3.
Przyjąłem to zlecenie pomimo, że nie miało ono niczego wspólnego ze sprawami, do których przywykłem. Przyczyną takiej decyzji nie były też dwie setki będące perspektywą zapłaty za kilka dni wypoczynku w towarzystwie pięknie zbudowanej i doskonale zadbanej kobiety. Zrobiłem to bo wydało mi się, że należy mi się odrobina urlopu i wytchnienia po wydarzeniach nocy, w czasie której przybyła mi dziura w ramieniu, uznałem, że mogło to być zwyczajnie całkiem sympatyczną odmianą. Umówiłem się więc z piękną Jacki na następny dzień pokazać jak pracuję. W tym celu musiałem odkopać spod śniegu mojego opla i doprowadzić go do stanu używalności. Z ledwością zdążyłem żeby dziesięć minut na dziesiątą podjechać nim wprost pod kamienicę gdzie mieściło się moje biuro. Zanurzając świeżo wypastowane trzewiki z lśniącej, brązowej skóry w opadły od wczoraj, ale jeszcze nie uprzątnięty śnieg, ruszyłem w kierunku hotelu Monopol[1] gdzie się zatrzymała razem z ojcem. Zostawiłem po prawej przeszklone wejście do domu towarowego o tej samej nazwie, który zapraszająco kusił wielkimi oknami wystaw, po czym zostałem wchłonięty przez wybudowane specjalnie dla naszego kochanego Adolfa arkady nad wejściem głównym. Boy w trzyrzędowej marynarce z grubego sukna o świecących czystością guzikach otworzył przede mną drzwi kłaniając się nisko. Uchyliłem kapelusza, ale nie miałem zamiaru rewanżować się jakąś monetą. Skryta w łuku schodów recepcja, a dokładniej jej obsługa, powiedziała mi, że moja piękność przesiaduje jeszcze w numerze. Wydzwoniłem ją więc oznajmiając, że złożę swe umęczone ciało w objęcia hokera przy barze. Z zaciekawieniem, które można by przyrównać jedynie do oceniania przez ludożercę zawartości łodzi ratunkowej wyrzuconej na brzeg jego wyspy, taksował mnie wtłoczony w przyciasny, aksamitny, czerwony mundurek facet o zapadłych policzkach oraz sinej, zmęczonej cerze. Intensywnie wydeptywał służbowe kółka w puszystym dywanie rozwiniętym po środku hallu. Zignorowałem go aby przysiąść na wyłożonym czymś miękkim i przyjemnym w dotyku stołku. Z ustawionego przede mną na srebrnej tacce kieliszka wyciągnąłem wykałaczkę, wsunąłem ją między zęby, zamówiłem wodę sodową i zapaliłem. Byłem jedynym klientem więc niemal natychmiast barman podał wysmukłą szklankę, do której wsunął słomkę na koniec popychając zestaw w moją stronę na małej, papierowej chusteczce. Oparłem nadgarstki na krawędzi polerowanego blatu otoczonego grubą, mosiężną rurą pełniącą rolę poręczy. Zdążyłem wypić drugą porcję zanim poczułem wypielęgnowaną dłoń na mym ramieniu. Dziś miała na sobie zamszową, brązową kurteczkę kroju lotniczego ze śnieżno–białym puchem wystającym spod kołnierza oraz rękawów. Na głowę wsunęła czerwony, futrzany rondel, z którego zauszników zwieszały się na rzemykach dwie kulki pomponów do wiązania pod szyją. Dyndały wesoło przykuwając wzrok na tej wysokości, na której dobre wychowanie powinno kazać go odwrócić aby nie wyjść na prostaka. Dla wyraźniejszego pokazania uwodzicielskiego wcięcia w talii przewiązała się szerokim pasem ze złotą klamerką wielkości i kształtu sporej koperty. Dym z mojego papierosa pozostawionego bezpańsko na wygiętej krawędzi popielnicy z lanego szkła w kolorze pruskiego błękitu unosił się ospale ku sufitowi. Otoczył zawieszony pod nim prosty żyrandol w formie mlecznego plafonu z wzorami liści jakichś pradawnych roślin, które komponowały się z podobnymi, odciśniętymi w tynku. Dziewczyna niezmienne wywierała na mnie piorunujące wrażenie.
– To gdzie mnie dzisiaj zabierzesz? – przerwała niezręczną ciszę. Zostałem też obdarzony uwodzicielskim perskim okiem. Dopiłem i dumny jak paw powiodłem ją przez westybul na owiewany lekkim mrozem trotuar. Przepuszczając dwunastkę z reklamą zup Knorra w puszkach przekroczyliśmy Schwednitzer Straße mijając po lewej St. Hieronymus[2]. Prowadziłem ją do klatki schodowej kamienicy Zwinger Platz numer jeden, której zakręcone schody dostarczyły nas na piętro. Otworzyłem przed nią drzwi i weszła do obszernego przedpokoju jaki zamieniono na rodzaj poczekalni jakiej jedynym wystrojem był stary, trzeszczący, odrapany stół, kilka powycieranych, zakurzonych krzeseł i sterta przeterminowanych gazet zalegająca pod dawno już wyblakłą ścianą oraz rozpruty, zakurzony dywan. Z oddali dobiegało uporczywe walenie w klawisze maszyny do pisania, które na mnie nie robiło najmniejszego wrażenia. Zatopiona w lekturze od wieków nie czytanego czasopisma siedziała tu drobna, starszą pani w czerni. Na ramiona miała zarzucony czarny płaszcz zdobiony frędzlami z jedwabnego włosia, dłuższego niż karakuły i nie tak poskręcanego. Spod niego przeciskała się koronkowa bluzka ze stójką pod szyją. Z owalnej twarzy otoczonej lokami siwych włosów biła niezaprzeczalna dystynkcja. Paląc papierosa o aromatycznym, czekoladowym tytoniu wetkniętego w cygarniczkę z grubego bursztynu przewracała ze znudzeniem kolejne strony wypełnione jakimiś zapomnianymi fotografiami.
Wprowadziłem Jacki do mojego królestwa z przesadną kurtuazją otwierając drzwi o mlecznej szybie i zdezelowaną żaluzją trzepoczącą się przy każdym ruchu. Jeśli miałem zrobić sobie kilka dni wolnego musiałem zostawić kartkę ze stosowną informacją dla tak mocno zdesperowanych klientów, którzy mieliby na tyle odwagi, aby chcieć skorzystać z moich usług. Moja pani rozejrzała się niepewnie stojąc po środku w oczekiwaniu przyjęcia od niej kurtki. Generalnie nie było tu czego podziwiać. Ascetycznie wyposażone, zakurzone, zaniedbane biuro jakich wiele w centrum miasta. Centralnie, pod przeciwległą ścianą ustawiłem biurko z blatem skrytym pod szybą, naprzeciw fotel o zniszczonej, zielonej skórze przeznaczony dla petentów, po lewej i po prawej kilka szafek na akta, dawno nie używaną maszynę do pisania marki Mercedes, telefon, którego słuchawką można by zabić gdyby nią rzucić komuś w skroń, a w rogu wieszak z giętego drewna i schodzony dywan na klepkowanej podłodze. Nic wielkiego, ani nie napawającego specjalną dumą. Odebrałem od niej kurtkę z czapką, a następnie wskazałem fotel. Zgodziła się z ochotą i zapadła się w wygniecione pośladkami siedzisko, które przyjęło ją z pewną dozą niechęci sygnalizowanej tumanem kurzu podniesionym ku sufitowi. Ja zaś spocząłem na swoim stałym miejscu za biurkiem i splotłem dłonie pod brodą wpatrując się w jej czujnie, błądzące wokoło oczy.
– Chyba się zawiodłaś, dobrze myślę? – zagadnąłem.
– Czym? – nie przerywała zapoznawania się z wystrojem wnętrza. Na dłuższą chwilę zawiesiła swe chabrowe oczy na wiszącej na ścianie, oprawnej w ramki, licencji tłoczonej złotą czcionką.
– Stanem faktycznym – wskazałem wokoło.
– Dlaczego? – zdziwiła się przenosząc wzrok na mą twarz.
– Niestety nie mam do czynienia wyłącznie ze sprawami wielkimi, dającymi okazję odwiedzania samych arystokratycznych pałaców – starałem się być możliwie najbardziej poważny jak się tylko dało. – Proza życia moja droga. Biuro mieć muszę, choć właściwie ostatnio coraz rzadziej z niego korzystam.
– Rozumiem, że odwiedzasz głównie podejrzane spelunki i ciemne zaułki – zachichotała.
– Aż tak źle to nie jest, ale zdarza się bywać w miejscach, gdzie lepiej nie rozstawać się z gazrurką, jeśli o to ci chodzi – uśmiechnąłem się. – Wybitnie nie jest to środowisko przyjazne ślicznym kobietom.
– Twarda jestem – pewny siebie uśmiech spłynął wzdłuż kształtnego noska. Mnie tam takie życie wcale by nie przeszkadzało – dodała spokojnie.
– Jedno muszę przyznać. Jestem panem swojego czasu i bywa, że nie wracam do domu przez kilka dni – zrobiłem zatroskaną minę, która miała dobitnie wskazywać, że żadnej pani domu taki styl pracy z pewnością by nie odpowiadał.
– Kto ci wtedy koty karmi? – spodobała mi się jednak jej spostrzegawczość.
– Mam przyjaciół niedaleko. Prowadzą restaurację i mają klucze, a ja do nich zaufanie.
– Biedne zwierzęta – dodała z doskonale udawanym zatroskaniem
– Dlaczego tak uważasz? – zdziwiłem się.
– One potrzebują ciepła, miłości ludzkiej, wygłaskania za uchem i tym podobnych atrakcji – zrobiła słodkie oczy jakby sama miała zamiar natychmiast nadstawić swój kark.
– Przeżyją. Mnie jakoś nikt wygłaskiwać nie chce – wzruszyłem ramionami.
Roześmiała się w sposób pozwalający dokładnie policzyć migdałki.
– Słyszałam, że akurat na ilość kandydatek do tej roli to nie możesz narzekać – goszczący na jej twarzy uśmiech rzeźbił w policzkach dołeczki, od których trudno było oderwać wzrok.
– Nie zaczynaj – pogroziłem palcem, a ona śmiała się dalej. – Zdarza się, że mam sporo wolnego czasu to wykorzystuję go tak żeby było wesoło.
– Lubię gdy jest wesoło – przyznała niemal poważnie.
– No to ustaw się w kolejkę – Znów wybuchła nieskrępowanym śmiechem. Wstałem nalać do porcelanowego dzbanka wody z niewielkiej umywalki wprawionej w ścianę koło drzwi po czym ustawiłem go na miniaturowej kuchence elektrycznej i wsunąłem wtyczkę do bakelitowego kontaktu.
– Musisz mieć sporo kasy aby tę całą kolejkę zapraszać na tańce wtedy gdy masz czas wolny.
– Kokosów z tego nie ma, ale udało mi się odłożyć trochę grosza jakiś czas temu – stwierdziłem siląc się na obojętność.
– Okradłeś bank? – zachichotała kolejny raz. Zaczynał mi się podobać ten dźwięk.
– Nie – uśmiechnąłem się krótkim ruchem warg. – Prowadziłem sprawę jednego faceta co to wżenił się w majątek. Podpadł żonie i jak go wsadzili to go skrupulatnie oskubała…
– A ty zakręciłeś się koło pięknej rozwódki – wtrąciła się wdzięcznym ruchem odgarniając niesforny kosmyk jak opadł jej na gładkie czoło. Z wysmukłego palca mignął do mnie pierścionek wyglądający niczym mały kopczyk skrzących się diamentowo płatków śniegu oprawionych w białe złoto.
– Nie. Udało się odzyskać akcje firmy jej ojca, które on fałszował. W zamian dostałem ich trochę i zamieniłem na całkiem niezłe honorarium.[3]
– Ciekawe. Czyli, że można na tej robocie czasem zarobić? – przekrzywiła głowę w zainteresowaniu.
– Zdarza się, choć zdecydowanie więcej jest z tego stresu, nerwów i nieprzespanych nocy.
– No, no… Coś mi się wydaje, że akurat nieprzespane noce miewasz z zupełnie innych powodów.
– Pomówienia – machnąłem ręką.
– I ja mam w to uwierzyć? – pokiwała głową z politowaniem.
Wstałem nalać wrzątku do przygotowanych uprzednio szklanek i stuknąłem nimi o szkło blatu. Z dolnej szuflady szafki na akta wydobyłem cukiernicę licząc, że będzie tam coś co choć odrobinę przypomina cukier. Kątem oka dostrzegłem, że próbuje zajrzeć do wnętrza szuflady, w której trzymałem spec–flaszki na różne nieprzewidziane okazje. W większości zostały wcześniej przezornie opróżnione, ale jakiś koniak mógłby się tam jeszcze znaleźć. Gdy podałem jej jedyną dostępną łyżeczkę spojrzała na mnie dość wymownie. Sięgnąłem zatem głębiej po dwie pękate szklaneczki z podrapanym nadrukiem, nalałem czegoś mocno orzechowego w kolorze oraz zapachu po czym wsunąłem w jej dłoń jedną z nich. Przyjęła to wszystko z błogim zadowoleniem.
– W zasadzie zbyt wcześnie na picie czegoś mocniejszego, ale chyba nikt się na nas nie obrazi – wyszczerzyłem kły w bezczelnym uśmiechu.
– Tym bardziej, że nie bardzo macie tutaj napalone – rozejrzała się w poszukiwaniu jakiegoś pieca, do którego można by dołożyć co nieco. – Cieć niedomaga?
– Czasem zdarza mu się zapić. – Zderzyliśmy się uniesionymi kieliszkami. W zasadzie to nie specjalnie pijam taki rodzaj alkoholu. Ta butelka musiała do mnie trafić w ramach jakiegoś podziękowania za rozwiązaną sprawę. Korzystałem z niej wyłącznie dla wzmocnienia herbaty czy kawy w chłodne dni czując się przy tym jakby zmuszono mnie do wypicia połowy asortymentu perfumerii Ermlera[4]. Trzeba było jednak przyznać, że to świństwo rozgrzewało w niezwykle pozytywny sposób.
– To tak jak tobie – zakpiła.
– Mówiłem ci, że to wszystko pomówienia – zbyłem ją. – W pracy nie pijam.
– Widzę właśnie – pokazała swoje białe ząbki w uśmiechu mającym oddać dumę i zadowolenie z doskonałego dowcipu jaki zaserwowała.
– To leczniczo – popatrzyłem na puste szkło. – Umiesz ładnie pisać? – zmieniłem temat.
– Co? – zaskoczyłem ją.
– Czy kaligrafia jest twoją mocną stroną? – wyjaśniłem pospiesznie. – Ja raczej piszę jak kura pazurem.
– Myślę, że nie odstaję od średniej w tym względzie – wydawała się być zaintrygowana. – Dlaczego pytasz? – odstawiła swój kieliszek.
Nie odpowiedziałem tylko wstałem ze swojego miejsca i kazałem jej na nim usiąść. Podałem pióro z kałamarzem, z bocznej szafki wyciągnąłem blok z grubymi, żółtawymi kartkami. Próbowała nie dać poznać po sobie że moje ruchy ją w jakikolwiek sposób zdziwiły.
– Pisz – zaordynowałem. – Z powodu obowiązków służbowych biuro detektywistyczne będzie nieczynne do piątku, szóstego stycznia – odczekałem, aż zawijając fikuśnie czubeczek języka na górną wargę, skończy to co podyktowałem. – Na dole dopisz jeszcze tak: W sprawach pilnych i niecierpiących zwłoki kontaktować się z biurem pisania podań, pokój numer trzy. – Mieli tam podany telefon do Schulmbachów więc jak kto będzie nagle potrzebował ze mną kontaktu to sobie powinien poradzić.
– Czyli, że będziesz mnie teraz niańczyć? – podniosła wzrok znad kartki. Odłożyła pióro sięgając po herbatę
– Zrobię sobie małe wakacje – potaknąłem. – Ale z niańczeniem będzie to miało niewiele wspólnego. Zapewniam cię – sięgnąłem do szafki na akta i wydobyłem z niego hurtowe pudełko Avide. Z kieszeni marynarki wyciągnąłem podróżne, z cienkiej, giętej blachy lakierowanej na kremowo i zacząłem przekładać do niego papierosy.
– Czyli byłaby szansa abyś spędzał te wakacje w moim towarzystwie? – Zdziwiła się. Rozmawiając z jej ojcem przez telefon dzisiaj rano potwierdziłem przyjęcie zlecenia, ale najwyraźniej nie miał głowy żeby jej to przekazać. Przy takim rozwoju wypadków nie pozostało mi nic innego jak potwierdzić:
– Jeśli szanowna pani nie będzie miała nic przeciwko to ja zdecydowanie będę zadowolony – napełniłem kieliszki kolejną porcją orzechówki. Jej poziom w butelce obniżył się tym samym w sposób wysoce nieakceptowalny. Zdaje się, że zmusi mnie to do zadbania o uzupełnienie zapasów.
– Czyli przyjąłeś zadanie od mojego ojca? – upewniła się.
– Tak. Nie mówił ci? – odpowiedziałem szczerze. – Myślałem, że to dla niego dość istotne.
– Nie. Nic nie powiedział – zmartwiła się, ale tylko odrobinę. – To jednak oznacza, że zgodził się na to abym pozostała tutaj w Breslau i pojechała w góry – radość jaką widać było w jej oczach mógłbym jeść łyżkami codziennie na deser.
– Na to wychodzi – zgodziłem się.
– Cieszę się. Będziesz miał okazję pokazać mi kilka tych ciemnych zaułków, w których pracujesz – zachichotała co wprawiło jej bujną czuprynę w urocze falowanie.
Wstałem opłukać opróżnione szklanki po herbacie, podałem kurtkę, otworzyłem drzwi, wsunąłem kartkę za framugę szyby i już mieliśmy wychodzić na klatkę schodową, gdy przeglądająca gazetę starsza pani ożyła unosząc się do pionu.
– Trzeba będzie poszukać w górach jakiegoś sensownego noclegu w pensjonacie z dobrą kuchnią. Myślisz, że udałoby się to jeszcze przed sylwestrem? – spytała nakładając swoją czapkę z pomponami.
– Obawiam się, że z tym akurat może być problem – odparłem poprawiając jej kołnierz. Z doświadczenia wiedziałem, że o tej porze roku zawsze mieli nadkomplet. Przez ulotną chwilę zajrzałem w oczy petentki w czerni.
– Pan Wilhelm Knocke? Prywatny detektyw? – odezwała się głosem kogoś, kto z powodzeniem mógłby usypiać całe stada dzieci czytając im bajki na dobranoc.
– Tak – myślami byłem już w jakimś ciemnym zaułku. Oczywiście sam na sam z Jacki. – O co chodzi?
– Mógłby mi pan poświęcić parę minut? – spytała niepewnie.
Wskazałem dłonią kartkę:
– Właśnie zrobiłem sobie kilka dni wolnego.
– Proszę tylko o kilka minut – Między palcami miętoliła niewielkich rozmiarów torebkę z lakierowanej na czarno krokodylej skóry. – Nie zajmę wiele. Potrzebuję pomocy. – Spojrzałem w oczy panny Jacqueline. Gdyby okazja była tylko nieco bardziej sprzyjająca to zdaje się, że zaczęłaby skakać dookoła mnie z radości. Jej entuzjazm promieniał z całej twarzy i już nie mogła się doczekać, żeby zobaczyć jak pracuję. Ja jednak tego nie podzielałem. Mając wybór postarałbym się raczej ograniczyć jej możliwość wglądu w to co robię. Nie ze względu na to, że to mogłaby być jakaś tajemnica, a raczej dlatego, że nigdy nie wiadomo co z tego może wyniknąć i jakie komplikacje mogą się pojawić. Złamałem się jednak i otworzyłem na oścież przed obiema paniami już zamknięte drzwi od biura.
– To moja przyjaciółka, Jacqueline Rossowsky, z którą współpracuje przy wielu sprawach – skłamałem gładko, ale w jakiś sensowny sposób musiałem wytłumaczyć jej obecność przy moim boku. – Mam nadzieję, że nie będzie pani miała nic przeciw temu, że posiedzi z nami.
– Nie. Absolutnie nie. – Wydawało się, że możliwość rozmowy ze mną wpłynęła na nią tak, że byłaby gotowa zgodzić się na obdzieranie żywcem ze skóry. Wskazałem więc dłonią wysłużony fotel, a Jacki moje miejsce za biurkiem, samemu przysiadając na jego krawędzi.
– Czym mogę pani służyć? – splotłem ramiona na piersi przybierając pozę kogoś kto powinien wyglądać na zainteresowanego.
– Nie chciałam zawracać panu głowy, ale naprawdę nie mam się do kogo zwrócić, a tam gdzie chwilowo mieszkam, na prowincji, o kogoś takiego jak pan jest ogromnie trudno.
– Proszę mówić – sięgnąłem do kieszeni po papierośnicę. Podałem jednego Jacki i zapaliliśmy. Moje nie były tak aromatyczne jak jeden z tych, który powoli dopalał się w dłoni odzianej w czarną, koronkową rękawiczkę naszego gościa. Z pewnością nie były też tak kosztowne. Zagryzła prawie sine usta w wąski pasek zdecydowanie nie wiedząc jak zacząć. – Niech się pani nie obawia. Postaramy się pani pomóc. Proszę mówić – zachęciłem raz jeszcze uśmiechając się delikatnie.
– Nazywam się Zofia Willner, mój syn Herbert, Herbert Willner[5], w trzydziestym pierwszym został mianowany dyrektorem w zakładach Webskyego, Hartmanna i Wiesen’a[6] w Wüstewaltersdorf, to pośrodku Eulen Gebirge. Prowadzi je od tego czasu. Z powodzeniem oczywiście.
– Oczywiście – przytaknąłem.
– Ja mieszkam na stałe w Berlinie, ale przyjechałam do syna na Boże Narodzenie, jak co roku zresztą. Wyjechał po mnie do Schweidnitz[7] w piątek. To był dwudziesty trzeci jak pan pamięta. – Ponownie przytaknąłem aby utwierdzić ją w przekonaniu, że moja pamięć jest w najdoskonalszym porządku. – Przywiózł mnie do domu i święta spędziliśmy miło, w gronie najbliższych. – Lekko ją ponagliłem kolistym ruchem dłoni rozwiewającej opar dymu papierosowego jaki zawisł między nami ale chyba nie zdołała rozszyfrować znaczenia tego gestu. – Wczoraj rano do jego biura weszła policja, przerwała pracę i wyprowadziła go na posterunek.
– Podali jakiś powód? – starałem się być rzeczowy bo tutaj zaczynało się dla mnie pole do popisu.
– Owszem – potaknęła. – Dostali informację, że dawno temu włamał się do jakiegoś sejfu i skradł z niego dużo pieniędzy.
– Kiedy i gdzie to było? – okazałem życzliwe zainteresowanie unosząc nieco brwi.
– Mówili, że jakieś dziesięć lat temu. W Hamburgu zdaje się – wpatrywała się we mnie szeroko otwartymi oczami, w których było bardzo dużo nadziei.
– Sporo czasu im zeszło aby znaleźć rzekomego sprawcę, nie sądzi pani? – zaciągnąłem się.
– To znaczy, to nie do końca tak – wpadła w zakłopotanie.
– A jak? – Jacki paląc w milczeniu obserwowała starszą panią spod przymrużonych powiek. Wyglądała przy tym niezwykle porywająco. Cała skupiona na wsłuchiwaniu się w jej słowa, skoncentrowana na analizowaniu każdego z nich. Zdecydowanie inteligentne kobiety były w moim typie, a ta w szczególności.
– Te skradzione w Hamburgu pieniądze ponoć były w sejfie mojego syna w jego gabinecie – wyjaśniła pospiesznie.
– Były? – czegoś w tej opowieści nie rozumiałem. Składałem to jednak na karby chaosu i zdenerwowania jakie mogła u niej wywołać moja osoba i konieczność takiej rozmowy.
– Sprawdzili wszystko dokładnie i okazało się, że faktycznie część gotówki jaką tam trzymał pochodzi z tego napadu sprzed dziesięciu lat – dodała jednym tchem. – Da pan wiarę?
– Droga pani, w nie takie rzeczy życie zmuszało mnie abym wierzył – zrzuciłem nieco popiołu do porcelanowej popielniczki jaka stała przy aparacie telefonicznym po przeciwległej stronie biurka.
– Mój syn jest uczciwym człowiekiem, nigdy nikogo nie skrzywdził, pracuje ciężko na swoją pozycję i sam doszedł do tego co ma dzisiaj wcale nie korzystając z żadnych koneksji, choć z pewnością bylibyśmy w stanie mu je z mężem zapewnić – westchnęła. – Jest szanowany, nie tylko w Wüstewaltersdorf, ale i w Schweidnitz, Waldenburgu[8] czy nawet tu, w samym Breslau. Jest ceniony za swoją sumienność, staranność i wiedzę. Ja wierzę, że to nie on ukradł te pieniądze, on zresztą też się nie przyznaje i twierdzi, że to wszystko jest jakąś absurdalną pomyłką – niewiele brakowało, a by się rozpłakała. – To niemożliwe, aby mógł zrobić coś takiego.
– Nie chciałbym studzić pani entuzjazmu, ale czasem najbardziej krystaliczna postać może zejść na złą drogę. Czego by pani ode mnie oczekiwała? – powiedziałem, a Jacki wykorzystała ten czas na zduszenie papierosa nadal nie zabierając głosu, ale bardzo uważnie obserwując każdy ruch odzianej na czarno pani.
– Gdyby zechciał pan się dowiedzieć co grozi mojemu synowi to miałabym u pana ogromny dług wdzięczności – odparła ze zdeterminowaniem wrzucając do popielniczki aromatyczny ogryzek jaki jej pozostał w cygarniczce. Niemal natychmiast sięgnęła do torebki po następnego odpinając z trzaskiem srebrne zapięcie wyglądające jak kawałek srebrnego pióra.
– Co mu grozi to powie pani pierwszy lepszy prawnik – wydąłem wargi.
– Źle się wyraziłam – zmieszałem się spuszczając wzrok ku podłodze i zdecydowanie zbyt mało reprezentacyjnemu dywanowi. – Chodziło mi o to aby pan spróbował ustalić w jaki sposób te skradzione pieniądze znalazły się w sejfie mojego syna. Wie pan, on na takiej pozycji nie może sobie pozwolić na to aby padł na niego jakikolwiek cień podejrzeń – znów ten wzrok przepełniony bezgraniczną wiarą w moje umiejętności. Podałem jej ogień.
– Domyślam się – pokiwałem głową.
– Pieniądze nie grają żadnej roli – rzuciła szybko, jakby na zachętę.
– Droga pani, tu bynajmniej nie o pieniądze chodzi – strąciłem popiół grożący opadnięciem na połę marynarki.
– A o co? – wydawała się być zmartwioną.
– Nie planowałem teraz pracować – przyznałem z rozbrajającą szczerością.
– Nie mogę go zostawić w potrzebie. Ludzie gadają, a to niczemu dobremu nie służy – zasmuciła się.
– O czym gadają? – spytałem uprzejmie
– Że skradł te pieniądze, że zabił tego nieszczęsnego Pechela – wyjaśniła szybko zaciągając się tak, że byłbym w stanie założyć się, że jej płuca zaraz zostaną rozerwane. Lekko przy tym drgała na całym ciele co nie umknęło także Jacki.
– Co to za jeden? – zza moich pleców Jacqueline wtrąciła się szybciej niż zdołałem otworzyć usta. Czytała mi w myślach, a to w zasadzie bardzo dobrze wróżyło na przyszłość. Na wieczór w szczególności.
– Jak Herbert jechał po mnie na dworzec to zabrał ze sobą jednego pracownika, co to spóźnił się na pociąg. Przyjechali razem. Ten człowiek wysiadł i poszedł w swoją stronę. Nawet się nie pożegnał ani nie podziękował za przysługę. My wróciliśmy do Wüstewaltersdorf, zaś jego znaleźli rano przy zaporze w Kynau.
– Upił się? Zamarzł? – to już mnie poważnie zaciekawiło.
– Nie – pokręciła przecząco głową. – Podobno spadł z góry i się zabił.
– Daleko to ze Schweidnitz? – znów włączyła się Jacki energicznie gniotąc swój niedopałek między innymi.
– Nie wiem – szybko spojrzała w jej stronę. – Może dziesięć kilometrów. To ważne?
– Nie mam pojęcia. Może – blond piękność wzruszyła kształtnymi ramionami wprawiając swe spore piersi w intensywne drżenie. – Dlaczego ludzie mówią, że pani syn go zabił? – dodała.
– Ktoś widział jak ten facet wsiada do wozu Herberta przed tym zanim po mnie przyjechali. Ale ja nie wierzę aby on mógł to zrobić. On by nie skrzywdził muchy – przerzucała wzrok między mną a Jacki nie bardzo wiedząc gdzie go powinna definitywnie zatrzymać na dłużej. – To dobry człowiek o gołębim sercu. Sam pan widzi w jakiej trudnej sytuacji się teraz znalazł.
– Nie do pozazdroszczenia, fakt – przyznałem kwaśno.
– Pomoże nam pan? – byłaby złożyła dłonie do błagania gdybym tylko okazał nieco mniej empatii.
– Jak wspomniałem, nie planowałem pracować w najbliższym czasie….
– Błagam pana – przerwała mi. – Nigdy nikogo o nic nie błagałam. Przyjechałam tutaj w tajemnicy przed nim. Nie może mi pan odmówić – splotła palce jak do modlitwy.
– Nie powiedziałem, że odmawiam – ponownie musiałem zrzucić popiół. – Co myślisz? – zwróciłem się do Jacki.
– W zasadzie i tak mieliśmy pojechać gdzieś w góry. Pani mówi, że Wüstewaltersdorf leży w Eulen Gebirge. Daleko jest tam jest z Breslau?
– Nie mam pojęcia – odparła. – Pociągiem jedzie się dwie i pół godziny. Wyjechałam o pół do siódmej, a byłam tutaj jakoś koło dziewiątej.
– Kawałek – podsumowałem. – Będzie ciężko podskoczyć tam i wrócić jednego dnia. – Tym razem starsza pani wstała z fotela żeby wytrząsnąć papierosa z cygarniczki. Z tej pozycji spojrzała na nas uśmiechając się w sposób, który mógłby mnie doprowadzić do niczym nie ograniczonego poczucia winy, gdybym tylko miał w sobie nieco mniej samokontroli.
– Teraz muszę już iść zrobić kilka sprawunków. Muszę jakoś wytłumaczyć przyjazd tutaj. Bardzo bym jednak chciała, aby pan zajął się tą sprawą.
– Dam pani znać – powiedziałem, choć bez jakiegoś szczególnego przekonania. – Niech pani wraca do syna i dokładnie wszystko obserwuje. Po nowym roku się skontaktuję i wtedy ustalimy szczegóły współpracy. – Tym samym piórem, którym Jacki kaligrafowała wakacyjną informację, pani Willner zapisała na kartce numer telefonu pod jaki miałem dzwonić.
– Słyszałam, że mieliście państwo pojechać w góry na kilka dni – cały czas trwała umieszczona swym niewielkim ciałem nad nami dzierżąc lufkę przed sobą niczym bukszpryt. – Stąd ta przerwa w pracy, prawda?
– Zgadza się – skinąłem głową. Pomogłem jej wsunąć ramiona w zwierzęce rękawy, po czym zapięła się starannie aż po samą szyję.
– Jakbym zapewniła wam nocleg i wyżywienie w Wüstewaltersdorf to przyjechałby pan do nas?
– Tylko musiałby to być nocleg z najwyższej półki – roześmiałem się aby zrozumiała, że to żart. – Wtedy nie byłoby przeszkód abym porozmawiał z pani synem, odwiedził policję, czy spróbował coś ustalić. Tylko nie mogłaby się pani nastawiać, że to przyniesie jakiś spektakularny efekt.
– Nie nastawiam się – przyznała smutno. Jest pan moją ostatnią deską ratunku. Dlatego do pana przyszłam. Dziękuję bardzo i przepraszam za kłopot – odwróciła się w kierunku drzwi, a czarna, rozkloszowana suknia zafalowała u jej stóp jak poruszana wiatrem wysoka trawa gdzieś na odległych równinach Azji. Zdołała jeszcze podać dłoń, którą ująłem delikatnie bo wydawało mi się, że rozpryśnie się na tysiąc mlecznych kawałków pod wpływem zbyt silnego nacisku. Uśmiechnęła się krótko po czym poprawiła między palcami czarną, aksamitną rękawiczkę.
– Niech mi pan da jeszcze numer do siebie. Widzę, że biura za często pan nie odwiedza. – Wypisałem na wizytówce numer do domu i do Schulmbachów, którzy zwyczajowo wiedzieli gdzie mnie szukać jakbym się przypadkiem zapadł pod ziemię.
– Niech pani dzwoni do nich, wszystko mi przekażą – wyjaśniłem po czym wyszła bez słowa.
***
Wieczorem starałem się odgadnąć czy włożony przeze mnie jasny garnitur z grubej, gładko zaczesanej wełny będzie dostatecznie wytworny na dzisiejsze wyjście na miasto z Jacki, Martinem i jego żoną, czy może jednak bardziej elegancko będzie wbić się w szykowny, połyskujący ciuch od Klein’a i Herschan’a[9]. Po głębszym zastanowieniu doszedłem do wniosku, że wybiorę wełnę, ale muszę wyposażyć ją w jakiś dodatek łamiący jednolitość koloru. Trafiło zatem na jedwabną apaszkę w kolorze mocno dojrzałej wiśni z delikatnym kwiatowym wzorem, którą przywiózł mi ktoś z jakiegoś dalekiego, gorącego kraju. Zadzwonił telefon, ale nie przerwałem gmerania palcami w dekolcie rozpiętej, atłasowej koszuli. Będąc po drugiej stronie linii, przy siódmym dzwonku, sam bym przerwał połączenie, jednak ten ktoś był okrutnie nieustępliwy. Uznałem, że czas to nagrodzić, bez znaczenia kim mógłby być.
– Halo? – podniosłem ciężką, bakelitową słuchawkę do ucha jakby ważyła co najmniej tonę.
– Dobry wieczór. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. Zofia Willner z tej strony. Rozmawialiśmy dziś rano. Pamięta mnie pan? – wypluła z siebie jednym tchem jakby całą drogę powrotną do siebie nie robiła niczego innego tylko ćwiczyła ten wywód.
– Oczywiście – przytaknąłem choć zacząłem zachodzić w głowę, cóż takiego mogłaby ta kobieta ode mnie chcieć o tej porze.
– Nie chciałabym przeszkadzać – spytała niepewnie. – Może mi pan poświęcić chwilkę na rozmowę?
– Za dziesięć minut muszę wyjść. Zdąży pani? – rzuciłem nieco zbyt zimno.
– Na pewno – mimo wszystko zdawała się być ucieszoną z takiego postawienia sprawy.
– Doskonale. Zamieniam się w słuch.
– Jak się rozstawaliśmy to obiecał mi pan, że przyjedzie zająć się sprawą mojego syna gdybym zapewniła panu nocleg na najwyższym możliwym poziomie. Czy ta obietnica jest jeszcze aktualna?
– Nigdy nie rzucam słów na wiatr – przyznałem. – Jeśli coś obiecuję to jestem w stanie to zrealizować – zadrżałem bo zaczynałem się domyślać z czym dzwoni. Problem polegał na tym, że ja naprawdę chciałem zrobić sobie kilka dni wolnego, najchętniej spędzonego z Jacki.
– Najbardziej wytwornym i oferującym najwyższy poziom obsługi jest tutaj, w Wüstewaltersdorf, zur preuβische Krone[10]. To co prawda gasthof, ale nie ma w okolicy nic bardziej wyrafinowanego – zapewniła.
– Rozumiem – zgodziłem się.
– Od piątku czekają tam dwa duże apartamenty z pełnym wyżywieniem. Niestety mają tu tylko pokoje o dwóch łóżkach, ale udało mi się je dla pana i pańskiej współpracownicy zarezerwować. Tym bardziej powinno być wam wygodnie.
– Jak się to pani udało? – autentycznie byłem zdumiony bo z pewnością wszystkie dostępne miejsca noclegowe były już dawno objęte rezerwacją i wykorzystane.
– Niech pan lepiej nie pyta – zabrzmiało to jak groźba, do której zdrowiej było się zastosować.
– Obawiam się, że będę musiał – roześmiałem się, bo nie mogłem uwierzyć w taki rozwój wydarzeń, a ona przyjęła to za całkiem dobry żart.
– Jak ludzie kogoś szanują to są w stanie dla niego zrobić bardzo wiele. Musi pan to zapamiętać, bo na szacunek pracuje się całe życie – jeśli byłaby moją nauczycielką to można by słusznie zakładać, że nie opuściłbym żadnej lekcji.
– Ja na swój pracuję od dawna – odpowiedziałem z pełnym przekonaniem. – Czyli mamy de facto cztery miejsca począwszy od piątku? – upewniłem się.
– Tak. Nie wiedziałam, że potrzeba więcej miejsc – zmartwiła się jakby kolejni nasi znajomi właśnie fizycznie stanęli jej obcasami na odciskach.
– Nie. Nie potrzeba – machnąłem dłonią pomimo, że nie była w stanie tego zauważyć. – Może rzeczywiście będzie nas czwórka – przyszła mi do głowy w tym momencie pewna myśl, którą musiałem jeszcze doprecyzować. – Dziś wybieram się ze znajomymi na tańce więc ustalę wszystko dokładnie i rano zatelefonuję.
– Nie ma takiej potrzeby – wyraźnie dało się wyczuć ulgę w głosie po drugiej stronie słuchawki. – Są cztery miejsca i może pan nimi dysponować wedle własnego uznania.
– Dziękuję – odparłem zaskoczony nie bardzo wiedząc co powinienem jeszcze dodać.
– Cała przyjemność po mojej stronie – musiała się uśmiechnąć do siebie zadowolona ze skuteczności jaką się wykazała.
– Nie znam rozkładu jazdy pociągów, ale myślę, może się pani nas spodziewać najwcześniej w piątek koło południa, a najpewniej przed wieczorem. Mamy dzień luzu więc na pewno się wyrobimy ze wszystkim żeby przyjechać na czas.
– Cieszę się niezmiernie – sapnąłem w słuchawkę. – Przyjdę zatem do pana wieczorem i omówimy wszystkie sprawy. Proszę pamiętać, że mój syn o niczym nie wie i bardzo proszę, aby tak zostało przynajmniej do waszego przyjazdu.
– Może pani na mnie liczyć – zapewniłem.
– Mam nadzieję, że nie tylko w tej sprawie – stanowczo zbyt wiele ode mnie wymagała.
– Jak powiedziałem, ale proszę sobie nie obiecywać za wiele – dodałem natychmiast tytułem przypomnienia.
– Wierzę w pana – wypchnęła z siebie cichym, aksamitnym szeptem kładącym się pieszczotliwie po uszach.
– Zdarza się tak, że pomimo wiary i szczerych chęci sprawa jest nie do rozwiązania. Wolę aby się pani pozytywnie zaskoczyła gdyby miało się to udać niż była zawiedzona w sytuacji przeciwnej.
– Już jestem pozytywnie nastawiona – odpowiedziała ze spokojem kogoś kto trafił na loterii główną wygraną i właśnie wychodzi po jej odbiór.
– Proszę mi jeszcze tylko powiedzieć ile dni możemy tam zostać i na jakie koszty muszę się przygotować – odpowiedzią była cisza. – Pani Zofio…
– Jestem. Synowa przechodziła. Panie Wilhelmie, mówiłam już, że koszty waszej obecności ponoszę ja i proszę się nimi absolutnie nie przejmować.
– Nalegam. Ja i Fräulein Jacqueline to bym jeszcze był w stanie zaakceptować, ale ewentualnych moich gości nie mogę zrzucać na pani barki – stwierdziłem stanowczo.
– Pańscy goście są także moimi gośćmi. Proszę się tym nie przejmować – dodała twardo, arystokratycznym tonem nie znoszącym sprzeciwu.
– Jak mówiłem: nalegam – próbowałem negocjować dla jakiejś minimalnej dozy przyzwoitości.
– Ja również – odparła wesoło. – I proszę się ze mną nie spierać.
– W takim razie nie wezmę od pani ewentualnego honorarium za rozwiązaną sprawę – zagroziłem.
– Porozmawiamy na miejscu. Czekam w piątek. Proszę zapisać: Gasthof zur preuβische Krone, Neuroder Straße 2, telefon 136. Ma pan?
– Zapamiętam.
– Dobrze to o panu świadczy. Dziękuję raz jeszcze i do zobaczenia – rozłączyła się, a ja przez pewien moment stałem z buczącą przerwanym połączeniem słuchawką przytkniętą do ucha. Zupełnie mnie zaskoczyła, ale chyba o to właśnie chodziło, nieprawdaż? W końcu odłożyłem telefon na stolik i dokończyłem czynności związane z wyborem stroju. Zadowolony z efektu końcowego narzuciłem czarny płaszcz, owinąłem się białym szalikiem z frędzlami i wsunąwszy jasnokremowy kapelusz na głowę zbiegłem na dół niesiony skrzydłami dobrych wiadomości.