4.
Piątkowy poranek przedostatniego dnia roku trzydziestego ósmego przywitał miasto ponurym całunem szarych, nisko leżących chmur, z których, rozmazywany podmuchami wiatru, padał gruby śnieg. Wróżyło to o tyle dobrze, że w górach powinno być go jeszcze więcej, a to z kolei była całkiem dobra perspektywa dla zaplanowanej przez nas jazdy na nartach. Schlesiertalexpress[1], którym upatrzyliśmy sobie dojechać do celu, odchodził z piątego peronu Hauptbahnhof[2] dokładnie siedem minut po ósmej rano. Zanim wioząca mnie taksówka poślizgiem zatrzymała się przed schodami głównego wejścia do dworca, z nieba zdążyła spaść istna ściana białego puchu. Wycieraczki nie nadążały go rozcierać po ogromnej przedniej szybie, a klnący jak szewc szofer złorzeczył wszystkim użytkownikom szos jakich musiał ominąć ze względu na ich ostrożną jazdę. On nie był ostrożny, co już na podjeździe przypłacił zadrapanym lakierem antycznego, płaskiego błotnika i karczemną awanturą z kierowcą szarego citroena z wojskową rejestracją, co to dostarczył do celu dystyngowanego majora ze srebrnymi wieńcami na pagonach i złotym monoklem w oku. Podobnie jak wojskowy, zignorowałem narastającą kakofonię dźwięków zmierzającą wprost do rękoczynów i ruszyłem do hallu, gdzie umówiony byłem z resztą kompanii. Będąc wczoraj z Jacki na zakupach wykonaliśmy całkiem sensowną woltę kupując bilety na dzisiaj bo to co się działo przy kasach mogło z powodzeniem konkurować z jakąś biblijną przypowieścią z rodzaju tych bardziej apokaliptycznych. Większość chętnych do podróży wyposażona była w zimowe buty, kurtki z futrem oraz narciarskie akcesoria zwieszające się stadami z opasłych plecaków. Pośrodku tego kompletnego chaosu zdołałem dostrzec Magdę, która machaniem dłoni owiniętej białą, wełnianą rękawiczką przywołała mnie do siebie:
– Chodź szybko. Oni już polują na wolne miejsca – wyjaśniła sytuację. – Widzisz co tu się dzieje?
– Armagedon – przytaknąłem.
– Zgadza się. Martin mówi, że trzeba było się z kolejarzami dogadać aby nam wskazali skład, który będzie jechał i wsiadać gdzieś tam, hen, hen – machnęła rękawiczką w kierunku gdzie powinny znajdować się grupy torów postojowych opróżniane sumiennie przez kolejne parowozy z wagonów mających zapełnić się przy peronach nadmiarem podróżnych.
Niemal wbiegliśmy na ostatnie, pokryte granitem schody rozpychając się łokciami dla utorowania przejścia. Obszerna, przeszklona hala peronowa sięgała tutaj tylko niewielkim daszkiem więc wiatr i spadające z góry białe coś, co bardziej przypominało mleko albo śmietanę niż śnieg, poczynały sobie do woli. Pociąg stał już podstawiony, a przy stopniach kłębiły się ostatnie grupki chętnych, którzy próbowali wspiąć się na przepełnione pomosty donnersbuchsów. Brodząc w puchu jaki zaległ na ryflowanych, kremowych kaflach wyglądaliśmy okna, przez które można by dojrzeć kaprawą twarz Martina i śliczne oblicze Jacki. Maszynista pociągnął za kurek gwizdawki co perspektywą pozostania na stacji spłoszyło niemal wszystkich zgromadzonych. Jakoś nikt nie pomyślał, że do planowej godziny odjazdu jest jeszcze co najmniej dziesięć minut. Zagadka wyjaśniła się po chwili bowiem dudnieniem megafonu zostaliśmy poinformowani, że pociąg będzie podciągnięty w kierunku wyjazdu aby przy peronie zrobić miejsce na dwa dodatkowe wagony jakie zostaną doczepione z tyłu. Lekkie szarpnięcie oznajmiło, że rozpoczęto manewry. Przerażony konduktor w granatowym, sukiennym mundurze o lśniących guzikach rozpoczął szaleńczy taniec przy krawędzi, mający za zadanie odwieść wszystkich od samobójczej próby wskoczenia do poruszającego się składu. Przynajmniej na moment facet osiągnął sukces. Wraz z Magdą, tak jak pozostali, odsunęliśmy się ku ścianie z szyb wprawionych w grubo nitowaną kratę wsporników i podpór. Utworzony pomiędzy ciżbą, a wagonami tunel przydał nam się o tyle, że w końcu w drugim wagonie za lokomotywami dostrzegłem wyciągniętego niemal pod sam dach Martina energicznie machającego w naszym kierunku kolorową czapką z grubej wełny. Gdy ruch składu ustał wszyscy ci, którzy jeszcze nie zdążyli znaleźć dla siebie miejsca wewnątrz, rzucili się niczym wygłodniałe psy w kierunku wytaczających się właśnie zza wiaty schodów dwóch kolejnych wagonów popychanych przez mały parowóz manewrowy o trzech osiach. Stojący na pomoście manewrowy machał czerwoną chorągiewką, ale nikt nie zwracał na niego uwagi. Byliby go stratowali gdyby w porę nie uskoczył. Zanim bufory zetknęły się ze sobą połowa miejsc w dostawianych wagonach miała już swoją obsadę. Na całe szczęście nas ten problem nie dotyczył więc odczekaliśmy spokojnie aż minie wędrówka ludów po czym skierowaliśmy się w przeciwną stronę.
– Wyglądasz jak semafor, nawet ten czerwony nos ci do kompletu całkiem elegancko pasuje – zagadnąłem Martina bo od wypatrywania nas na mrozie musiało mu się faktycznie zrobić zimno.
– Nie dyskutuj tylko dawaj ten swój sakwojaż – podałem przez okno plecak, a on wrzucił go na półkę nad siedzeniami. Łatwiej było tym samym pokonać stojących w przejściu ludzi i dostać się do drugiego boksu, który cały dla nas zajęli. Ucałowałem miękką dłoń Jacki wciśniętej w tę swoją kurtkę z białym futerkiem, zdjąłem płaszcz, kapelusz wrzuciłem na kopiec piętrzących się nad nami bagaży i usiadłem koło niej co przyjęła z całkiem miłym dla ucha chrząknięciem.
– To był całkiem dobry pomysł – rozejrzałem się po wnętrzu, w którym temperatura powoli zbliżała się do jakichś stu stopni. Nie dość, że maszyniści nagrzali skład tak, że z trudem można było położyć nogi na rurach ogrzewania biegnącego pod kanapami to jeszcze komplet pasażerów wsparty batalionem nadprogramowych, stojących w przejściu między kanapami, sprawiał, że nie tylko było przesadnie gorąco, ale i wilgotność wzrastała w tempie błyskawicznym. Wszystkie okna pokryły się mgiełką rosy i przecieranie ich dłonią pomagało co najwyżej na dwie minuty. Siedząca za nami jejmość w kalibrze barki rzecznej wachlowała się złożoną w pół gazetą tak, że podmuch docierał do mojej czupryny z siłą niewielkiego huraganu.
– Że też całe miasto nagle zapragnęło pojechać w góry – Magda była wyraźnie niepocieszona co przejawiało się smutnym, zmęczonym wzrokiem jakim błądziła po przegrzanych twarzach.
– Prognoza wczoraj była taka, że śnieg w końcu spadnie. Nie czytałaś? – wzruszyłem ramionami.
– Fakt. Do tej pory raczej nie było go za wiele – Martin próbował wyjrzeć za okno aby obserwować to co się działo na peronie. Na próżno. Jeśli nie kropelki pary osiadłe na szybie mu w tym przeszkadzały to na pewno nie pomagała ściana spadającego z nieba białego szaleństwa. Ostatecznie uznał, że najlepszym rozwiązaniem będzie uchylenie szyby do pierwszej dziurki[3]. Gdy na ramię Jacki spadło ze sto płatków w ciągu minuty zamknął je jednak na powrót uznając, że nie był to najlepszy pomysł.
– Udało ci się dodzwonić do tej koleżanki aby nam zarezerwowała jakiś sprzęt w wypożyczalni? – spytałem Magdy. Wczoraj bowiem ustaliliśmy, że jakaś jej koleżanka mieszka w Wüstewaltersdorf i zupełnie przypadkiem jej sąsiad jest właścicielem wypożyczalni nart i sanek.
– Tak. I całe szczęście, bo mówiła mi, że u nich pada już od wczoraj i ludzi jest coraz więcej.
– Świetnie. Bardzo świetnie – Jacki klasnęła w dłonie. Maszynista znów zagwizdał przeciągle. Spojrzałem na zegarek. Pozostała minuta. Lekkim szarpnięciem skład oznajmił, że upłynęła. Ruszyliśmy. Z początku ospale, ale wraz z rozwijaniem się współpracy pomiędzy obiema drużynami parowozowymi, minąwszy masywną nastawnię o spadzistym dachu, nabraliśmy prędkości. Koła przeskakujące przez krzyżownice zwrotnic długo niosły się echem odbitym od jej ścian. Mijając grupy odstawcze dla wagonów, lokomotywownię, kolejną nastawnię, wiadukt i kilka innych obiektów majaczących za oknem swoimi kominami opowiadałem Jacki co powinno się za nim przesuwać. Wyglądało to jakby zabrać niewidomego do kina i mówić mu co aktualnie widać na ekranie. Na całe szczęście odbite od nisko leżących chmur słońce rozświetliło już dzień na tyle, że można od biedy było coś dostrzec za szybą. Ruch pociągu i gdzieniegdzie uchylone okna przesuszyły wagon tak, że wytarcie kropel z szyby wystarczało na nieco dłużej.
Zgrzytając obręczami na ciasnym łuku koło gazowni Dürrgoy[4] wyjechaliśmy na samotny tor prowadzący między ogródkami w kierunku na Zobten[5] i Schweidnitz. Wzniecając zadymkę przelecieliśmy przez kilka przejazdów, z długim gwizdem minęliśmy wysoki budynek dróżnika przy skrzyżowaniu nowej Waldenburger Straße[6] z Meckensen[7] tuż koło uśpionych pod białą poduszką wyścigów konnych w Hartlieb[8], aby łoskotem kół na stalowym moście oznajmić przekroczenie Lohe[9]. Ponieważ pierwszy przystanek zaplanowano dopiero w Zobten, maszyniści wcale nie oszczędzali swoich maszyn, musieli bowiem wykręcić całkiem niezły czas jak na taki ciężki skład. Wszyscy gorąco im w tym sekundowali, bo każdy chciał jak najszybciej dotrzeć do celu.
– Czytaliście wczoraj gazety? – Jacki wydawała się być poruszoną.
– Coś ważnego było? – zagadnąłem.
– Dla ciebie pewnie nie bardzo, ale dla mnie tak – zdawała się być czymś przybitą.
– Możesz jaśniej? – uznałem, że warto się będzie przejąć.
– Wczoraj moja ambasada przekazała waszemu ministrowi Ribbentropowi[10] notę dyplomatyczną.
– Z powodu? – dopytywałem się.
– Pamiętasz noc kryształową?[11]
– Ba – ująłem się za doskwierającą mi jeszcze od czasu do czasu ranę po kuli jaka w jej czasie przeszła przez moje ramię[12]. – Pewnie, że pamiętam. Jakże miałbym nie pamiętać?
– Wtedy tu, w Breslau[13], wasi SA–mani chcieli do Stadtgraben wrzucić amerykańskiego reportera[14].
– Co ty opowiadasz? Poważnie? – Magda też najwyraźniej nic nie wiedziała o tym co tak mocno zbulwersowało Jacqueline.
– Jak najbardziej. Całe szczęście, że ich policja powstrzymała, bo by faceta pewnie utopili – zmarszczyła z niesmakiem swój kształtny nosek.
– A co robił? – wtrącił się Martin przeżuwając wyciągniętą z torby kanapkę.
– Zdjęcia.
– Pewnie synagogi An Anger[15] – podsumowałem przypominając sobie łunę jej pożaru jaką widać było wtedy nad całym niemal miastem.
– Coś czytałem, ale szczegółów nie znam – Covalus pokiwał głową.
– A szkoda. Może byś był w stanie zobaczyć jak wasz rząd postępuje z ludźmi, którzy myślą nieco tylko inaczej niż on – odniosłem wrażenie, że potrzebuje się przytulić, ale nie nabrałem jeszcze tyle pewności wobec niej żeby sprawdzić czy poprawnie odgaduję jej myśli.
– Ja wiem jak oni postępują nie tylko z tymi co myślą inaczej, ale czasem też z tymi co myślą bardzo podobnie jak oni – zapewniłem.
– Tak myślisz? – spojrzała mi głęboko w oczy.
– Próbuję w tej rzeczywistości przeżyć – uśmiechnąłem się, ale chyba nie był to najlepszy pomysł.
– Mięczak – skwitowała wydymając usteczka, co miało sygnalizować, że chce się obrazić.
– Może i mięczak, ale dzięki temu mam codziennie na chleb – pozostałem przy swoim.
– Pax! – jęknął Martin dobrze wnosząc, że taka dyskusja prowadzić może tylko do awantury. – Mam po piwku dla każdego na zgodę. Będzie dobrze? – sięgnął za siebie do wojskowego chlebaka, w którym przygotował specjalny prowiant na tę podróż. Wprawnym ruchem dłoni odrzuciliśmy porcelanki na bok i zderzając się butelkami zagłuszyliśmy wszelkie potrzeby spięcia jakie wisiały na włosku.
W Zobten wysiadło całkiem sporo ludzi, którzy udawali się w kierunku Zobtenberg[16] i pięknie skąpanej w śniegu okolicy. Zrobiło się na tyle luźniej, że konduktor po raz pierwszy był w stanie przecisnąć się przejściem między siedzeniami i sprawdzić wszystkim bilety. Rozprawiając o tym jakie kto powinien nosić obuwie do wypraw w góry nie zwróciliśmy uwagi jak szybko mijała podróż. Martinowe piwo skończyło się równie prędko i gdyby nie moja przezorność aby zadbać o kolejne cztery to pewnie do Schweidnitz zdążylibyśmy całkowicie wyschnąć. Na całe szczęście postój na tutejszym dworcu wykorzystał młody chłopak z wielkim plecakiem pobrzękującym w całkiem sympatyczny sposób. Nawet specjalnie nie musiał nawoływać aby wszyscy wiedzieli jaką rolę sobie wyznaczył. Jednak pięćdziesiąt fenigów za butelkę[17] to był rozbój w biały dzień i gdyby nie fakt, że miał złotego trunku całkiem sporo to z pewnością za taką cenę został by wyrzucony przez okno. Pociąg nie zajeżdżał do centrum Schweidnitz tylko łącznicą omijał miasto bokiem aby po minutowym postoju w Kroischwitz[18], ciasnym łukiem odbić w prawo, w kierunku gór widocznych już ciemnym wałem całkiem niedaleko. Dopiero gdy wjechaliśmy w wąską, ciasną i krętą dolinę maszyniści zostali zmuszeni do prawdziwej gimnastyki. Tor wił się przeskakując z jednej strony doliny na drugą po licznych i długich mostach, wyniosłych nasypach, czy licznych estakadach wspinając się całkiem stromo cały czas ku górze. Do Kynau chłopak z piwem pozbył się całego zapasu i radośnie wrócił z ostatnią butelką w dłoni do naszego wagonu. Przysiadł na pomoście zupełnie nie zważając na podrywane pędem pociągu tumany białego puchu czy też wpadające między powieki i usta płatki sadzy coraz silniejszym strumieniem wydobywające się z kominów parowozów. W Hausdorf wtoczyliśmy się dostojnie na przedostatni tor pod skalną ścianą. Prowadzącą lokomotywę odpięto od składu i przetoczono za rozjazd angielski zatrzymując dokładnie na dwutorowym moście nad drogą i rzeką. Po minucie postoju sześć pierwszych wagonów składu drugi parowóz pociągnął lewym torem przez ten sam most aby za chwilę skręcić z nimi ostro w tę sama stronę i rozpocząć ostatnie pięć kilometrów wspinaczki do Wüstewaltersdorf. Pozostałą na stacji lokomotywę cofano, dopinano do ostatnich sześciu wagonów i ten pociąg rozpoczynał podróż w kierunku Bad Charlottenbrunn[19].
Była dziesięć minut na jedenastą gdy przeciągłym gwizdem parowóz prowadzący naszą część składu oznajmił, że zbliżamy się do celu podróży. Posapując, szargając tłokami bez pary na boki wtoczył się na długą równię stacyjną. Pasażerowie od jakiegoś czasu szykowali się do wysiadania, więc czym prędzej dołączyliśmy do tego tłumu niecierpliwości. Z Covalusem zdjęliśmy walizki dziewczyn z ażurowych półek pod sufitem, pomogliśmy im wsunąć dłonie w rękawy i zajęliśmy miejsce w kolejce do wyjścia. Za oknem po prawej mignęła ceglana bryła niewielkiej lokomotywowni z odstawioną maleńką, dwuosiową lokomotywką elektryczną. Pantograf na dachu centralnie umieszczonej kabiny był opuszczony i zwieszała się z niego cała litania sopli lodowych. Syk powietrza uchodzącego z układu hamulcowego dał nam znać, że kozioł oporowy jest już blisko. Przy akompaniamencie zgrzytu hamulców maszynista łagodnie zatrzymał skład w taki sposób, że nasz wagon znalazł się niemal idealnie na wprost wejścia do sporego, kwadratowego budynku dworca. Cierpliwie odczekując swoje wyszliśmy w końcu na pomost, z którego zaszronione, stalowe stopnie sprowadziły nas na peron wykładany płytkami ze sztucznego granitu. Śnieg, który spadł w ciągu ostatnich dni wymusił poświęcenie znacznej uwagi i wysiłku aby go starannie odgarnąć i ułożyć w brudne pryzmy pod ścianami. Ruszyliśmy posłusznie za tłumem taszczącym sprzęt narciarski ku wąskiej bramce wprawionej w drewniany płot tuż obok letniej poczekalni z muru pruskiego, dziś zamkniętej na głucho. Wypłynęliśmy szeroką ławą na podjazd, który nie był już tak starannie odśnieżony, a to co leżało na bruku, rozjeżdżone oponami pojazdów zdecydowanie utrudniało maszerowanie. Z nieba chwilowo przestało padać.
– Gdzie teraz? – spytałem poprawiając sobie ramiączko plecaka bo w pośpiechu zakładania wywinęło się i zaczynało uwierać.
– To kawałek będzie – odpowiedziała Magda. – Może z pół kilometra. Nie wiem ile dokładnie. Przespacerujemy się bo to nie jest daleko i raczej nie ma co czekać na jakiś transport – zaordynowała rozglądając się jednocześnie ponad głowami pasażerów w poszukiwaniu symptomów nadjeżdżającej taksówki czy choćby dorożki albo sań. Liczba chętnych znacznie przekraczała normy nawet jak na Breslau, więc daliśmy sobie spokój bo na podwózkę przyszłoby nam czekać co najmniej do Wielkanocy.
– Możemy się przejść – Jacqueline dziarsko potrząsnęła swoją walizką. Covalus także nie miał nic przeciwko więc nie zastanawiając się długo ruszyliśmy za jego żoną, która z racji swojej tu niedawnej obecności przyjęła rolę przewodnika. Tłum narciarzy zdawał się na coś czekać, bo niewielu z nich podążyło, podobnie jak my, ku głównej szosie przecinającej miejscowość. Przeszliśmy przez wąski mostek, minęliśmy narożną aptekę pana Kurta Kaminsch’a[20] z czerwienią flagą narodową smętnie zwieszającą się nad wejściem, po czym skręciliśmy w prawo. Za nami pozostała też buda wypożyczalni narciarskiej, którą zamierzaliśmy odwiedzić za jakiś czas. Po kilku krokach wyjaśniła się apatia pasażerów pociągu. Minął nas duży czerwony autobus pocztowy, który zajechał przed dworzec aby napełnić się amatorami białego szaleństwa. Mimo najszczerszych chęci nie zdołał zabrać wszystkich choćby ich upychano w środku widłami, czy powiązanych w snopki sadzano na dachu.
Magda prowadziła wąskimi, ośnieżonymi chodnikami oddzielonymi od posesji niewielkimi płotkami, a od szosy pryzmami zgarniętego śniegu, który tu i ówdzie trzeszczał pod stopami. Zza kilku kłębiących się, mlecznych chmur wyglądnęło słońce powodując promieniami iskrzenie się poszczególnych płatków tak, że chciało się opaść na kolana w poszukiwaniu mogących kryć się na trotuarze brylantów. Minęliśmy niewielki kościół z wieżą o czterospadowym dachu, dom z podcieniami z muru pruskiego stojący koło wielkiej i rozłożystej lipy na której ktoś przymocował tabliczkę ze stosownym opisem, kilka sań zaprzężonych w silne, włochate konie, taksówkę i całkiem sporo spacerowiczów. W końcu stanęliśmy przed prostym, w swym architektonicznym wyrazie, budynku, stojącym równolegle do szosy. Na czołowej ścianie pozbawionej okien ukośnie wymalowano nazwę przybytku: Gastchof zur preuβische Krone. Najbliższe nam, wielkie okno witryny ukazywało urządzone ze smakiem wnętrze kawiarni, gdzie ściany powyżej mahoniowej boazerii sięgającej ramion wykładano tapetą w kremowo burgundowe paski. Po wąskich schodkach z barierką weszliśmy do niewielkiego hallu przyozdobionego obrazami, których główną myślą przewodnią były jakieś bitwy i konie ze stadami muszkieterów pokładających się pokotem pod nimi. Recepcja ograniczała się do krótkiego przepierzenia z litego, polerowanego drewna wciśniętego pod strome schody prowadzące na górę, za którego plecami umieszczono przegródki z numerami pokojów. Tylko w dwóch leżały klucze zaopatrzone w duże, drewniane gruszki. Dziewczyny rozsiadły się w pluszowych, miękkich fotelach wypełniających szczelnie kawałek ściany po prawej, pomiędzy przeszklonymi drzwiami wejściowymi, a przejściem do restauracji. Zajrzałem do środka. Gwar rozmów nie zagłuszał brzęczenia srebrzonych sztućców, a ciemne, drewniane stoły pokryto wzorzystymi obrusami. Odziane w dirndl[21] dziewczyny roznosiły właśnie półmiski z parującymi górkami klusek.
Stojące na kontuarze radio mruczało wdzięcznie jakąś trąbką. Podszedłem i trąciłem dzwoneczek. Przywołał indywiduum o afektowanym uśmiechu, wysokie, masywne, blondwłose, o mięsistych ustach i powiekach tak grubych, że można by z nich wykrawać kotlety. Do kamizeli na piersi miało przypiętą tabliczkę informującą, że pełni tu obecnie rolę Kierownika zmiany.
– Wszystko zajęte. Przykro mi – powiódł załzawionym okiem po rozłożonych na wzorzystych dywanach naszych tobołkach. – Musicie państwo szukać gdzie indziej.
– Mamy tu od dziś nocleg zarezerwowany.
– Jak mówię, że mamy komplet to mamy komplet – wzdrygnął się nerwowo. – Wszystko od tygodnia wynajęte.
Obrzuciłem nieco przerażonym wzrokiem moje stadko, które również nabrało pewnych obaw czy aby nasza wycieczka nie zakończy się szybkim powrotem do miejsca startu.
– Poinformowano mnie nie dalej jak wczoraj, że przygotowano dla nas dwa dwuosobowe pokoje – postanowiłem jednak powalczyć opierając łokieć o blat.
– Nic nie poradzę – rozłożył na boki silne, owłosione ramiona w geście bezradności.
– Czy byłoby nietaktem gdybym poprosił o możliwość wykonania telefonu? – przekrzywiłem głowę niczym kokerspaniel rzebrzący o miskę między porami karmienia.
– Nietaktem nie będzie, ale i tak nic pan nie wskóra – przesunął po blacie aparat, którego słuchawkę należałoby podnosić dźwigiem. Ważyła co najmniej pół tony. Nakręciłem numer jaki podała mi pani Zofia i po uzyskaniu połączenia przedstawiłem się grzecznie prosząc o jej podejście. Kazano czekać co też skwapliwie uczyniłem rozwaliwszy się w sposób mało elegancki na blacie. Ober stał niewzruszony łypiąc spod przymrużonych powiek to na mnie to na nasze dziewczyny. Ręce zaplótł na piersiach i szeroko rozstawił stopy.
– Zofia Willner przy aparacie. Czym mogę służyć – myślałem, że już się jej nigdy nie doczekam.
– Pani Zofio, Wilhelm Knocke z tej strony. Mam pewien problem…
– Nie może pan przyjechać? – weszła mi w słowo.
– Bynajmniej. Jestem z moimi przyjaciółmi w zur preuβische Krone i pan kierownik zmiany twierdzi, że nie ma dla nas miejsca. Jest pani pewna, że mamy tu zamówione noclegi? Może pomyliliśmy adresy?
– Taki wysoki, prawie albinos? – spytała z trudem tamując rozbawienie.
– Kto?
– Ober. – Podniosłem wzrok ku górze. Faktycznie miał w sobie coś z albinosa. Brakowało tylko czerwonych oczu.
– Zgadza się – potwierdziłem.
– Proszę podać mu słuchawkę. – Zrobiłem co rozkazała. Ten przytknął ją do ucha jakby była porcelanowa figurką z jakiejś antycznej wytwórni. Słuchał kilka chwil, po czym rozpromienił się i prawie wykrzyknął, że już pędzi, po czym wrzucił aparat w kąt i błyskawicznie zniknął za drzwiami, nad którymi wymalowano szyld z napisem Kawiarnia. Wzruszyłem ramionami odwróciwszy się do reszty.
– Rozumiesz coś z tego? – Martin był równie zdziwiony jak ja. Pokręciłem przecząco głową.
Wrócił po pięciu minutach prowadząc przed sobą niewysokiego jegomościa o przyjemnie zaokrąglonej, wysoko sklepionej głowie, pociągłej twarzy, gładkiej, mlecznej skórze i wąsie tak cienkim, że z powodzeniem mógłby wcisnąć się człowiekowi pod paznokieć.
– To jest pan Hausdorf[22]. Właściciel. – jegomość skłonił się przesadnie elegancko co wprawiło mnie w zakłopotanie. Nie miałem bowiem na sobie tak wytwornego, kosztownego i grubego garnituru jak on. Z pewnością szyty był na miarę, bo na jego okrągłym brzuchu leżał idealnie, bez najmniejszej zmarszczki. – A to jest pan, który twierdzi, że mają tutaj nocleg zarezerwowany od dzisiaj. Wydzwonił panią Willnerową, która poprosiła abym przyprowadził pana, bo pan będzie najlepiej wiedział jak rozwiązać ten problem.
– Ma rację – pogładził się po wąsie i wsunął kciuki w kieszonki marynarki. – Pani Zofia zamówiła u mnie dwa pokoje dla tych państwa. Wydaj im numery rezerwowe. Te które zostały.
– Ale mówił pan aby nikomu ich nie dawać i trzymać dla bardzo specjalnych gości.
– To są właśnie najbardziej specjalni goście – ponownie skłonił się grzecznie i tyle go widziano, a do nas dotarł jedynie kuszący aromat dopiero co zmielonej kawy. Ober zdziwiony niechętnie sięgnął za siebie po dwa ostatnie klucze i podsunął pod nos księgę meldunkową gdzie dokonaliśmy odpowiednich formalności.
– Dla pań mam czternastkę – brelokiem przypiętym do kółka można by zabić gdyby się zaczęło nim kręcić młynki koło skroni. – Dla panów będzie piętnastka. Schodami na pierwsze piętro i na prawo, do końca korytarza. Ręczniki zmieniamy co rano w porze śniadania. Wnieść bagaże? – mówił niezwykle powoli jakby go zasmuciła sytuacja, że zostanie bez rezerwy.
– Obejdzie się – machnąłem ręką, zarzuciłem plecak na ramię, pod pachę wziąłem walizkę Jacqueline i poprowadziłem nasze stadko wskazaną drogą po starannie wyszczotkowanych dywanach rozwiniętych na klepkowanej, wypastowanej podłodze z ciemnego drewna.
– Kim jest pani Zofia? – Martin był pod wrażeniem mocy sprawczej jednego telefonu.
– Starsza pani, która za nas płaci – rzuciłem przez ramię. – O ile rozwiążę sprawę jej syna.
– To coś skomplikowanego? – próbował dowiedzieć się coś więcej.
– Nie wiem jeszcze. Znam za mało szczegółów.
– To lepiej spraw się dobrze, bo jak widziałem minę gościa to mam wrażeniem że będzie bardzo zadowolony jak mu przyjdzie nas wywalać na zbity pysk – wysapał stawiając płasko stopy na stopniach.
– Spróbowałby tylko – warknąłem bardziej do siebie niż do niego.
Mnie i Martinowi przypadł wcale przytulny pokój, cały w drewnie i kwiatach, który miał dwa okna w sąsiednich, narożnych ścianach, wychodzące na kościół i ulicę. Dziewczyny dostały analogiczny, po drugiej stronie korytarza tylko z jednym oknem wychodzącym na ciche, zasypane śniegiem podwórze. Zająłem łóżko dalej od drzwi i zacząłem wypakowywać swoje rzeczy do szafy z niepomalowanych żadną farbą desek. On zaś zamarł na swoim w bezruchu opierając czoło o stojącą w kącie toaletkę z pokostowanego drewna.
– Będziesz miał coś przeciwko jak będę spać z Magdą? – odezwał się niespodziewanie, a ja spojrzałem na niego oniemiały.
– Kpisz czy o drogę pytasz?
– Nie – wzruszył ramionami. – Wiem, że nie znasz Jacki, ale może dalibyście radę jakoś w jednym pokoju?
– Myślisz, że wypada? – spytałem ostrożnie.
– Magda mi wczoraj powiedziała, że jak były razem na zakupach to odniosła wrażenie, że się naszej amerykance całkiem podobasz.
– Czyli, że masz zamiar mi ją tutaj podrzucić? – upewniłem się bo nie bardzo wiedziałem czy dobrze słyszę.
– No chyba, że będzie ci to przeszkadzać – uśmiechnął się zmieszany ukazując swój krzywy kieł.
– Przestań. Leć po nią – tego nie trzeba było mu dwa razy powtarzać. Zanim zniknął na dobre za drzwiami wsadził jeszcze głowę do środka i pogroził palcem:
– Pamiętaj, chcę być ojcem chrzestnym.
– Zieh Leine![23] – rzuciłem za nim wyjętym właśnie z plecaka zimowym butem oddziałów górskich. Niestety zdołał się uchylić. Podniosłem się ze swojego miejsca aby go podnieść gdy bez pukania wpadła Jacqueline. Byłaby mnie stratowała swymi cudnymi wypukłościami odzianymi w wełniany, wzorzysty sweter. Oniemiałem.
– Przesuniesz się czy będziesz tu tak stał jak posąg? – ustąpiłem z drogi pół kroku do tyłu, a ona mijając mnie wspięła się na palce i cmoknęła w lewy policzek. Zmrużyła swe błękitne oko i szepnęła. – Mam nadzieję, że nie chrapiesz.
– Też mam taką nadzieję – wymamrotałem ciągle tuląc do piersi buta, który raził ćwiekami podkucia.
Pół godziny poświęcone na rozpakowanie podpowiedziało mi tyle, że dziewczyna może być jeszcze bardziej interesująca niż sądziłem do tej pory. Wnosząc po zawartości jej walizki, nie będzie można się z nią nudzić. Koronkami majtek jakie wydobyła można by obdzielić co najmniej kilka królowych oraz całkiem spore stadko dam dworu. Kilkukrotne mijanie się w przejściu do mikroskopijnej łazienki dało mi też dość szczegółowy ogląd jej kształtów, do tej pory skrzętnie skrywanych pod grubymi ubraniami. Zima ma jednak swoje prawa.
Na obiad było jeszcze za wcześnie więc po wszystkim postanowiliśmy się przespacerować. Poprowadziła nas Magda niezwykle interesująco opowiadając o okolicznych górach, ciekawych domach i ludziach. Dotarliśmy prawie do dworca gdzie w drewnianej budzie przysposobiliśmy i wypożyczyliśmy sobie narty. Niestety moja znajomość sportów zimowych ograniczała się jedynie do intensywnej eksploatacji w latach młodzieńczych wałów przeciwpowodziowych Katzbach[24] przepływającej przez rodzinną Liegnitz[25]. Tutejsze schody miały większą wysokość i stromiznę dlatego miałem gorącą nadzieję, że wrócę z tej eskapady w jednym kawałku, a nie zakończy się ona kolejną przymusową wizytą w szpitalu.
Wróciliśmy do hotelu gdzie zjedliśmy pyszny obiad złożony głównie z dobrze przypieczonej kaczki oraz szeregu ważnych dodatków porozkładanych na małych salaterkach wokoło wielkiego półmiska stojącego pośrodku stołu. Na koniec przenieśliśmy się całą czwórką do kawiarni by przy spienionych kuflach zagrać w Skata po fenigu za punkt. Wyłożone ciemną boazerią ściany lśniły w półmroku rozświetlanym jedynie przez niewielkie kinkiety z kloszami z mlecznego szkła o kształtach kielichów konwalii. Bez dwóch zdań cały ten obiekt miał klasę. Co do tego nie można było mieć najmniejszych wątpliwości.