6.
– Chrapałem? – Roześmiała się.
– Nie. Ale nie miałam się do kogo przytulić. Ktoś za mało dorzucił do pieca i pieruńsko zimno się zrobiło. – Uniosłem róg mojej puchowej kołdry wyznając z rozbrajającą szczerością:
– Ja tu mam całkiem ciepło. – Tylko przez króciutką chwilę toczyła walkę ze swoimi myślami po czym władowała się do środka spychając mnie krągłymi pośladkami do tyłu. Wtuliłem nos w jej pachnące jaśminem włosy i nakryłem kołdrą. Zadrżała. – Cieplej?
– Yhymmm… – zamruczała cicho. Pod palcami poczułem falującą w oddechu pierś. Była ciepła i naprężona. Odwróciła głowę tak, że mogłem zajrzeć do wnętrza jej ucha. Objąłem ją i przyciągnąłem całą. Nie oponowała. – Nie zdążymy na śniadanie…
– Głodna jesteś?
– Raczej spragniona.
– To przeżyjesz.
Covalus taktownie pukał dwa razy, ale zignorowaliśmy go zupełnie. Mieliśmy ciekawsze sprawy na głowach. Do restauracji zeszliśmy dopiero jak ułożyła sobie włosy przed lustrem wiszącym w łazience wykładanej drewnem. Przez otwarte drzwi patrzyłem z podziwem na jej miękkie, gładkie, wypielęgnowane ciało. Było już dobrze po dziewiątej gdy dołączyliśmy do Magdy i Martina popijających leniwie kawę przy tym samym nakrochmalonym stoliku przy którym siedzieliśmy w rogu z panią Zofią. Na całe szczęście obyło się bez jadowitych komentarzy, ale karcącego wzroku nie udało się uniknąć. Zaśmiałem się w duchu z jego reakcji gdy Jacki pod obrusem odnalazła moje kolano swoim. Z miną świni tuż przed szlachtowaniem obszerna kelnerka we wzorzystej sukience przyniosła nakrycia. Poza naszą czwórką nie było to już nikogo komu trzeba było dostarczać posiłki na stół. Zaczęliśmy od nieco kwaskowatego Schlessischer Kaviar[1], potem przyszła kolej na kilka grubych, soczystych plastrów Knackwurstów[2] i chrupiące bułeczki. Na koniec kawa parzona nie dalej jak trzy metry od miejsca podania. Pełen luksus, ale od czasu do czasu każdemu coś się od życia należy. Szczególnie mnie, po ostatnich wydarzeniach z listopada. Tak to sobie przynajmniej tłumaczyłem.
Po śniadaniu ubraliśmy się jak należy w narciarskie, workowate spodnie, górskie buty, ciepłe czapki i rękawice aby czerwonym autobusem pocztowym spod dworca wyruszyć na podbój stoków w okolicy Falkenberg[3] i Grenzbaude[4]. Śnieg tu leżał bardzo miękki, praktycznie jak puch. Musiał spaść nie dalej jak dzień do tyłu. Pod nim jednak była warstwa twardego i zbitego, nie nadającego się nawet na ulepienie sensownego bałwana. Nie dziwne więc że nauka jazdy nie szła mi specjalnie dobrze. Gdzieś w okolicy pory obiadowej nadawałem się wyłącznie do wyżymaczki, czym wywoływałem salwy zupełnie nie skrępowanego śmiechu całego mojego towarzystwa oraz połowy obecnych w pobliżu. Wobec takiego rozwoju wydarzeń zdecydowałem się zaczekać na nich sącząc zacne piwko podane przez samego pana Lorenza Körnera[5], właściciela tego pięknego obiektu. Wyglądając przez szerokie okna dobrze ogrzanej, drewnianej werandy, w której urządzono jedną z sal restauracyjnych, podziwiałem sięgającą daleko panoramę doliny, z niewielką skocznią narciarką po prawej. Gdzieś dalej, za kilkoma zakrętami leżał w niej Wüstewaltersdorf. Jak już prześmiewcy ostatecznie zrezygnowali z zimowych atrakcji i dołączyli do mnie w wykładanej ciemnym drewnem izbie to zabiegany między stolikami kelner w poplamionym fartuchu podał niezwykle aromatyczny, włochaty Schwärtlel[6] obłożony stadami krągłych klusek i pióropuszem kapusty kiszonej. Niestety cena tego dania przywodziła na myśl najbardziej wytworne lokale Breslau. Takie to są uroki miejsc, do których turyści przybywają całymi stadami. Mimo wszystko posiedzieliśmy jeszcze trochę w wesołym gronie bawarskich saneczkarzy zajmujących sąsiedni stolik i powrotny autobus złapaliśmy dopiero gdy już się miało ściemniać. Jadąc w dół krętą i wąską drogą do Wüstewaltersdorf omiatał szerokimi snopami reflektorów bezchmurne niebo jakby poszukiwał tam zagubionych wrogich samolotów.
Niewiele brakowało, a byłbym zapomniał o obietnicy danej pani Zofii. Dopiero mijając wyniosły dom Willnerów, którego portyk od strony szosy wspierał się na czterech okazałych, jońskich kolumnach odświeżyłem sobie pamięć i pacnąłem otwartą dłonią w czoło. Faktycznie trudno było pomylić ten mały pałac z czymkolwiek innym. Wprowadziłem Martina w plan na wieczór, z którego wynikało, że oni muszą zadbać o lokalizację, a my z Jacki o napoje. Zanim we dwoje wskoczyliśmy pod szybki prysznic zdołałem zamówić dla nas obsługę w kawiarni na dole oraz odpowiednią ilość schłodzonych pocieszaczy. Okazało się, że poza nami kilka innych gości także nie ma co ze sobą dzisiaj zrobić więc zaczynało to wyglądać całkiem przyjemnie. Wychodząc do pana dyrektora zwróciliśmy uwagę, że kelnerki już ustawiają stoły dla co najmniej dwudziestu osób. Blond ober skonstatował, że mieli dać wolne personelowi i zamykać wcześniej, ale wobec takiego rozwoju sytuacji postanowili, że sam będzie nas obsługiwał, wszak i tak wypadał mu dyżur tej nocy. Żałowaliśmy tylko, że kuchnia będzie zamknięta, ale to już było zmartwienie Covalusów.
Zeszliśmy schodkami na uprzątnięty ze śniegu trotuar żeby ruszyć wytyczoną przez panią Zofię drogą. Po chwili minęliśmy, kościół, a potem drucianą, zatopioną w ciszy i ciemności, bramę zakładu, nad którą zwieszał się ceglany mostek łączący dwa wysokie budynki stojące po obu stronach przejścia. Dom pod numerem trzynastym był okazałą kamienicą w rozmiarze całkiem sporego pałacu, której zagubił się gdzieś otaczający ją park w stylu angielskim. W zamian za to, od szosy odgradzał go niewysoki płotek i starannie przystrzyżony żywopłot obecnie niemal niewidoczny spod czap śniegu. W całej, raczej ascetycznej, elewacji rozświetlone były tylko dwa okna po prawej, na parterze. Przez drzwi prowadzące do wysokiego, owalnego hallu, w które wjechałby berliński autobus z pasażerami na piętrze, wprowadziła nas szczuplutka, ruda panienka z masą piegów na haczykowatym nosku. Miała na sobie ciemny kostium przepasany białym fartuszkiem z falbankami. Nie byłbym sobą gdybym nie skonstatował, że legitymowała się całkiem kształtnymi łydkami, które mogłyby przyprawić o palpitację serca gdyby je użyć do jakiegoś roznegliżowanego tańca.
Przyjęła od nas płaszcze i schowawszy je do szafy z gatunku tych, co to w środku można by rozpalić ognisko, a dym wydostałby się dopiero po tygodniu, otworzyła przed nami na boki podwójne drzwi starannie lakierowane na biało, wprawione w szeroko sklepione przejście. Prowadziło do salonu, zajmującego całą szerokość budynku, od dwóch okien, w których od strony szosy widoczne było światło, po dwa wysokie, sięgające podłogi, wychodzące na mały ogródek od tyłu. Co najmniej kilka średniowiecznych katedr mogłoby się czuć zawstydzonych wielkością i ogromem tego wnętrza. Ściany obstawiane były regałami z książkami oprawnymi w kolorową skórę, zaś pomiędzy nimi zawieszono, w starannie odmierzonych, równych odległościach, kilka luster i kinkietów. Centralnie, naprzeciw wielkiego kominka, w którym płonął cały konar wyrżnięty z jakiegoś poskręcanego drzewa, ustawiono ogromną kanapę z mięsistego, czerwonego aksamitu mogącą pomieścić co najmniej tuzin gości i żaden nie miałby powodu narzekać na ciasnotę. Po jej bokach stały niewielkie stoliczki z mahoniu, na których postawiono elektryczne kandelabry o czterech żarówkach imitujących płomienie świec. Między kanapą, a kominkiem stał niewysoki, ale niezwykle długi stolik kawowy zastawiony kruchą porcelaną z parującą zawartością. Na jego środku, na kilku półmiskach leniwie wypoczywało ciasto drożdżowe z posypką. Swoje niewielkie ząbki wbijała w nie pani Zofia siedząca bokiem w fotelu z wysokim oparciem. Drugi taki sam, stojący naprzeciw, zajmował niewielki facet o zmęczonej, pociągłej twarzy i podkrążonych oczach. Okrył się atłasowym, wzorzystym czymś co dla mnie było szlafrokiem ale na salonach pewnie uchodziło za niezwykle wytworny strój wieczorowy.
Drobniutka panienka stanąwszy nieco z boku zaanonsowała jak należało:
– Pan Wilhelm Knocke wraz z panną Jacqueline Rossowsky.
Pani Zofia odłożyła energicznie niedogryziony do końca kawałek ciasta na spodek i poderwała się aby nas przywitać. Posadziła nas na tej gigantycznej sofie, która oddzielała ją od syna.
– Siegrid, przynieś proszę jeszcze kawy i podaj dwa nakrycia dla państwa.
– Tak jest proszę pani – przystąpiła do wykonywania swoich czynności gdzieś w okolicy trzeciego lustra po lewej, pod którym stał niewielki barek z blatem zrobionym z połyskującego marmuru.
– Herbercie, poprosiłam pana Wilhelma aby przyszedł do nas bo jest prywatnym detektywem z Breslau, który może nam pomóc – pani Zofia zwróciła się do syna obserwującego nas z chłodnym zainteresowaniem.
– Mi pomóc! Mi! – gospodarz przerwał jej niegrzecznie. Miał wysokie czoło, starannie ułożone włosy gdzieniegdzie przyprószone siwizną i tęczówki koloru rozwodnionego absyntu.
W przeciwieństwie do matki, twarz Herberta przywodziła raczej na myśl skromnego urzędnika państwowego co to zapodział swe rogowe okulary. Brakowało w nim wyniosłości, wrodzonej pewności siebie tak charakterystycznej dla arystokratów czy osób przywykłych do życia na wysokiej stopie. W stojącej pomiędzy nimi popielnicy, którą czyścić trzeba było w wannie, dopalał się papieros z tego samego, aromatycznego tytoniu, który uwodził mnie już od jakiegoś czasu.
– Tak. Masz rację. – pani Zofia nie przejęła się specjalnie jego impertynencją.
Siegrid w tym czasie przyniosła srebrną tacę z dodatkowymi nakryciami, starannie wszystko rozstawiła i bezszelestnie wyszła zostawiając nas samych. Nie bardzo wiedziałem jak się zachować w tak kosztownym miejscu więc uznałem, że skoro inni milczą to i ja przez chwilę powinienem. Niewielki pan domu wpatrywał się we mnie swymi bladymi oczami obracając między palcami złamaną zapałkę, którą po chwili odłożył na blat. Myślał o czymś intensywnie, bo na jego pergaminowe czoło wyrwała się posiniała żyłka na wzór błyskawicy.
– Właśnie. Problem w tym, że nikt nie chce mi wierzyć – z leżącego przed nim pudełka wydobył kolejną zapałkę i zaczął wygniatać ją w dłoniach. Naprężona kciukiem między palcem wskazującym, a serdecznym pękła w końcu z głuchym trzaskiem. Wypracowanymi ruchami odłożył ją precyzyjnie wyrównując do trzech identycznych, pękniętych, ale nie przerwanych, zgiętych pod kątem prostym mniej więcej w połowie długości. Uznałem za stosowne się wtrącić właśnie w tym momencie:
– Panie Herbercie. Pańska matka poprosiła mnie abym wraz z obecną tutaj moją współpracownicą – wskazałem na Jacqueline, która kończyła właśnie wsuwać sobie do ust kawałek ciasta – spróbował sprawić aby wreszcie zaczęto panu wierzyć. – Następna zapałka w magiczny sposób zawirowała miedzy jego palcami.
– Cóż z tego? To nie odbuduje mojej reputacji – prychnął.
– Jeśli został pan oskarżony niesłusznie to właśnie wskazanie winnego może ją odbudować – odparowałem pewnie schylając się jednocześnie żeby nalać sobie z delikatnego dzbanka parującej kawy.
– Łatwo się panu mówi. Nie wie pan jak to wszystko jest skomplikowane – zapałka nie wytrzymała napięcia i dołączyła zwinnie do pozostałych.
– Przyszedłem właśnie aby mi pan o tym opowiedział – dorzuciłem do szerokiej filiżanki dwie kostki trzcinowego cukru.
– Co to zmieni? – wzruszył ramionami.
– Może nic, ale może właśnie bardzo wiele? – rozłożyłem w geście bezradności obie dłonie na boki.
– Jakoś nie specjalnie jestem przekonany – wyznał niemal bezczelnie.
– Nie dowie się pan dopóki pan się nie odważy mi zaufać. Jako alternatywa pozostaje panu poddanie się pracy policji, która jak wiemy nie zawsze potrafi się poprawnie wywiązywać ze swoich obowiązków. Szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę prędkość ich działania. – Kiwał głową w czasie gdy mówiłem. Najwyraźniej zgadzał się z tą tezą.
– Skoro pan nalega – zmieszał się i próbując zyskać nieco czasu zgarnął dłonią wszystkie złamane drewienka z zamiarem wrzucenia ich do popielnicy. Wstał. Oparł się łokciem o marmurowy gzyms nad kominkiem, a dłonią zakrył oczy. W świetle padającym od ognia wyglądał jak perfekcyjny posąg jakiegoś antycznego boga z plakatu ProMi[7]. – Zaraz po świętach, we wtorek, z samego rana, przyszło tutaj trzech mundurowych. Na początku byli grzeczni. Poprosili o możliwość spojrzenia na banknoty jakie zdeponowane mieliśmy w kasie pancernej na wypłaty po nowym roku. Wspominali przy tym o fałszerstwie, czy jakoś tak. Zaprowadziłem ich oczywiście do biura, zawezwałem głównego księgowego i pokazaliśmy im pieniądze. Przeglądali je z każdej strony, badali uważnie i w końcu stwierdzili, że z całej sumy pół miliona, równo trzysta tysięcy posiada numery dokładnie takie jak zrabowane jakieś dziesięć lat temu w trakcie napadu w Hamburgu.
– Brał pan w nim udział?
– No co pan? – obruszył się i byłby mnie chyba kopnął gdyby na drodze nie stanął stół.
– Na początek jedno spostrzeżenie, jeśli pan pozwoli – podniosłem ku górze palec wskazujący lewej ręki. – Jeżeli mam państwu pomóc to musicie mi powiedzieć wszystko bez ukrywania żadnego szczegółu. Absolutnie wszystko, zgodnie z prawdą, tak jak było, nawet jeśli ta prawda może być niewygodna czy trudna do zaakceptowania. Rozumiemy się? – uśmiechnąłem się na koniec.
– Tak – skinął powoli. Jednak nie bardzo było widać abym go przekonał.
– Więc? – spojrzałem wymownie na milczącą i słuchającą uważnie matkę.
– Było jak mówię. Nie brałem udziału w żadnym napadzie – ponownie zabrał głos. – Jestem uczciwym człowiekiem, nie popełniłem w życiu żadnego przestępstwa, a dziesięć lat temu na pewno nie byłem w Hamburgu ani nad morzem. Zresztą cóż miałbym tam robić? – sięgnął po stojącą przed nim filiżankę i upił oszczędny łyk starannie odginając mały palec przesadnie w bok.
– Napadać na banki? – nie wytrzymałem.
– Daruje pan sobie takie komentarze – wybuchł. – Może mi pan nie wierzyć. Po to chyba pan tu przyszedł? – spytał retorycznie zupełnie nie oczekując odpowiedzi.
– Ma pan rację – zgodziłem się pojednawczo unosząc dłonie. – Przepraszam. Jakkolwiek moja wiara, panie Herbercie, jest tutaj absolutnie bez znaczenia. Niech pan kontynuuje – zachęciłem go do dalszych zwierzeń gestem dłoni.
– Zabrali te skradzione rzekomo banknoty i zaprowadzili mnie w kajdankach na posterunek. Da pan wiarę? Mnie wyprowadzili w kajdankach przez główną bramę zakładu. Co za wstyd – skrzywił się jakby zagryzł właśnie dorodną cytrynę. – Na posterunku przesłuchali na okoliczność, pokwitowali odbiór tych felernych pieniędzy, spisali protokół i jak solennie przyrzekłem, że się do tego zastosuję, zakazali opuszczać Wüstewaltersdorf. Zabrali też paszport – można było odnieść wrażenie, że za moment się rozpłacze.
– To wszystko? – dodałem niewzruszony jego emocjami.
– Nie. Kazali dostarczyć wszystkie dokumenty jakie miałem na okazję pobrania z banku tej kwoty i przywiezienia jej do zakładu. Razem z księgowym zanieśliśmy to co mieliśmy aby sobie mogli wszystko dokładnie sprawdzić – odstawił z brzękiem filiżankę na zdobiony różami herbacianymi cieniutki spodek.
– Sprawdzili?
– Tak sądzę. Wczoraj rano dzwoniono z banku w Schweidnitz z pytaniami o całą sytuację więc chyba ktoś musiał ich odwiedzić – spochmurniał. Musiał rzeczywiście mocno przeżywać taki rozwój wydarzeń.
– Co im pan powiedział? – tym razem ja wziąłem do ręki kawałek pachnącego rodzynkami ciasta.
– Komu? – faktycznie było w tej nieporadności coś z przedszkolaka.
– Temu kto dzwonił z banku – wyjaśniłem.
– Zgodnie z prawdą, że to na pewno jakaś pomyłka i że jestem niewinny – stwierdził z miną wyrostka posądzonego o kradzież jabłek z wiśniowego sadu.
– Uwierzyli? – zdziwiłem się.
– Naturalnie – usiadł na powrót w swoim fotelu i sięgnął po kolejnego uwodzicielskiego papierosa. – Jestem szanowanym człowiekiem, a takiemu z zasady jego partnerzy ufają – obruszył się nurkując w woni fosforu i dobrego, co najmniej egipskiego tytoniu.
– Czy to wszystko co stanowi dla pana problem i co ma mi pan do powiedzenia? – rzuciłem jeszcze od niechcenia pocierając kciukiem czoło.
– Tak. To wszystko. – Odruchowo spojrzałem Jacki w oczy. Dostrzegłem w nich to co krążyło mi od jakiegoś czasu po głowie. Wstałem.
– W takim razie będziemy już szli – podałem ramię mojej kobiecie, która czytając w myślach także uniosła się do pionu. – Nic tu po nas.
– Dlaczego? – ze zdziwienia szczęka mu opadła niemal do cieniutkich kolan.
– Panie Knocke – matka próbowała jakoś zareagować bo ją także najwyraźniej zaskoczyła moja reakcja, choć byłem pewien, że jest w stanie domyślić się o co mi idzie.
– Mimo, że prosiłem o to, nie jest pan ze mną szczery – wyjaśniłem. – Nie widzę w związku z tym powodu, dla którego miałbym zajmować się pańską sprawą. Miłego wieczoru życzę – skłoniłem się i ruszyłem ku podwójnym drzwiom, ale zatrzymał mnie w połowie drogi cichym, niepewnym szeptem:
– Chodzi panu o Pechela? – Odwróciłem się powoli. – Ktoś taki jak pan musi uwielbiać babrać się w cudzym nieszczęściu – dodał tak cicho, że przy odrobinie dobrej woli mógłbym udać, że tego nie dosłyszałem. Dobrej woli jednak mi zabrakło.
– Oferuję moje usługi, a nie dobre maniery, więc wybaczy pan, ale będę czynił i mówił to co uważam za stosowne aby zrealizować zlecenie. I owszem, chodzi mi o Pechela – w jego smutnych oczach próbowałem znaleźć minimalną oznakę chęci do życia. Bezskutecznie. Jednak wróciliśmy z Jacki na przepastną sofę co wywołało u niego jakiś niemy rodzaj westchnienia ulgi.
– Zna go pan? – spytał już nieco głośniej.
– Na razie nie. Ale wydaje się być niezwykle interesujący w zaistniałych okolicznościach. Nieprawdaż? – zadrwiłem sięgając po leżącą przed nim papierośnicę i wydobyłem ręcznie robionego papierosa, którego zapach mógłby zmusić do jakichś zakazanych czynów. Wygniotłem go niespiesznie między palcami delektując się wydobywającym się wnętrza aromatem czekolady. Zostawiłem tę ciszę jaka zaległa między nami żeby wymusiła na nim jakąś reakcję.
– To nie jest człowiek wart pańskiej fascynacji – podsumował sucho.
– Dlaczego?
– Uwiódł mi żonę. – Matka niemal zemdlała próbując nie zadławić się swoim językiem. Jacki poruszyła się niespokojnie ujmując mnie za kolano.
– Może pan nieco szerzej? – przyznam szczerze, że takiego rozwoju sytuacji się nie spodziewałem.
– Jak szerzej? – tym razem zdziwienie absolutnie nie było udawane.
– Nie wiem jak szeroko ta sprawa sięga. Niech pan zacznie od samego początku, ale zastrzegam: Nie zajmuję się kwestiami rozwodowymi – pogroziłem palcem sięgając do kieszeni po zapalniczkę.
– Bez obawy. Tego wolałbym uniknąć – zapewnił.
– Pańska wola. Proszę, niech pan kontynuuje – przypaliłem gdy mówił.
– Karolina, moja żona, zostawiła za sobą rodzinę, z którą nie mogła znaleźć wspólnego języka i przyjechała tutaj gdzieś na początku lat trzydziestych. Jakiś czas po tym jak mianowano mnie dyrektorem u Webskyego. To zdaje się był czerwiec trzydziestego pierwszego, albo trzydziestego drugiego. Nie pamiętam dokładnie. Ona mieszkała uprzednio w Monachium, ale po kolejnej awanturze z ojcem uznała, że musi zmienić otoczenie. – Nie przerywałem mu. Skoro o tym mówił, to możliwe, że było to ważne dla całości więc lepiej było żeby gadał sam, niżbym musiał z niego wyciągać zeznania widłami. Mogło by wtedy powstać w nim stanowczo zbyt wiele zbędnych otworów. – Spotkałem ją w aptece Kurta Kaminsch’a i od razu wpadła mi w oko. Żywa, zdecydowana i do tego niezwykle zgrabna kobieta. Od słowa do słowa jakoś tak wyszło, że zaczęliśmy się widywać, a po roku odbył się nasz ślub. Później nie działo się nic szczególnie godnego uwagi, jak to na prowincji, aż do chwili gdy jakiś rok temu poprosiła mnie abym przyjął do pracy w zakładzie pewnego jej znajomego z Monachium. Przyszła do mnie z taką prośbą po raz pierwszy więc wtedy nie widziałem w tym nic złego.
– To był ten Pechel? – domyśliłem się co nie wymagało jakiejś przesadnej błyskotliwości.
– Na moje nieszczęście – spuścił na chwilę głowę. Nie odważyłem się przerywać tego milczenia będącego rodzajem wołania czy głębokiej rozpaczy. – Przyjąłem go jako mechanika od maszyn. Był ponoć całkiem niezły. Brygadziści mówili, że z powodzeniem radził sobie nawet z poważniejszymi awariami. Mniej więcej po pół roku któryś z pracowników z biura powiedział mi, że widział go z moją żoną, ale nie wydało mi się to w żaden sposób zdrożne. Wszak znali się z rodzinnego miasta, mogli mieć wspólne tematy do rozmów.
– Mogli – przytaknąłem usłużnie.
– Nie dalej jak w połowie grudnia sam ich widziałem. Wracałem ze sprawunków w Waldenbrurg, a oni szli pod rękę co samo w sobie nie jest jeszcze niczym nagannym. Odprowadzała go do domu więc pojechałem tu do nas zostawić wóz i wyszedłem jej naprzeciw. Wtedy zobaczyłem po raz pierwszy jak go namiętnie całuje stojąc w drzwiach prowadzących do klatki schodowej. To było znacznie więcej niż mogłaby i powinna sobie pozwolić wobec osoby tylko znajomej. – Pani Zofia sięgnęła po maleńki dzwoneczek i wprawiła go w ruch przywołując tę panienkę, która nas tu wprowadzała. Do czasu jej przybycia milczeliśmy.
– Siegrid, przynieś mi proszę moje pigułki od bólu głowy. – Dziewczyna skinęła głową i wyszła bez słowa.
– Przykre – stwierdziłem kwaśno.
– Ale to jeszcze nic nie znaczy – wtrąciła się milcząca dotąd Jacki. Pani Zofia zaciskała i rozluźniała co chwilę swoje kościste palce na oparciu fotela. Chłonęła wszystko z szeroko otwartymi oczami. Wyglądało na to, że o tej części historii zupełnie nie miała pojęcia.
– Może bym mógł się z panią zgodzić gdyby nie to, że kilka dni później odwiedził ją tutaj. W nocy wychodził z zakładu. Musiała go widzieć przez okna – wiotką dłonią, z której leniwie osunął się obszyty złotą lamówką rękaw, wskazał za siebie na parę wysokich, szklanych tafli wychodzących na ginący w gęstym mroku taras z tyłu domu. – Wpuściła go do środka.
– I co było dalej? – odezwała się Jacki, którą wyraźnie zainteresował ten wątek. Wierciła się niecierpliwie ocierając o moje udo.
– Obudziłem się w nocy, a jej w sypialni nie było. Zszedłem na dół myśląc, że pewnie zeszła do kuchni po coś do picia. W kuchni dyżur miała Siegrid, która zrobiła mi gorącej herbaty i bardzo chciała o czymś rozmawiać bo miała do mnie jakąś ważną sprawę. Odesłałem ją do Karoliny bo ona zajmuje się problemami służby. Wracając, w hallu, przez drzwi, usłyszałem jak blisko są ze sobą. Dźwięki były jednoznaczne. Oddawała mu się w całej rozciągłości – na koniec zrobił kwaśną minę pełną cierpienia, bólu i niedowierzania, że coś takiego mogło go spotkać.
– Skąd pan wie, że to był on? – Jacqueline ciągnęła temat za mnie. Nie oponowałem.
– Wszedłem – odpowiedział drżącym głosem kogoś kto nie specjalnie chce sobie przypominać to co zobaczył.
– Widział pan ich razem? – syknęła zagryzając dolną wargę.
– Tak jak panią teraz. Siedziała naga na nim w tym samym miejscu, w którym pani teraz siedzi – spojrzał jej prosto w oczy wzrokiem, w którym była tylko gorycz i rozczarowanie.
– Fuck.
– Słucham? – przekrzywił głowę bo najwyraźniej nie znał znaczenia słowa, które użyła.
– Nieważne – machnęła lekceważąco śliczną, gładką dłonią. – Przyznaję tylko panu rację, że można się wściec na taki rozwój wypadków.
– Cieszę się, że kobieta to mówi – na chwilę na jego szczurzej twarzy zagościł jakiś błysk, który można by nazwać uśmiechem.
– Bądź co bądź wiemy na co nas stać – odparowała, a ja spojrzałem na nią ze zdziwieniem.
– Nie wątpię – Herbert zaś, zdaje się, odnalazł w niej jakiś skrawek bratniej duszy.
– I co pan zrobił? – próbowałem naprowadzić rozmowę na tor, który mnie najbardziej w tym wszystkim interesował.
– Wyrzuciłem gościa za drzwi, a rano wezwałem do siebie do biura. Kazałem w trybie natychmiastowym zwolnić go z obowiązków służbowych i zażyczyłem sobie aby wyniósł się z miasta.
– Wyjechał? – spytałem, a czekoladowy papieros sparzył mnie w palce. Szybkim ruchem wrzuciłem go do popielnicy oczekującej usłużnie w zasięgu ręki.
– Nie. Z tego co wiem to kręcił się jeszcze kilka dni po okolicy, aż do rana dwudziestego trzeciego.
– Spotkałem go na ulicy. Ponownie zażądałem aby natychmiast wyjechał. Obiecał, że zrobi to wieczornym pociągiem. Dałem mu nawet pięćset marek żeby łatwiej było mu się zdecydować.
– Co pan zrobił? – zbaraniałem bo nie uwierzyłem jak można być tak głupim. Dla mnie pięćset marek to kupa forsy, zresztą dla połowy mieszkańców Wüstewaltersdorf z pewnością również jednak wystroju wnętrza w jakim się znajdowaliśmy dawało się odczuć, że on taką gotówkę nosił codziennie w portfelu z przeznaczeniem wyłącznie na drobne dla windziarza. Nawet jeśli w żadnym domu w promieniu pięćdziesięciu kilometrów nie było windy. Weszła służąca, podała małą, szklaną fiolkę z pastylkami i wyszła zanim zdążył opaść kurz jaki wznieciła swoją spódniczką.
– Mówię przecież. Dostał ode mnie pięćset marek – zdawał się zupełnie nie rozumieć mojego zdziwienia.
– Po co? – nie mogłem otrząsnąć się doznanego szoku.
– Żeby szybciej wyjechał i nie wracał więcej. Wydawało mi się to wtedy stosowne. Pan tak nie uważa? – autentycznie nie wiedział dlaczego mam z tym problem.
– Powiedzmy sobie, że mam nieco odmienny stosunek do pięciu setek leżących luzem w portfelu niż pan. Ja bym mu zwyczajnie skopał dupę. – Pani Zofia znacząco chrząknęła pod nosem, a Jacki zachichotała figlarnie. – I wyjechał? – dodałem na końcu.
– Nie. Miałem tego dnia odebrać mamę z dworca w Schweidnitz. Uznałem za stosowne sprawdzić przy okazji czy zrealizuje swoją obietnicę – stwierdził trochę lekceważąco, zupełnie tak jakby go to dopytywanie się irytowało albo nie pokładał żadnej wiary w moje zdolności detektywistyczne.
– Zrobił to?
– Nie – zaprzeczył kręcąc głową.
– Czyli, że nie wsiadł do pociągu? – sięgnąłem po kolejny kawałek ciasta, które kusząco do mnie mrugało z talerza.
– Spóźnił się na ten ostatni – wyznał troszkę jakby zmieszany.
– Co pan wtedy zrobił? Niech no pan mówi w końcu jakieś konkrety – uniosłem się jego oporem w wyjawianiu istotnych szczegółów sprawy.
– Zaproponowałem mu że go zawiozę do Schweidnitz by tam złapał jakiś dalszy transport. Zgodził się więc pojechaliśmy. Musiałem tylko wpaść jeszcze do Schlesiertalbaude. Wie pan, organizuję tam co roku bal karnawałowy. Rano dzwonił do mnie właściciel, pan Arndt[8]. Musiałem więc zjechać na drogę prowadzącą wokół jeziora i stanąć na moment przy schronisku. Potem pojechaliśmy do samej Schweidnitz bez zatrzymania – sięgnął po papierośnicę, ale nie otwierając wieka bawił się nią nerwowo palcami – Wysiadł na placu przed dworcem jak odbierałem mamę. Wysiadł i poszedł w swoją stronę – uzupełnił.
– To znaczy którą? – łaknąłem tych szczegółów. Ugryzione ciasto wpadło przez to wszystko nie tam gdzie trzeba więc musiałem zakasłać żeby przywołać je do porządku.
– Zdaje się, że w kierunku centrum.
– Nie widział go pan więcej? – dopytywałem wpatrując się w jego obojętne oczy.
– Nie. Chciałem zapomnieć o całej sprawie i jak najszybciej wrócić do domu. Przeprosiłem mamę za spóźnienie, zapakowałem walizki do kufra i pojechaliśmy – wyjaśnił w końcu to o co mi chodziło.
– Czekałam na ciebie prawie godzinę – pierwszy raz odezwała się pani Zofia.
– Nie wiedziałem, że mi w Schlesiertalbaude tyle zejdzie. Przepraszałem cię za to – zrobił rzewną minę, która jakieś dwadzieścia lat temu przyprawiła by mnie o konieczność poszukania muszli klozetowej.
– Dobrze już. Nic się nie stało – uspokajająco uniosła obie dłonie ku górze.
nic się nie stało – odezwałem się niepewnie unosząc brwi z lekkiego zdziwienia.
– Miałam na myśli spóźnienie. Dałam radę na tym mrozie – uśmiechnęła się w dziwny, smutny sposób.
– Panie Herbercie, czy policja pytała pana o te wydarzenia? – zwróciłem się na powrót do jej syna.
– Tak.
– O coś konkretnego?
– Nie. Powiedziałem im dokładnie to co mówię teraz panu. Zapisali do protokołu, pokiwali głowami i powiedzieli, że spróbują dowiedzieć się co się z nim stało po tym jak wysiadł z mojego wozu – wyrzucił z siebie jednym tchem.
– Czy mają świadomość damsko–męskiej zależności między nim, panem, a pańską żoną? – sięgnąłem po parującą kawą filiżankę.
– Nie. Nie wspominałem o tym – wyznał z płaską, nieruchomą twarzą.
– To niedobrze – zmartwiłem się bo to mogło mieć duże znaczenie.
– Dlaczego? – udało mi się tym wywołać u niego jakąś żywszą i bardziej energiczną reakcję.
– Ukrywa pan przed nimi dość ważne szczegóły – trudno się było nie dziwić takiemu postępowaniu i jego nierozumiemiu tej zależności.
– Pominąłem tylko przyczynę, dla której Pechel stąd wyjechał. Jakbym im o tym powiedział to by to uznali za okoliczność obciążającą i z pewnością by mnie zamknęli – czoło skryło mu się za lekką mgiełką lśniącego potu.
– Mogą to uznać za próbę utrudniania śledztwa – odparłem, a on zasępił się bo chyba dotarło czego się dopuścił.
– Co więc pan radzi? Mam iść teraz donieść im sprostowane zeznanie? – przygryzł dolną wargę.
– Hmm – zmarszczyłem czoło bo sam nie bardzo wiedziałem co o tym myśleć. – Może na razie niech pan to zostawi mnie – stwierdziłem na koniec.
– To znaczy? – wydawał się być zagubiony. Nie po raz pierwszy zresztą.
– Postaram się jutro podejść na posterunek i z nimi porozmawiać. Być może uda mi się nakreślić sytuację w taki sposób aby nie mieli do pana za dużo pretensji o zatajenie tych paru kluczowych faktów. Na początek jednak proponuję poszukać jakiegoś dobrego prawnika – wyjaśniłem co zamierzam.
– Pan Webbsky ma całkiem dobrego. Często nas w biurze odwiedza i prowadzi wszelkie zakładowe sprawy – odparł.
– Chyba lepiej będzie jak to nie będzie osoba stąd – zasugerowałem ostrożnie odkładając pustą filigranową filiżankę na jeszcze bardziej delikatny spodek.
– Tak pan myśli? – zasępił się podciągając kolana pod brodę. Wyglądał przy tym faktycznie jak jakiś szczeniak z meszkiem pierwszego wąsa pod nosem, a ja odniosłem wrażenie, że po raz pierwszy może się w jakiś sposób do mnie przekonywać.
– Ponoć ludzie gadają za dużo o tej sprawie – odparłem. – Ktoś z większym dystansem mógłby się tutaj bardziej przydać. Tak na marginesie: gdzie jest teraz pańska żona? – zmieniłem temat.
– Śpi na górze. Nie czuje się najlepiej.
– Phi – zasadniczo milcząca do dotąd Jacki prychnęła jak wkurzona kotka – Też bym się źle czuła jakbym była taka gościnna w kroku. – Z trudem powstrzymałem dłonią wybuch śmiechu.
– Niech ją pani źle nie ocenia. To kobieta po przejściach – bronił jej w jakiś irracjonalny sposób.
– Przejścia, nie przejścia, ja zawsze aspirowałam w górę, a nie w dół – Jacki trwała przy swoim.
– To znaczy? – spytał zdziwiony tak szczerym postawieniem sprawy.
– Jak już bym miała wybór i ode mnie zależałaby decyzja z kim przyprawić panu rogi to zrobiłabym to z kimś, kto byłby znacznie lepiej umocowany od pana. I bogatszy. Trzeba się szanować – wydawała się naprawdę oburzona.
– Mocno pani bije – spuścił głowę zmartwiony.
– Amerykanka – wtrąciłem między nich. – One zawsze wydają się być szczerymi do bólu.
– A czy nie szczerość winna być teraz najważniejsza? – spytała retorycznie.
– Ma pani rację – zgodził się.
Wstałem. Powiodłem oczami po zgromadzonych. Uznałem bowiem, że wszystko co mi potrzebne do zajęcia się tą sprawą już w tym pokoju powiedziano. Reszta leżała poza nim.
– Panie Herbercie, pójdziemy już. Dziś sylwester, czekają na nas otwarte butelki szampana i niecierpliwi znajomi. Państwo nigdzie nie wychodzicie? – skłoniłem się lekko.
– Nie. Uznałem, że w tym roku zostaniemy w domu. W zaistniałej sytuacji trudno byłoby mi się bawić na jakimś balu – nie sposób mu było nie przyznać racji.
– Fakt – przytaknąłem w związku z tym.
– Jutro przejdę się na posterunek i potem postaram się zdać relację. Zobaczymy co z tego wyniknie.
– Myślisz, że będzie tam jutro ktoś ważny? – wtrąciła Jacki. – Nie dość, że będą leczyć kaca po zabawie to jeszcze jutro niedziela – trzeźwości jej umysłu była niezwykle budująca.
– Masz rację. W takim razie pójdę do nich w poniedziałek – pochwaliłem jej spostrzegawczość.
– Rozumiem, że stanie pan w mojej obronie? – dopytał Willner na koniec.
– Postaram się – odparłem bez przekonania i wymieniłem z nim uścisk dłoni, który wywołał u mnie wrażenie, że ściskam wieszak na ręczniki. Wyszliśmy z Jacki do hallu gdzie ubrała nas ta sama kusa panienka w wykrochmalonym fartuszku po czym zeszliśmy po schodach z żółtawego piaskowca na zagubiony w mroku trotuar. Najbliższa zapalona latarnia wisiała na murze budynku biurowego, nad wejściem do fabryki. Śnieg skrzył się w jej żółtawym świetle trzeszcząc pod stopami. Przeszliśmy w milczeniu kilka kroków, które przerwał tylko długi gwizd odbijający się wielokrotnym echem od zboczy doliny. Zdaje się, że do stacji końcowej zbliżał się ostatni w tym roku pociąg z Hausdorf. Przytuliliśmy się do siebie bo zerwał się sypiący białymi igłami wiatr. Była przyjemnie miękka w tym uścisku więc nie omieszkałem poczuć dumy z tego powodu.