegarek. Dochodziła szósta na wieczór. Zbliżał się moment prawdy. Nad dachami przetoczyło się przeciągłe echo gwizdawki parowozu.
Pięć minut później wrócił cieć z obchodu i otupując trzewiki z białego puchu wspiął się na schody. W sam raz by przytrzymać drzwi dwóm wychodzącym pracownicom, z którymi pożegnał się wylewnie uchylając czako. Wszedł do środka, ale nie zdążył zadomowić się tam na dobre. Zmuszony został wypuścić kolejnych pracowników kończących właśnie pracę. Schodzili i nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi, zatopieni w porywających rozmowach, rozchodzili się w swoje strony. Wrzuciłem niedopałek w zaspę gdzie dołączył do całkiem niezłej kolekcji pozostałych gdy pod krawężnik zajechał wielki wiśniowo–kremowy mercedes 630 w wersji dzielonej karety z lampami, w których można by wykąpać niemowlę. Starannie wypolerowane chromy błyszczały ciepło w żółtawym blasku padającym zza kloszy okolicznych lamp. Wóz mruczał cicho na jałowym biegu, ale szofer w czapce z daszkiem nie miał zamiaru wynurzyć się spod rozpiętego brezentu daszka. Najwyraźniej nie nadeszła jeszcze na to pora. Właśnie uchylałem mu uprzejmie ronda kapelusza jak na schodach pojawił się ponownie strażnik i wymuszonym szeptem dał mi znać:
– Idzie – musiał widzieć dziewczynę jak schodziła z góry bo wypuścił ją po chwili otwierając przesadnie eleganckim gestem ciężkie odrzwia. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że będzie pragnął zamykać je możliwie jak najdłużej. Zawiodłem go jednak srodze. Odziana w białe futerko z jakiegoś puchatego zwierza, z czapką pasującą do kompletu, dziewczyna zbiegła zwinnie na trotuar, rzuciła na mnie tęskne spojrzenie oczekując jakiegoś gestu, ale nie usłyszawszy najmniejszego dźwięku odeszła uwodzicielsko kręcąc pośladkami w kierunku dworca machając na odchodne czekającemu kierowcy. Wydawała się nie mniej zmartwiona niż spoglądający przez szparę ochroniarz, który kolejny raz nie zdążył schować się do środka bo znów zmuszono go żeby przed kimś otwierać. Tym razem zabrzęczały klucze zaplecione na wielkim kole z powyginanego drutu.
– Panie Schwarz, niech pan wszystko pozamyka starannie – usłyszałem głos Kronenberga. Drgnąłem.
– Się wie panie dyrektorze – zapewnił z oddaniem. – Zaraz zrobię obchód wszystkich pomieszczeń. Wie pan, że zawsze może na mnie liczyć.
– Doskonale Schwarz, doskonale – naciągając jasne rękawiczki z koźlej skóry na delikatne dłonie dyrektor zszedł na trotuar. Idealnie pasowały do grubego, wełnianego płaszcza w kolorze écru i starannie wymodelowanej fedory naciągniętej symetrycznie na głowę. Dostrzegł mnie opartego o ścianę, ale jeśli się zdziwił to nie dał tego poznać po sobie. Za kierownicą drapieżnie pomrukującego wozu zrobiło się jakby tłoczniej. Cicho uchyliły się drzwiczki i kierowca wyszedł na ulicę wpuścić do środka swojego pasażera.
– Mówiłem, że nie chciałby pan abym był jego przeciwnikiem – wyszeptałem wpatrując się w oblepiony świeżymi płatkami śniegu nosek mojego buta, którego skóra zdążyła już nabrać nieco jasnego nalotu przy podeszwach.
– Co pan powiedział? – Kronenberg zatrzymał się w pół kroku poprawiając wzorzysty, aksamity szal starannie ułożony pod szyją.
– To co słyszałeś – warknąłem przez zaciśnięte zęby nadal nie podnosząc wzroku na niego.
– Pan się zapomina panie Knocke. Nie wydaje mi się abyśmy pili bruderschaft – mięśnie twarzy stężały mu na policzkach zaś szofer zamarł w bezruchu przytrzymując klamkę drzwi, ale kątem oka dostrzegałem, że jest gotowy natychmiast ją puścić gdyby zaszła taka potrzeba.
– Tak się składa, że chciałem odświeżyć twoją pamięć – odlepiłem się od ściany i stanąłem w rozkroku naprzeciw niego.
– Czego pan chce? – na razie jeszcze nie tracił rezonu.
– To trudne do określenia. Można jednak posilić się o jedno słowo.
– Jakie? – na ulotny ułamek sekundy zmarszczył brwi.
– Sprawiedliwości – uśmiechnąłem się bezczelnie.
– Obawiam się, że nie rozumiem – wydawał się nieporuszony.
– Czy zrozumiesz jak powiem, że nie nazywasz się Kronenberg? – właściwie nie bardzo miałem pomysł jak zacząć. Ten sposób wydał się tak samo sensowny jak każdy inny.
– To doprawdy już jest przesadą – podał teczkę z lakierowanej na wysoki połysk skóry szoferowi, który usłużnie wstawił ją do wnętrza wozu, po czym odesłany gestem dłoni pozostawił drzwiczki uchylone i wrócił na swoje wysiedziane miejsce za kierownicą cały czas jednak obserwując ukradkiem co robię i co mówię. – Jakże niby się według pana nazywam? – wydawał się być rozbawionym całą sytuacją.
– Schäferlein. Jacob Schäferlein – usta zmieniły mu się w wąską, siną kreskę. Bez wątpienia trafiłem celnie.
– Pan jest nawet zabawny w tych swoich domysłach – uśmiechnął się szybko co miało zamaskować zdenerwowanie, które nad wyraz szybko pojawiło się na jego twarzy. Nie umknęło mi jego błyskawiczne przebieranie palcami i ucieczka prawej dłoni do kieszeni płaszcza co tylko zdawało się potwierdzać moją teorię.
– Bynajmniej. Nie wiele z tej zabawności zostanie jeśli powiem, że wiem też o dziewczynkach – zamarł w bezruchu wpatrując się spod półprzymkniętych powiek w moją twarz. Wiedziałem co było tego powodem.
– Wsiadaj gnoju – przez kieszeń wycelował we mnie coś co mogło być ołówkiem, ale równie dobrze mogło być lufą pistoletu. Akurat przechodziła jakaś tęga jejmość taszcząca wielki tobołek zawinięty we wzorzystą chustkę. Wykorzystałem ten moment zawahania na spojrzenie mu w głęboko osadzone oczy. Złote prince nez musiało się gdzieś zagubić.
– Na pewno tego chcesz? – upewniłem się.
– Oczywiście. – Kobiecina oddaliła się w mrok, a on wyszarpnął matowo połyskującego lugera[1] i mogłem zajrzeć w wycelowaną w moje czoło lufę, której z pewnością należało się obawiać. – Wsiadaj bez dyskusji. Przejedziemy się. Rolf! – zawołał szofera. – Sprawdź go.
Ten wyskoczył zza kierownicy i świńskim truchcikiem przyfalował do nas stając za moimi plecami. Wsunął dłonie pod pachy po czym przejechał nimi starannie do samych kolan. Wydobył dwoma palcami spod pachy ViS’a, z którego z wyuczoną gracją wysupłał magazynek. Następnie równie wprawnie sprawdził czy nie wprowadzono przypadkiem kuli do komory. Zatrzasnął zamek, zaryglował i zabezpieczył jakby robił to wcześniej niż siku do nocnika. Zadowolony ze swoich poczynań włożył pistolet wraz z kulkami do kieszeni kurtki i ponaglony gestem dyrektora obiegł marszczoną ryflami po bokach maskę żeby wsunąć się elastycznie za drewniane koło kierownicy
– Wsiadaj – warknął dyrektor. – Tylko bez wygłupów! – Posłusznie posadziłem się na tylnej kanapie obitej niezwykle wytworną tkaniną w duże, kwiatowe wzory. Kronenberg zrobił to samo cały czas trzymając mnie na muszce.
– Dokąd szefie? – wrzucając bieg odezwał się szofer zza lekko uchylonej szyby dzielącej przestrzeń pasażerską od zajmowanego przez niego miejsca.
– Jedź na zaporę – uśmiechnął się pod nosem.
– O tej porze? Ciemno będzie – rzucił przez ramię starając się utrzymać w miarę prosty tor jazdy na rozjeżdżonym śniegu Kaiser Wilhem Straße.
– I całkiem dobrze się składa. Będzie miło jak go odnajdą dopiero rano – Kronenberg mruknął bardziej do mnie niż do swojego podwładnego. – Zatrzaśnij drzwi i zasuń do końca szybę – rzucił mu rozkaz po czym skoncentrował się wyłącznie na mnie.
– Czego chcesz? – warknął gdy zgasła żarówka umocowana do sufitu. Mimo wszystko jednak w szarościach mroku doskonale można było dostrzec że nie przestaje trzymać pistoletu wycelowanego w moją pierś. Robił to w taki sposób, że nabierało się przekonania, że ma do czynienia z taką sytuacją nie po raz pierwszy.
– Mówiłem już. Sprawiedliwości – odparłem obojętnie.
– Dostaniesz. Tylko dojedziemy na miejsce – zachichotał złowieszczo. – Skąd wiesz jak się nazywam?
– Ptaszki ćwierkają – pistolet drgnął i ruszył pędem w kierunku mojej brody. Zdołałem jednak się zasłonić łokciem choć i tak zabolało.
– Mów – rzucił niezwykle ostro. Byłby tym w stanie przeciąć skórę policzka gdybym się tylko do niego zbliżył zanadto.
– Przyjechał tu taki jeden co to sprawę w Hamburgu prowadził i to i owo nam wczoraj powiedział – rozparłem się wygodnie między niezwykle miękką kanapą, a obitą pluszem ścianką.
– Widać kiepsko prowadził skoro do mnie nie trafili – zakpił.
– Brakowało mu kilku istotnych detali – odparowałem.
– A ty je niby miałeś? – nadal wyglądał na rozbawionego.
– Nie mieli okazji spotkać się z Willnerową – odrzekłem.
– Ty zaś miałeś jak sądzę.
– Oczywiście. Willnerowa wczoraj zamiast telefonu do prawnika poprosiła o widzenie ze mną.
– I co ci takiego ciekawego powiedziała, żeś się przykleił do mnie jak łajno do trzewika? – jechaliśmy dostojnie ulicami kładącego się spać miasta, które nie pretendowało do grona tych najbardziej zatłoczonych. Gdzieniegdzie zwieszające się ze ścian budynków, bądź zawieszone nad ulicami na pajęczynie drutów lampy dawały tylko co jakiś czas plamy żółtawego światła. Minęła nas jedna ciężarówka, która skręciła w jakąś boczną bramę zakładu z wysokim, pękatym kominem i zostaliśmy sami na szosie do Wüstewaltersdorf. Wóz powoli ale pewnie, przeskoczył pod uniesionymi szlabanami linii kolejowej do Breslau nawet specjalnie nie bujając na boki, a po chwili rozpoczął żwawo wspinaczkę na wzniesienie wyrastające tuż za tablicą oznajmiającą, że właśnie opuściliśmy Schweidnitz.
– Chociażby to, że to ty miałeś z nią romans, a nie Pechel, o co go wcześniej podejrzewałem – odpowiedziałem nad wyraz spokojnie jak na zaistniałą sytuację.
– Też mi nowina – prychnął pogardliwie.
– Jeśli spojrzeć na to z pewnej perspektywy to się okazuje, że ma to dość duże znaczenie – byłem pewny swego.
– Mówisz stanowczo zbyt skomplikowanie – wóz wspiął się już na szczyt wzniesienia i skręcił w prawo. W oddali zamajaczyły światła odległych zabudowań.
– Wydaje ci się – zignorowałem go.
– Mów prościej – zażyczył sobie podkreślając to wymownym skinieniem lufy.
– Willner przyłapał swoją żonę z Pechelem. To chyba pamiętasz?
– Nic mi do jej majtek – sapnął obojętnie jak podskoczyliśmy na nierówności przejeżdżając przez most nad linią kolejową do Kamenz.
– Teraz. – Rzuciłem, a on uniósł brew spodziewając się, że tego nie zauważę. – Pechel też wcześniej niczego do nich nie miał. Wiedział jednak, że ją szantażujesz.
– Czym?
– Tym, że doniesiesz Willnerowi o jej poprzednim życiu, o jej licznych kochankach, o tym czym się zajmowała i o dziewczynkach. Przecież to oczywiste – poczułem się trochę jak na spowiedzi.
– Co to ma do Pechela? – mógł być w tym wszystkim nieco zagubiony. Mnie też z niemałym trudem udało się uporządkować wszystkie fakty.
– Postanowił uszczknąć z jej alabastrowego ciała czegoś i dla siebie. Zdesperowana Karolina nie specjalnie wiedziała jak mu odmówić pewnie myśląc, że to część układu z tobą.
– Bo? – głośno przełknął ślinę.
– Przecież wiesz doskonale – stwierdziłem. – Po co mam ci tłumaczyć?
– Powiedzmy, że ciekawy jestem do czego udało ci się dojść – wóz znów podskoczył na jakimś wyboju. Przepłynęliśmy dostojnie między zabudowaniami pogrążonej w ciemności wioski i po pokonaniu dwóch zakrętów zbliżaliśmy się do krawędzi lasu, który porastał stoki Eulen Gebierge.
– Ech. Czy wy wszyscy musicie zmuszać mnie do opowiadania jak to wszystko było? – westchnąłem. – To jest już męczące.
– Wytrzymasz – ponaglił mnie jeszcze jednym skinieniem lufy i wjechaliśmy w mrok drzew.
– Jak byłeś dyrektorem oddziału Dresdner Banku w Hamburgu to ona pracowała u ciebie przez jakiś czas. Uwiodłeś ją w wyniku czego urodziła ci dwie śliczne bliźniaczki. Ty nie chciałeś ich uznać. W sumie można byłoby się spodziewać takiego postawienia sprawy po kanalii w twoim rodzaju, wszak masz żonę i z nią dwójkę całkiem dorodnych córek, koło których z chęcią bym się rozpędził. – Pogroził mi palcem co zupełnie zignorowałem. – Trzeba przyznać, że jakby się ta twoja pani zorientowała coś nawywijał na boku to miałaby podstawy żeby się nieco wyprowadzić z równowagi. Byłaby cię też przy okazji oskubała do gołego. Nie bez satysfakcji jak przypuszczam. Zabrałeś więc dziewczynki i oddałeś do mamki, matkę zmuszając do uwodzenia swoich klientów, którzy pobierają znaczną gotówkę z twojego oddziału. Ty jej ich wskazywałeś, co jest dość elementarne muszę przyznać. Miała ich nadawać Pechelowi, który w czasie jak ona oddawała się z nimi ars amandi włamywał się do kolejnych sejfów i je okradał – co jakiś czas ciemność za oknami przecinały ostre światła zabudowań Breitenchein. – Szantażowałeś ją od samego początku i wykorzystywałeś. Gdy dziewczyna w swej desperacji uznała, że może cię spróbować chwycić za przyrodzenie donosząc glinom o twojej roli to się spietrałeś.
– Bajdurzenie – wzruszył ramionami.
– Nie do końca – odparłem chłodno. – Żeby pozbyć się problemu napisałeś donos do mundurowych licząc na to, że ich pozamykają. Nie udało się, ale i tak wolałeś na wszelki wypadek zmienić otoczenie. Poprosiłeś o przeniesienie do Schweidnitz.
– Masz na to jakiś dowód? – wydął pogardliwie usta. Wyjechaliśmy zza zakrętu i w stalowym blasku księżyca spływającym w dolinę spomiędzy chmur dało się dostrzec majestatyczną ścianę zapory majaczącą w oddali.
– Chociażby to, że tu jesteśmy i jedziemy tam gdzie jedziemy – wozem zakołysało jak skręcaliśmy przez betonowy mostek mijając gospodę pana Grubbera po czym skrył nas cień rzucany przez dwa równe szeregi drzew.
– Nikt ci nie uwierzy – tylne koła zabuksowały na śniegu, a szyby wpadły w niekontrolowaną wibrację gdy szofer zbyt ostro skręcił kierownicą na ciasnym zakręcie oddzielonym kamiennymi słupkami od pobocza. Tuż za nim stromy stok wspinał się gwałtownie ku niebu.
– Twój problem polega na tym, że niektórzy już uwierzyli – zbliżyliśmy się do kolejnego zakrętu. Gdy karoseria pochyliła się pod wpływem siły odśrodkowej opadłem szybko na kolano po czym natychmiast wyprostowałem się do pionu licząc, że tego nie zauważy. Ze zgrzytem skrzyni biegów zaczęliśmy wspinać się pod najbardziej stromy, ostatni fragment drogi. W tym momencie dostrzegł, że w dłoni trzymam walthera wyciągniętego zza skarpetki, którą jego Rolf szczęśliwie przeoczył. Gdyby facet okazał się minimalnie bardziej dokładny to mógłbym być w dużych tarapatach. Kronenberg poświęcił równo trzy sekundy na ustalenie skąd mam broń. Wykorzystałem je na pociągnięcie spustu poprzedzone możliwie starannym celowaniem. W ciasnym wnętrzu kabiny wystrzał zabrzmiał jakbym odpalił fajerwerki w blaszanym wiadrze. Wszystko momentalnie zaszło siwą chmurą spalonego prochu, a kula trafiła go nieco poniżej obojczyka prawej ręki. Długo nie mógł dojść do tego co się stało. Bezwładna dłoń trzymająca lugera opadła na kolano, ale jakiś skurcz nerwów bądź nierówność na drodze spowodowała, że zacisnął palce. Wielki płomień wylotowy z jego armaty byłby mi osmalił czoło gdybym w porę nie zdążył się uchylić. Szofer jednak nie był w stanie i trafiony w okolice łokcia wypuścił z rąk obręcz kierownicy. W górę momentalnie wyleciało stado drzazg, podniosła się mgła włosia wypełniającego kanapy oraz szarych drobinek prochu. Wóz pozbawiony pewnego prowadzenia skręcił nagle w kierunku wysokich drzew porastających stromo opadający stok. Nie zatrzymała nas rozpięta między granitowymi słupkami stalowa lina, która z głuchym trzaskiem pękła i odleciała gdzieś w bok. Z łomotem giętej blachy przetoczyliśmy się przez krawędź szosy i wykonując dwa pełne obroty w prawo wpadliśmy między drzewa. Kierowca rozmazał swoje czoło na przedniej, pokrytej pajęczyną pęknięć szybie, mnie zaś udało się uchwycić zwisający ze ścianki parciany pasek dzięki czemu zdołałem się jakoś utrzymać się w środku. Po uderzeniu w jedno z drzew drzwi od strony dyrektora gwałtownie, z chrzęstem dartego metalu, odskoczyły i zabrały go ze sobą w ciemność. Wóz odbił się jeszcze od czegoś twardego, tym razem wykonując pół obrotu w lewo, by znieruchomieć lewą ścianą zanurzoną w śniegu. Nastała złowróżbna cisza przerywana jedynie cichym sykiem uchodzącego z silnika życia oraz cykaniem stygnącej stali.
Powoli otworzyłem oczy bojąc się lufy lugera, która mogłaby się we mnie wpatrywać swym ciemnym okiem. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Leżałem plecami na czymś zimnym i mokrym z ramionami szeroko rozrzuconymi na boki. Mój walther gdzieś się zapodział, a nad głową, przez dziurę po zaginionych drzwiach widziałem kołyszące się w stoickim spokoju bezlistne korony drzew. Próbowałem wstać, ale w pogniecionym wnętrzu było to co najmniej utrudnione. Wykopałem więc tylną szybę, za którą zionęła zimna i ciemna przestrzeń opadająca stromo w kierunku odległego dna doliny. Do środka przez powstałe otwory wpadło kilka białych płatków. Szofer poruszył się próbując rozcapierzonymi palcami zorientować się gdzie jest góra a gdzie dół.
– Żyjesz wszarzu? – rzuciłem w ciemność.
– Tak. Chyba – odpowiedziała mi szoferka. – Rozwaliłem tylko nos.
– Należało się. Jak ręka? – spytałem sam nie wiem dlaczego.
– Raczej nic poważnego. Przeszło na wylot – stęknął. – Ale piecze jak cholera. – Podniosłem się na łokciu żeby go obejrzeć jednak w tych warunkach nie byłem w stanie dostrzec niczego konkretnego. Przód samochodu skierowany był ku górze i jedyna lampa, która zachowała jeszcze sprawną żarówkę, oświetlała stok w kierunku szosy.
– Możemy uznać, że jesteśmy kwita za moje spodnie – stwierdziłem, choć do kompletnego wyrównania rachunków powinienem mu jeszcze obić gębę
– Mhmm… – mruknął niewyraźnie chyba nie specjalnie kojarząc to co mam na myśli.
– Daj mojego ViS’a – rzuciłem w ciemność. Odpowiedzią było stękanie jakby musiał przesunąć samodzielnie stalową szynę kolejową. Po chwili nad oparciem przedniej kanapy pojawiła się dłoń z pistoletem. – Magazynek – rzuciłem kolejny rozkaz. Posłusznie wykonał polecenie. – Wrócę tu po ciebie tylko skończę to po co mnie tu przywiózł.
– Nigdzie się nie ruszam – odparł spokojnym, niemal zrelaksowanym głosem, który po zastanowieniu brzmiał raczej niepewnie. Próbowałem chwycić go za ramię, ale niestety umknął bezwładnie gdzieś w lewo, w kierunku gleby.
Stękając i raniąc sobie dłonie o kawałki rozrzuconego wokoło szkła wydostałem się na zewnątrz. Wszędzie walały się jakieś rozerwane uderzeniem elementy blachy, fragmenty szyb, zapasowe koło czy drzazgi z przeoranych karoserią drzew. Silnik powoli wypuszczał z siebie jakieś ciśnienie, które uchodziło martwym trzeszczeniem. Rozejrzałem się w poszukiwaniu mojej zguby. Leżał na wznak na drzwiach, które oparły się pogiętą ramą okienną o drzewo jakieś dziesięć metrów wyżej w kierunku szosy. Ocknął się tuż przed tym jak zdołałem się wydobyć z rozbitego wozu. Dostrzegł mnie jak tylko wystawiłem głowę na spadający z nieba śnieg i natychmiast rzucił się do ucieczki wlokąc za sobą bezwładne ramię. Do krawędzi stoku miał może z pięć metrów.
Ślizgając się na opadłych liściach przysypanych zmrożonym śniegiem próbowałem ruszyć za nim. Moje zapędy ostudził pojedynczy strzał. Z głuchym dudnieniem korę drzewa tuż nad głową rozłupała pędząca kula, roztarła ją na mgłę drobnych drzazg i sporą część wsypała mi za kołnierz. Żałowałem, że czapka mi również gdzieś się zapodziała bo by z pewnością mogła uchronić od stróżki krwi jaka pociekła natychmiast po kręgosłupie.
Kronenberg wspiął się na szosę korzystając z wiszącego opodal, niczym zdechły wąż, fragmentu przerwanej stalowej liny po czym odwrócił się i próbował przebić mrok mrużąc oczy. Niestety ostatnia świecąca lampa wozu skutecznie uniemożliwiała dokładną obserwację. Dla pewności posłał jednak w moją stronę kolejne trzy kule, których echo długo krążyło między okolicznymi wzgórzami. Byłem w tej lepszej sytuacji, że w przebijającym się między gałęziami blasku księżyca i w światłach samochodu widziałem doskonale co robi. Wrzucił sobie pistolet do prawej kieszeni płaszcza i ruszył biegiem w kierunku zapory ślizgając się na bruku. Odczekałem chwilę aż zniknął za kikutami połamanych przez nas drzew po czym skacząc od jednego do drugiego zbliżyłem się ostrożnie do krawędzi szosy. Obawiając się zjadliwej kanonady niepewnie wysunąłem głowę w górę. Wyjrzałem zza kamiennego słupka, który szczęśliwie ostał się po naszej eskapadzie, choć na jego powierzchni wyraźnie widać było skrawki zdartej z karoserii farby. Kronenberg był już jakieś czterdzieści metrów przede mną. Nabrałem odrobinę pewności i wyskoczyłem na bruk żeby ruszyć za nim w pogoń. Usłyszał trzaskanie moich trzewików o granitowe kostki wystające co jakiś czas spod śniegu więc odwrócił się, wyszarpał pistolet z kieszeni i zmusił mnie do wykonania przepisowego padu na szosę w celu uniknięcia dwóch kolejnych, nadlatujących kul. Na całe szczęście raczej nie był zbyt dobrym strzelcem co dawało pewną, aczkolwiek niewielką, nadzieję na najbliższą przyszłość. Płomień z lufy rozjaśnił na moment jego twarz dzięki czemu zdołałem dostrzec powiększającą się czerwoną plamę na ramieniu barwiącą karminem jego nieskazitelny płaszcz uwalany już brudnym śniegiem w okolicy kolan. Odwrócił się i ponownie rzucił się do ucieczki szeroko rozrzucając poły na boki, szalik wlokąc za szyją niczym jakiś generalski proporzec. Nie mogłem pozwolić by uciekł zbyt daleko dlatego zerwałem się do najszybszego biegu na jaki mnie było stać. Nie zważałem już na to czy mnie słyszy czy nie, czy odczuwa zbliżającą się pogoń i czy coś w związku z tym zrobi. Minąłem jakąś słabo odśnieżoną dróżkę biegnącą po poziomicy w kierunku, z którego przyjechaliśmy, następnie zostawiłem z tyłu kilka nagich skał po lewej, lekko tylko pokrytych białym puchem, i zbliżyłem się do zakrętu, który prowadził wprost na koronę zapory. Był jakieś trzydzieści, może czterdzieści metrów przede mną, ale zdołał przyspieszyć gdyż szosa biegła tam już po znacznie mniejszym spadku. Zignorował czerwony sznur z tabliczką zakazu wchodzenia, odbił się wysoko jakby ćwiczył to co najmniej od roku i przeskoczył nad nim zwinnie wbiegając między kamienne obramowanie i zieloną barierę. Gnałem przed siebie ciężko pracując ramionami, dyszałem niczym jakieś szarżujące dzikie zwierzę, ale zimowe biegi wybitnie nie były moją ulubioną dyscypliną. Po prawej, między drzewami, mignęła masywna ściana zapory oświetlona zimnym światłem księżyca rozproszonym przez przepływające leniwie po niebie chmury. On był już w jednej trzeciej drogi do pierwszego wykusza gdy dopadłem drewnianego słupa energetycznego, o który oparłem się będąc tutaj za pierwszym razem. Kątem oka dostrzegłem rozbłysk wystrzału więc zmusiłem ciało do rzucenia się za niewielki kamienny murek tuż obok. Przywarłem do niego jakby miał sprawić, że nikt więcej do mnie nie będzie strzelał. Łapczywie łapałem powietrze wyschniętymi ustami próbując słuchem dowiedzieć się co robi. Jednak po odejściu echa wszędzie w około zaległa cisza. Czekał na mnie.
Ostrożnie wyjrzałem w lewo. Niczego nie udało mi się dojrzeć poza czerwonym sznurem i ścieżką wydeptaną w śniegu prowadzącą koroną, która gubiła się w mroku. Księżyc nadal chował się za jakąś chmurą. Spróbowałem wyjrzeć z drugiej strony.
Bam!
Bardziej na widok rozbłysku niż na dźwięk wystrzału umknąłem za załom. Nadlatująca kula odgryzła spory kawał kamienia nade mną by zrykoszetować pomarańczem i czerwienią w kierunku krzaków między drzewami. Przez pewną chwilę zastanawiałem się czy to nie jest dobry moment wydobycie ViS’a z kieszeni, ale uznałem, że mógłby mi niepotrzebnie krępować ręce, których jeszcze potrzebowałem. Wstałem. Nic się nie stało. Nie próbował mnie więcej trafić. Na koronie nie dostrzegłem też żadnego ruchu. Jeśli miał kolejny magazynek to miałem naprawdę tylko kilka chwil. Zerwałem się natychmiast do nerwowego biegu w jego stronę. Na całe szczęście nie strzelał tylko potykając się o zwisające ramię próbował jeszcze uciekać, byle dalej. Dopadłem go dokładnie w tym miejscu, z którego spadł Pechel. Cóż za ironia losu.
Wskoczyłem mu na plecy i kopniakiem obaliłem na zmrożony śnieg. Zanim się zatrzymał, całkiem spory kawałek szorował jeszcze twarzą po lodzie. Płaszczyk całkiem mu się poszargał, a szal skołtunił przybierając wygląd przesadnie kosztownej szmaty do podłogi. Sapał głośno. Odwróciłem go sobie tak żeby złapać za poły płaszcza i unieść do pionu. Nie oponował specjalnie. Spojrzałem kątem oka na rękę, w której matowo lśnił pistolet z otwartym zamkiem po wyrzuceniu ostatniej łuski. Ucieszyłem się, że moje obliczenia były poprawne. Nie chciałem myśleć co by się stało gdyby miał przygotowany gdzieś w okolicy jeszcze jeden, dodatkowy zestaw ołowianych argumentów. Teraz już nie stanowił najmniejszego zagrożenia.
Trzeba jednak było przyznać, że ta pogoń i dla mnie była całkiem niezłym wyzwaniem. Z trudem łapałem oddech ciężko przełykając zasychającą w gardle ślinę. Nie chciała spływać niżej. On oddychał płytko, przez nos, ale bardzo szybko. Cały czas wpatrywał się w moje oczy.
– Skurwysynu – wywarczałem w zimną, wyrachowaną twarz. Na razie na nic więcej nie było mnie stać. Gdzieś w dolinie, po ścianach domów rozrzuconych wzdłuż drogi przepełzł snop światła. Milczał.
– Skurwysynu – powtórzyłem z wysiłkiem wytrącając lugera w kierunku zmrożonego jeziora. Spadł w dół z głuchym łoskotem odbijając się parę razy od grubego lodu. – Myślałeś, że ci to wszystko ujdzie na sucho?
Uśmiechnął się tylko głupkowato. Trzasnąłem go w pysk tak, że z kącika cienkich ust pociekła wąska stróżka ciemnej krwi. To też nie wywołało u niego jakiegoś specjalnego wrażenia.
– Będąc na miejscu Willnerowej dawno bym cię zastrzelił. Każdy sąd by ją z tego wybronił – wysapałem z wysiłkiem.
– Dzieci – cicho charczał z trudem łapiąc oddech. Cały czas trzymałem go za poły płaszcza, miedzy którymi przelewał się niczym jakiś śnięty śledź o znacznie przerośniętych wymiarach.
– Co dzieci? – nie udało mi się zrozumieć o co mu idzie.
– Zabij mnie, a nie znajdziesz dziewczynek – wyszeptał. – Willnerowa to wiedziała i była mi posłuszna. Ty też musisz – przez twarz przebiegł mu jakiś niemrawy uśmiech zadowolenia.
– Willnerowa cię rozszarpie jak cię tylko dostanie w swoje ręce. Trzy razy wystawiałeś ją do wiatru – zignorowałem jego groźbę.
– Co ty nie powiesz? – uśmiechnął się lekko odczuwalnym drganieniem warg. Cały czas próbował złapać oddech.
– Trzy razy ją do wiatru wystawiłeś gnoju – powtórzyłem. – Pierwszy raz jak ją uwiodłeś i sprawiłeś bliźniaczki.
– Wiedziała w co się pcha – burknął obojętnie.
– Ale chciała je wychować. Po swojemu – odparłem twardo.
– Żeby mnie szantażować? Niedoczekanie! – splunął czerwoną śliną na śnieg, który przyjął to całkiem obojętnie.
– Jasne. Lepiej było je jej zabrać – zakpiłem wydymając usta lekceważąco.
– Była bardziej uległa – zaśmiał się niemo jakby zupełnie nie zdając sobie sprawy z powagi sytuacji.
– Nie wątpię. Tyle, że tego rodzaju uległość lubi się zemścić. Zemściła się w czasie napadu na hrabiego von Balke, jak policja nie zdołała jej złapać pomimo twego donosu. Wtedy też oszwabiłeś ją drugi raz. Zabierając kasę, pryskając i zostawiając samej sobie. Cudem wtedy uniknęła aresztowania i dwa lata jej zajęło wytropienie miejsca gdzie się zadekowałeś. Przyjechała tu za tobą licząc na to, że w końcu jej pomożesz, dasz uczciwą pracę, cokolwiek, przez wzgląd na wasz uprzedni romans. Ale ty wolałeś to rozegrać po swojemu. Podałeś namiar na Willnera i kazałeś na niego zapolować – wiedziałem, że sapię jak jakaś mocno rozregulowana lokomotywa, ale było mi to zupełnie obojętne. – Jesteś tchórzem! Najzwyczajniej bałeś się, że twoja żona dowie się wszystkiego. Do tego Karolina była dla ciebie zagrożeniem bo wiedziała za dużo o twoich kombinacjach i podwójnej grze z kasą, jeszcze tam, na północy. I o tych wszystkich napadach, które zorganizowałeś.
– Skąd to wszystko wiesz? – jęknął rozcierając wierzchem dłoni po policzku krew z wargi.
– Karolina bardzo się ciebie bała. Bała się tak bardzo, że chcąc mieć mnie z głowy nasłała na mnie jednego karakana co to nie potrafi poprawnie pistoletu trzymać. W końcu jednak przestała się bać i sama mi powiedziała jak było. Jesteś gorszy niż tapetowa flądra[2]. Brzydzę się tobą – splunąłem tuż obok jego głowy. Nie zareagował żadnym odruchem więc kontynuowałem. – Cały czas myślałem, że z Pehelem miała romans tam, w Hamburgu. Zresztą sama mi to próbowała tak przedstawić na początku.
– I bardzo dobrze – wyszczerzył poplamione krwią zęby.
– Chwilę mi zajęło zanim się połapałem co w tym wszystkim jest nie tak. Przedobrzyłeś i to mi dało do myślenia.
– Kiedy niby?
– Jak byłem u ciebie poprzednio to stwierdziłeś, że się nigdy nie widywałeś na stopie prywatnej z Willnerami, ale nie zapomniałeś kazać mi ją pozdrowić.
– Czysta kurtuazja.
– Odrobinę zbyt czysta jak na kogoś kto nie miał okazji jej widzieć. Ja bym raczej w takiej sytuacji nie znał koloru jej włosów. – Wzruszył ramionami. – Sama mi dała sygnał, że może w tym wszystkim być drugie dno jak ją postawiłem pod ścianą w ich salonie.
– Biedaczka – zakpił.
– Powiedziała wtedy, że nic nie rozumiem.
– I co z tego?
– Upokorzyłeś ją i poniżyłeś, a gdy do niej uśmiechnęła się odrobina szczęścia i spotkała na swej drodze Willnera, to wpadłeś na genialny pomysł jak sprawić, żeby trefna kasa, z jaką nic nie mogłeś zrobić od tylu lat, przestała być trefną. Musiałeś tylko poczekać aż Pechel wyjdzie z więzienia.
– Genialne, prawda? – ponownie wyszczerzył zęby, w szparach między którymi pojawiły się czerwone bąbelki. Trzasnąłem go w pysk raz jeszcze. Dla równowagi tym razem z lewej strony. Głowa odskoczyła do tyłu, ale przetrzymał. Posadziłem go w narożniku muru bo stać o własnych siłach nie bardzo miał możliwość. Minęła minuta wpatrywania się w niego z góry zanim skonstatowałem, że okrutnie chce mi się palić. Sięgnąłem po pudełko Avide. Zostały dwa. Wsadziłem sobie jednego do ust poważnie się zastanawiając czy drugiego nie wepchnąć jemu. Uznałem jednak, że byłby to zbytek dobroduszności. Zapaliłem zaciągając się z lubością. Jego twarz oświetliło martwe światło księżyca, który po ustaniu kanonady zdecydował się wyjrzeć zza chmury i sprawdzić co się dzieje. Kronenberg niemal leżał na nawianym śniegu z szeroko rozrzuconymi na boki nogami. Wyglądał na zupełnie martwego. Kucnąłem.
– Zmusiłeś ją do tego aby napisała do niego kartkę. Potem pojechałeś do niego do więźnia ustalić szczegóły, tak było, prawda?
– Nie masz na to dowodu – niemal niedostrzegalnie uniósł kąciki ust.
– Nie wysłałeś kartki tylko dałeś mu ją do ręki. Gdyby było inaczej niż mówię byłyby na niej stemple pocztowe.
– I co z tego? Żaden sąd by temu nie dał wiary – wydął popękaną wargę tak jakby miało to symbolizować lekceważenie. W jego sytuacji było to niebezpieczne balansowanie na linie.
– Jeśli go powiązać z rejestrem odwiedzin w pudle, w którym siedział Pechel i widniejącym w nim twoim nazwiskiem to takim się już staje. Tym samym kolejny raz zmusiłeś tę dziewczynę szantażem do współpracy. Zgodziła się na to bo po raz pierwszy w życiu naprawdę liczyła, że wreszcie coś udało się jej osiągnąć i między innymi z tego tytułu coś dla niej zrobisz wywiązując się z obietnic. Liczyła, że w końcu poukładała sobie życie. Bez ciebie – wydmuchałem w stronę jego twarzy gęstą chmurę dymu. – Zresztą moim zdaniem każda kobieta by się zgodziła na wszystko byle by tylko ratować swoje dzieci – dodałem po chwili.
W odpowiedzi dostałem tylko nieme wzruszenie ramion.
– Zrobili z Pechelem to czego od nich oczekiwałeś. Wszystko udało się tak jak planowaliście, ale Pechel miał pecha. Jadąc do ciebie oddać twoją działkę spadło mu się z zapory.
– Niezamierzony bonus – uśmiechnął się pod nosem złowieszczo.
– Nie wiem czy to ważne, ale chłopina spadał właśnie z tego miejsca – cisnąłem niedokończonego papierosa w mrok. Jakoś nagle przestał mi smakować. Zgasł z cichym sykiem wpadłszy w małą hałdkę śniegu.
Zrobił taką minę jakby widywał nieboszczyków spadających z zapór co najmniej trzy razy dziennie. Znów chwyciłem go za poły płaszcza i postawiłem do pionu. Nogi jednak odmówiły posłuszeństwa i zwiotczał w moich dłoniach. Oparłem go więc o kamienne obramowanie tak, że połowa tułowia przechyliła się niebezpiecznie w stronę czterdziestometrowej przepaści. Delikatnie przywołało mu to trzeźwość na twarzy.
– Nie masz pojęcia jaką mam ochotę posłać cię w tę samą drogę – warknąłem wprost między pozbawione jakiegokolwiek wyrazu, przekrwione oczy.
– Dziewczynki. Pamiętaj o dziewczynkach – źrenice uciekły mu pod powieki, a głowa poleciała do tyłu uderzając potylicą o znajdujące się za nią głazy. Nie zrobiło to na mnie większego wrażenia. Potrząsnąłem nim aż wzrok wrócił na swoje miejsce i był w stanie spojrzeć na mnie choć próżno by szukać w tym jakiejkolwiek sympatii. Było to jedno z tych spojrzeń, które musi przebić się przez gęstą mgłę.
– Jak Karolina odkryła co się tutaj stało to doszła do wniosku, że sama musi dokończyć sprawę. Chodziło jej właśnie o córki. Dlatego tak walczyła o pieniądze i tak mocno chciała wywiązać się ze swojej części umowy z tobą. Wtedy tego nie wiedziałem, ale dzisiaj już wiem. To wszystko było przyczyną, dla której była gotowa mnie zabić byle tylko dostarczyć ci te pieprzone pieniądze. Problem jednak w tym, że ty nie miałeś najmniejszego zamiaru wywiązywać się z obietnic. Był to doskonały układ, który moim zdaniem miałeś zamiar w jakiś sposób kontynuować.
– I co mi zrobisz? – wyseplenił butnie niemal bez kontroli bujając głową na boki.
– Chcesz się przekonać? – burknąłem.
– Dawaj – zażądał.
Podniosłem go na tyle wysoko nad siebie, że pośladkami oparł się o krawędź obmurowania. Na całe szczęście nie był ani grubokościsty, ani nie miał nadwagi więc nie sprawiło mi to jakiegoś specjalnego kłopotu. Popchnąłem łokciem jego kolana i dzięki temu stopy niemal bezwładnie spadły w zimną i ciemną czeluść. Od lewej oderwał się starannie wypastowany trzewik i w milczeniu poszybował w dół kilka razy odbijając się od ściany zapory. Bez żadnego oporu zsunął się tułowiem w dół. Przed upadkiem w lodowatą, targaną wiatrem, ciemność powstrzymywały go tylko moje zmarznięte i poobijane dłonie oraz zdolności jego krawca w przyszywaniu połów płaszcza. Zawisł tak całkowicie zdany na moją łaskę.
– Dziewczynki. Pamiętaj o dziewczynkach – wycharczał plamiąc krwią kąciki ust, z których cienkie stróżki spływały ku brodzie.
– Ja wiem gdzie są dziewczynki – gdzieś daleko za plecami usłyszałem chrupanie ugniatanego śniegu Jakieś zwierzę musiało wyjść na żer.
– Co? – przez mgnienie oka wyglądał na zdruzgotanego, całkiem jakby zrozumiał że przewaga nade mną zmalała mu niemal do zera i faktycznie powinien zacząć się obawiać zgrabnego lotu w kierunku dna doliny. Minęły długie trzy sekundy zanim zorientowałem się, że to wcale nie jest udawane. Szczęka opadła mu do samego bruku muru, za którym wisiał. – Skąd?
– Trzeba być debilem albo cholernie zapatrzonym w siebie samolubem aby co miesiąc kazać się wieźć szoferowi w jedno i to samo miejsce i sądzić, że nikt nie będzie miał żadnych podejrzeń – wyrzuciłem z siebie. – Do tego miałeś jeszcze cholernego pecha.
– Jakiego znów pecha? – wycharczał tak niewyraźnie, że raczej się domyśliłem co mówił niż byłem w stanie zarejestrować poszczególne słowa.
– Pamiętasz jak dwudziestego siódmego byłeś w Breslau z prezentami świątecznymi dla dziewczynek?
– Skąd to wiesz? – coraz bardzej seplenił.
– Twój szoferzyna mnie wtedy obsobaczył jak jakiego pennera jakżeś wysiadał. Wybrudził mi płaszcz i odjechał bez przeprosin.
– Widocznie ci się należało – stwierdził radośnie.
– Ja nie mam zamiaru puszczać płazem takich zniewag – odparowałem.
– Bez mojej zgody i tak nie uda się wam ich wyciągnąć – postanowił jednak grać hardego do samego końca.
– Myślę, że nie doceniasz mojej skuteczności i zdolności negocjacyjnych – ramiona zaczynały mi cierpnąć mrowieniem, na które nie mogłem nic poradzić.
– To mnie puść. Przekonamy się – odparł pewnie.
– To byłoby zbyt piękne, co Schäferlein? – Faulenbach odezwał się spokojnie, niemal uspokajająco – Wydaje ci się, że uciekłbyś od wszelkiej odpowiedzialności, co? Nic z tych rzeczy – ujął mnie za nadgarstek. – Panie Wilhelmie, może go pan wciągać z powrotem. Mamy dziewczynki. Moi ludzie w Breslau ustalili, że miał pan całkowita rację, a pani Karolina, pańska Jacqueline i pani Magda już po nie jadą tym krążownikiem Willnerów – dodał głosem, w którym przy odrobinie dobrej woli mógłbym wyczuć nutkę podziwu.
Odetchnąłem z ulgą i z trudem wykonałem co polecił. Zdążył na czas.
– Czyli miałem rację? Były w Ursulinen Lyzeum w Breslau? – upewniłem się.
– Tak. W całej rozciągłości. Doskonale się pan sprawił – dodał gdy już dyrektora postawiłem między nami. Krążenie w rękach powoli zaczęło wracać. Tak niewiele brakowało.
© Andrzej Szynkiewicz; Wrzesień 2014 – Styczeń 2017