Odwrócenie – 7

7.

Noc sylwestrową zakończyliśmy kiedy nad górami na wschodzie pojawiło się już blade słońce. W związku z tym nie zaplanowaliśmy nic szczególnego na dzień kolejny, a na dół, do restauracji, zeszliśmy dopiero w sam raz na obiad. Syci, napojeni uznaliśmy, że ewentualnie można zmęczyć naszego kaca jakimś spacerem więc daliśmy się poprowadzić Magdzie ośnieżonymi uliczkami w kierunku Reichenbach[1]. Okazało się, że za cel upatrzyła sobie Grosse Birkenfeldbaude[2] stojącą przy skrócie łączącym dwie serpentyny szosy pnącej się ku górze. Podobno roztaczał się stamtąd fantastyczny widok na całą dolinę. Niestety, po wyczynach alkoholowych poprzedniej nocy nie mieliśmy specjalnie dużo motywacji, dlatego też cały spacer okazał się dla nas na tyle ciężką wyprawą, że na koniec musieliśmy poddać się pragnieniu i skonsumować kilka kufelków piwa zaserwowanego w skromnie, ale prosto urządzonej sali. Jej liczne, udrapowane prostymi, kremowymi firankami okna faktycznie prezentowały wcale interesujący widok wprost na Hohe Eule[3]. Do hotelu wróciliśmy zmęczeni jak bobry po budowie żeremi, a to z kolei spowodowało, że żadnych atrakcji wieczornych nie bylibyśmy w stanie uskutecznić. Niczym dzieci podreptaliśmy na górę ułożyć się do spokojnego snu.

Rano, już w poniedziałek, jeszcze przed śniadaniem zostawiłem moją trzódkę aby zdecydowała co ma zamiar robić, a sam pomaszerowałem odszukać miejscowy posterunek policji. Znalazłem go w odrapanym domu z dwoma małymi wieżyczkami wspinającymi się w stalowe niebo przy Waldenburger Staβe pod numerem siedemdziesiąt dziewięć, na tym samym skrzyżowaniu, przy którym zlokalizowano aptekę pana Kaminsch’a. Jedynie wybitnie ascetyczna wywieszka przybita niestarannie koło framugi sugerowała, że to nie jest zwykły budynek mieszkalny. Ogólny obraz drzwi odrapanych z farby do gołego drewna czy zaszczanego przez psy i zawilgoconego tynku nie zachęcał do wejścia, ale co było robić. Wzruszyłem ramionami, nacisnąłem fikuśnie wygiętą klamkę i wszedłem do środka. Drzemiący w dyżurce posterunkowy skierował mnie do pokoju numer pięć prowadzącymi na górę wydeptanymi, trzeszczącymi schodami, których poręcz nie wytrzymałaby naporu małego dziecka. Na miejscu, z wnętrza, wywołało mnie gromkie wejść więc zostałem zmuszony wykonać rozkaz. Oto uroki noszenia munduru w tym kraju.

Pomieszczenie nie było przesadnie duże, ale nie było też zawalone nieumiejętnie rozmieszczonymi meblami. Gdyby to był posterunek w jakiejś większej miejscowości to pewnie każdą wolną, płaską powierzchnię mogłyby zajmować teczki z aktami. Najwyraźniej tutaj albo nie mieli tak dużo spraw, albo umieli nad nimi zapanować. Wszystko zdawało się leżeć na swoim, starannie zaplanowanym miejscu, włącznie z zasłaniającą pół okna gigantyczną paprocią. Na biurku, jak od linijki poukładano przybory piśmienne, a wszystkie przedmioty, w tym stojący pod ścianą stolik pod maszynę do pisania, dwa telefony wiszące na ścianie oraz szafa na akta z żaluzją zasuwaną od góry, były starannie odkurzone. W pokoju unosił się intensywny i duszący zapach pasty do podłóg, który potwierdzały lśniące klepki. Zaskakujący kontrast wobec klatki schodowej i pozostałych części budynku.

Komendant okazał się być człowiekiem w moim wieku, albo i młodszym, gładko wygolonym, o pociągłej, długiej twarzy z szeroko odstającymi uszami. Był skrupulatnie zapięty pod samą szyję zielonkawą bluzą mundurową z dystynkcjami Oberwachtmeistra[4] na pagonach. Pogodne oczy koloru bzu mówiły mi, że nie bardzo miał ostatnio okazję aby wypocząć z głową na poduszce. Uchyliłem kapelusza i przedstawiłem się grzecznie kładąc przed nim kartonik wizytówki. Odłożył na bok pióro, którym sumiennie wypełniał jakieś tabelki i oszczędnym gestem wskazał drewniane krzesło o zakrzywionym oparciu stojące naprzeciw.

– Co pana do mnie sprowadza, panie Knocke? – zagadnął wesołym głosem jakim można by uwieść wszystkie wiejskie dziewczyny stąd do samego Waldenburga.

– Polecono mi porozmawiać z panem w pewnej sprawie – odparłem twardo i zdecydowanie.

– Mianowicie jakiej? – zrobił uprzejmą minę co można by od biedy uznać za jakąś niewielką oznaką sympatii.

– Pana Willnera.

– Wynajął pana? – jeszcze raz przyjrzał się mojej wizytówce jakby było tam zapisane co najmniej kilka zwycięskich numerów loterii noworocznej.

– On nie. Jego matka. Przejęła się sprawą tych pieniędzy i chciała wyrobić sobie niezależny ogląd całości – wyjaśniłem.

– Rozumiem. Czym więc mogę panu służyć? – odłożył na bok zdjęte z nosa okulary w cienkiej, drucianej oprawie, których zdaje się używał wyłączne do pisania. Przyjrzał mi się uważnie. Po chwili lekko zakrzywionym palcem wskazującym pokiwał między nami. – Ja pana kojarzę. Pan rozwiązał sprawę Mizofoba. Tak ją w gazetach nazywali. Dobrze pamiętam? To pan? – pochylił głowę na bok co sprawiło, że wyglądał jak zasępiony nad wystawieniem noty belfer.

– Tak. Pracowałem wtedy jeszcze w kryminalnej w Liegnitz – potaknąłem licząc na to, że pewnego rodzaju solidarność pomoże mi wyciągnąć z niego nieco więcej interesujących i przydatnych informacji.

– O rany! – ucieszył się mając chyba zamiar klaskać z tego powodu. – I teraz będzie się pan zajmował sprawą Willnera?

– Wypoczywam tutaj, ale poproszono mnie abym się dowiedział tego i owego. Zatem można tak przyjąć – nie musiał wiedzieć jakim sposobem i splotem wydarzeń wylądowałem na krześle stojącym naprzeciwko niego.

– Ogromnie się cieszę. Nie ma pan pojęcia jak tu u nas nudno. Mogę uścisnąć panu prawicę? Albert Pölitz, niezwykle mi miło – tak silnie trząsł mym ramieniem, że niewiele brakowało abym stracił spinki do mankietów. – Będę mógł potowarzyszyć panu i podpatrywać pańskie metody?

– To żadne metody. Uważna obserwacja otaczającego świata i logiczne myślenie – przyznałem skromnie spuszczając oczy.

– Nie zaprzeczy pan jednak, że sukcesów kilka ma na swoim koncie więc ja, prowincjonalny wachmajster, będę mógł się czegoś od pana nauczyć. – Podrygiwał jak mały szczeniak przed spacerem. Nie dostrzegłem tylko ogonka, którym mógłby merdać.

– Skoro tak pan stawia sprawę… – zgodziłem się nieco zbyt niechętnie.

– Będę zobowiązany. – Nie ukrywam, że mnie miło połaskotał tymi pochlebstwami więc zacząłem mu się przyglądać jakby przychylniej. – Czego pan ode mnie oczekuje, panie Knocke?

– Na początek niech pan opowie jak to było z Willnerem. Najlepiej od samego początku. Może pan też poprosić tego śpiocha z dołu aby nam przyniósł po herbacie bo macie tu całkiem chłodno.

– Jasne. Kluske ma od miesiąca małego synka to mu pozwalam czasem pospać na służbie. Tyle tu mamy roboty jak pan widzi, że daje radę – wstał zza stołu, podszedł do ściany, wykręcił numer na jednym z antycznych aparatów i zamówił co trzeba, po czym usiadł na powrót za biurkiem. Sięgnął po brązową teczkę leżącą przy samej krawędzi i otworzył przed sobą. – Zatem, sprawa Willnera zaczęła się dla nas w poniedziałek, dwudziestego szóstego. Gdzieś koło południa dyżurny odebrał telefon od jakiejś kobiety, żebyśmy się przyjrzeli zgromadzonej w sejfie dyrektora gotówce. Ponoć część z niej miała być fałszywa.

– Była? – wpatrywałem się z zainteresowaniem w jego intrygujące oczy.

– Uznaliśmy, że warto by sprawdzić o co chodzi więc z samego rana w pierwszy dzień po świętach, poszliśmy do niego – wyjaśnił tak jakby to był początek niezwykle barwnej powieści, w której dużo i szybko się dzieje. – Wie pan, u nas, na prowincji, takie telefony nie zdarzają się często. Poprosiliśmy pana dyrektora aby pozwolił nam spojrzeć na te pieniądze.

– Pozwolił? – starałem się być możliwie konkretny i rzeczowy.

– W tym kraju mundurowym się nie odmawia – byłby się uśmiechnął pod wąsem gdyby go tylko miał. – Zgromadzili gotówkę na wypłaty dla pracowników i na jakieś zakupy przędzy, czy coś w tym rodzaju. Było tego łącznie ponad pół miliona.

– Fiuu – gwizdnąłem. – Całkiem sporo jak na prowincję, o której tak pan mówi.

– Nie znam się na tym ile taki zakład może potrzebować gotówki na wypłaty. – Ta wiedza akurat i dla mnie nie była tajemnicą. – Dość powiedzieć, że trzysta tysięcy było w kradzionych banknotach.

– Kradzione, a fałszywe to delikatna różnica – zauważyłem.

– O fałszywych mówiła ta kobieta co telefonowała, ale one nie były fałszywe tylko takie, które mamy zarekwirować jakby się gdzieś pokazały – dodał pospiesznie przygładzając nad wyraz oszczędne brwi koloru mokrej słomy.

– Jak to poznaliście?

– Każdy posterunek co jakiś czas dostaje okólnik z takimi numerami. Więc jak do nas coś przychodzi to sobie to spinamy wszystko razem aby nie umknęło – sięgnął po kolejną, tym razem marmurkową teczkę, rozwiązał zamykający ją lniany sznurek i wyciągnął na wierzch kilka kartek cienkich jak bibuła, na których przez fioletową kalkę, przepisano sporej długości listę. – O! Tutaj mamy listę z numerami banknotów, które trzeba zarekwirować. Ta akurat jest z tysiąc dziewięćset dwudziestego dziewiątego. Porównaliśmy ją z tymi pieniędzmi co były w sejfie i się okazało, że część z nich pochodziła z włamania do fabrykanta okrętowego w Hamburgu w dwudziestym ósmym.

– A skąd wiedzieliście z jakiego napadu pochodzą? – spytałem bo nie znalazłem na jego liście informacji pozwalających powiązać te dwie sprawy.

– Jak już ustaliliśmy, że są trefne to zadzwoniłem do Berlina. Tu mam numer, pod który trzeba dzwonić w takich sytuacjach – wskazał palcem nagłówek listy gdzie wypisano wszelkie procedury ważniejsze fragmenty podkreślając czerwoną kredką. – Tam mi wszystko wyjaśniono – dodał.

– I Willner te kradzione banknoty tak po prostu trzymał u siebie? – zdziwiłem się niemal szczerze gdy drzwi do gabinetu uchyliły się niepewnie i szurając podkutymi obcasami wszedł dyżurny niosąc tacę z parującymi szklankami w ażurowych, filigranowych oprawach oraz porcelanową cukiernicę ozdobioną wyblakłym wzorem wpadających w brązy stokrotek. Poustawiał wszystko między nami salutując na odchodne.

– On też był w szoku. Pokazał nam kwity jakie dostał pobierając gotówkę z oddziału Reichsbanku w Schweidnitz – ułożył cieniutkie kartki przed sobą starannie wyrównując im brzegi.

– Zgadzało się? – wrzuciłem do szklanki dwie kostki cukru po czym rozpocząłem mieszanie.

– Numerów na tych papierach nie wbijali, za dużo roboty by z tym było, ale Willner zarzekał się, że całą gotówkę jaką wkładał do sejfu pobrał właśnie tam.

– Sprawdziliście? – ostrożnie, aby nie oparzyć warg spróbowałem upić łyk. W smaku było to coś pomiędzy szczynami chorego na nerki osła, a kiepskim wywarem z kory brzozy.

– Oczywiście. Jeszcze przed nowym rokiem pojechałem tam rozpytać się w tym względzie. Faktycznie okazało się, że dwa dni przed świętami pobrał z księgowym równo pół miliona na wypłaty. Potwierdzili jego wersję. Gotówkę wydali, pokwitowanie też, odebrali stosowne papiery od nich i obaj panowie wraz z dwoma strażnikami wyszli.

– Czyli zakładacie, że gotówkę z banku wydano czystą? – upewniłem się.

– A jak inaczej? – zdziwił się na takie dictum

– Nie wiem, próbuję każdej opcji. Ale co się działo dalej z pieniędzmi to nie wiecie?

– Księgowy twierdzi, że nic złego z nimi nie robili. W banku byli we czterech. Willner, księgowy i dwóch ze straży zakładowej. Wrócili bez problemów, zdeponowali gotówkę w sejfie, zamknęli go i każdy poszedł w swoją stronę – pogładził się kciukiem po mięsistej brodzie jakby tam szukając potwierdzenia swoich słów.

– Więc albo księgowy jest w zmowie, albo o niczym nie wie i Willner dokonał zamiany gotówki sam – podsumowałem wpatrując się w zadbaną paproć na parapecie.

– A pan jest tu w sprawie Willnera czy przeciwko niemu? – Pölitz przywołał mnie do porządku. Skinąłem uprzejmie głową, co w moim rozumieniu miało oznaczać, że się zgrywam. – Zapomina pan, że cały czas towarzyszyło im dwóch strażników, którzy potwierdzili słowa księgowego. – Uśmiechnąłem się kącikiem ust.

– Nie zapominam tylko badam słabe punkty tej historii. Muszę przyznać, że coś mi w tym wszystkim nie pasuje. – ponownie podniosłem parującą szklankę, ale na wspomnienie smaku jaki w sobie nosiła zrezygnowałem i odstawiłem ją na spodek.

– Ma pan kamienną twarz więc trudno się domyślić pańskich intencji – wyglądał jakbym mu właśnie wyrwał kilka włosów z czubka głowy.

– Na tym, między innymi, polega robota prywatnego łapsa aby nie dać po sobie poznać co myśli. W pracy policjanta też się czasem to przydaje. – Byłby chyba notował jak przystało na pilnego ucznia gdyby w moich oczach nie wyczuł pewnej dozy lekceważenia. – Czy Willner zaglądał do sejfu po tym jak złożyli w nim kasę? – wróciłem do poprzedniego wątku.

– Twierdzi, że nie.

– Czyli nikt jej nie dotykał, a mimo to w jakiś magiczny sposób stała się trefna – uniosłem brew.

– Nie wierzę w magię – przyznał opadając na oparcie swojego fotela tak mocno, że aż zatrzeszczało grożąc jakąś katastrofą.

– Ja też nie. Za duży już jestem – przytaknąłem. – Co było dalej?

– Zliczyliśmy wszystkie banknoty, spisaliśmy numery i ich listę posłaliśmy naszym do Waldenburga zgłosić, że je przejęliśmy żeby dali znać tym z Berlina co to te okólniki przygotowują – stuknął wykrzywionym kciukiem w leżącą przed nim listę.

– Czyli, że wszystko macie tutaj? – zdecydowałem się upić parujący łyk. Okazało się, że nie parzył już tak jak poprzedni, którego ślad nadal czułem jako mrowienie na czubku języka.

– Tak. Leżą w szafie ogniotrwałej za panem – wskazał oczami za moje ramię.

– Waldenburg coś odpisał? – odstawiłem szklankę na stół.

– Tak. Potwierdzili informacje, że to gotówka ze skoku w Hamburgu.

– A Willner? – sięgnąłem pod połę marynarki po papierośnicę, ale jej nie otworzyłem. W tej marynarce nie miałem pudełka Avide.

– Kazaliśmy mu się meldować u nas codziennie. Dostał też zakaz opuszczania kraju i zabraliśmy paszport z tego tytułu. Tak na wszelki wypadek – wyjaśnił usłużnie.

– Myśli pan, że to wystarczy? – podrapałem się za uchem, bo ja bym chyba zastosował na jego miejscu jakiś inny sposób na zmuszenie Willnera na pozostawanie niedaleko.

– To bogaty i poważany człowiek. Nie mogłem go zamknąć tylko na podstawie jakiegoś anonimowego telefonu.

– Przecież się potwierdził – odparłem odkładając na blat papierośnicę z wytłoczonym myśliwskim wzorem na wieku.

– Ale mieliśmy tylko efekt, a mnie chodzi o przyczynę – wzruszył ramionami.

– Słusznie – zmrużyłem oczy w uznaniu. Podobał mi się jego tok rozumowania.

– Więc melduje się u nas codziennie o dziewiątej – uśmiechnął się jakby zadowolony z osiągniętego efektu.

– Czyli nie macie do niego zastrzeżeń?

– Nie do końca. Jest jeszcze sprawa tego Pechela. Urlicha Pechela – tym razem on sięgnął po herbatę.

– A dokładniej? – ożywiłem się.

– Skoro pan przychodzi od Willnera to sądziłem, że pan wie. Dwudziestego trzeciego Willner odwoził swojego pracownika do Schwiednitz na pociąg. Jechał wtedy po matkę, co to do niego z Berlina przyjeżdżała, więc zabrał ze sobą gościa, który u niego na zakładzie pracuje bo ten nie zdążył na ostatni odchodzący pociąg.

– No i? – zmarszczyłem brwi. Wolałem udać niewprowadzonego w sprawę. Mógłbym tym sposobem wyciągnąć od niego więcej detali, o których nie wspomniał pan Herbert.

– Matka twierdzi, że przyjechali po nią we dwóch, na dworcu się rozstali i Willnerowie wrócili do domu.

– Więc w czym rzecz? – gorąco chciałem aby to zdziwienie było bardzo przekonujące.

– Pechela, tego pracownika Willnera, w wigilię rano znaleziono martwego u podnóża zapory w Kynau.

– Spił się i zamarzł? – cofnąłem brodę do podbródka.

– Spadł z góry – na jego słowa natychmiast usztywniłem ramiona wypychając pierś do przodu, co miało symbolizować wielkie zdziwienie.

– I sądzi pan, że to Willner go zrzucił? – ostatecznie zdołałem się przełamać wobec tej namiastki herbaty jaką dla mnie przygotowano.

– Nie wiem – wyznał szczerze.

– Ale podejrzewa go pan? – upewniłem się bo tembr jego głosu nie wskazywał na pełne przekonanie..

– Tego nie powiedziałem – poskubał się palcem wskazującym po nosie. – Coś mi jednak w tym wszystkim nie daje spokoju – wydawał się być zmartwiony.

– Rozumiem. Ciekawe – ja też się zasępiłem. – Czyli według pana jedno z drugim może mieć jakiś związek? – dodałem po chwili.

– Jeśli założyć, że jest to efekt porachunków między przestępcami to nie jest to wykluczone – na jego twarzy wyraźnie odmalowała się jakaś odrobina nadziei, że taka wersja może leżeć całkiem blisko prawdy.

– Myśli pan, że Willner byłby do tego zdolny żeby zabić? – trudno mi było się zgodzić z tą tezą, przynajmniej na dzień dzisiejszy.

– No właśnie chyba nie bardzo – przygryzł dolną wargę i chwycił swoją szklankę. – On mi do takiego rozwiązania kompletnie nie pasuje.

– Jakieś inne opcje wchodzą w grę? – spytałem, a on podniósł ją do ust, jednak zanim upił zdążył jeszcze odpowiedzieć:

– Na razie nie mam pomysłu, ale jeśli Pechel wysiadł w Schweidnitz z wozu Willnera to jakoś musiał wrócić do Kynau. Ostatni pociąg odchodzi stąd dwadzieścia minut przed północą, ale on jeździ tylko w soboty i niedziele, więc tego dnia nie jechał, autobusy pocztowe tym bardziej, zatem pozostaje jakaś okazja, ale przepytywaliśmy na tę okoliczność paru miejscowych i nikt nic nie widział, nikt nic nie wie – szklanka uwolniona niemal z całej zawartości wylądowała na powrót na blacie.

– Dziwne.

– No właśnie. Jestem w kropce. Może pan coś podrzuci? – spojrzał na mnie pytająco, a ja sięgnąłem po leżącą przede mną papierośnicę żeby wydobyć z niej papierosa.

– Chyba jeszcze za mało wiem – zmartwiłem go. – Może jakbyśmy się wybrali na tę zaporę to by mi coś przyszło do głowy. Co pan na to? – przypaliłem wyrzucając kłąb dymu pod sufit.

– Oczywiście. Skończę tylko tę pisaninę i z chęcią się z panem wyrwę. – Sięgnął na parapet i postawił naprzeciw mnie szklaną popielniczkę, w której dnie zastygły bąble powietrza, po czym wziął do ręki pióro by nakreślić kilka kształtnych cyfr w skomplikowanej tabeli, następnie zamknął ją szczelnie w tekturowej teczce i wsadził do szafy zasuwając z hukiem żaluzję. Wstał zza biurka i wydzwonił dyżurnego z dołu. Bawiąc się wyleniałym przewodem łączącym słuchawkę z aparatem wydał kilka poleceń i usiadł na powrót przede mną. – Na całe szczęście mamy jeden wóz do dyspozycji. Mam nadzieję, że odpali. Ostatnio same z nim problemy – zrzuciłem spalony popiół, który zdążył przybrać kształt i rozmiar niewielkiej parówki.

– Trzymajmy więc za niego kciuki – uśmiechnął się. – Sądzi pan, że po takim czasie będzie tam jeszcze coś do oglądania? – zmieniłem temat bo mnie naszła myśl, że taka wycieczka dziś może być już całkowicie nieefektywna.

– Zakazaliśmy wchodzenia na zaporę osobom postronnym więc jeśli ptaki nic nie zadeptały to jakieś ślady powinien pan jeszcze zobaczyć – wydał się być całkiem dumny z wydanych uprzednio rozkazów. Miałem tylko nadzieję, że nie było to bezpodstawne.

Lewą ręką uniosłem szklankę, prawą zaś zająłem trzymaniem papierosa po czym umoczyłem usta w wyziębłej herbacie licząc na to, że nie będzie zbyt daleko rozmijał się z prawdą. – A odwiedzaliście mieszkanie tego Pechela?

– Oczywiście. Wynajmował pokój nad pocztą, przy Reichenbach Straße[5]. Mieszkał tam pod czwartym zaś właścicielka tuż obok, pod trzecim. Ale ona także na nic szczególnego nie zwróciła uwagi. Niestety, w trakcie przeszukania nie znaleźliśmy niczego co by miało wnosić coś do sprawy – spojrzał ponad paprocią za okno jakby tam mógł znaleźć jakąś inspirację.

– Nic a nic? – odstawiłem szklankę zamieniając ją na niebezpiecznie już krótką bibułkę z tytoniem.

– Nie. Czysto było. Posprzątał po sobie, niczego nie zostawił, a tej co mu wynajmowała powiedział, że się wyprowadza, bo znalazł coś innego, lepszego – uzupełnił.

– Byliście tam na tym nowym adresie? – dopytałem rozgniatając w popielnicy to co mi zostało między palcami.

– Trochę nam zajęło ustalenie adresu, ale w końcu się udało i posłałem tam wczoraj stójkowego.

– Z jakim efektem? – siorbnąłem głośno kolejny łyk.

– Pechel rozmawiał z babą, zapłacił za tydzień z góry, powiedział, że musi się spakować w starym miejscu i wróci, ale ostatecznie nie dotarł do niej.

– W sensie, że zrezygnował? – zdziwiłem się.

– Nie. Powiedział, że przyjdzie do niej przed świętami, ale nie przyszedł – odniosłem wrażenie, że on sam nie bardzo wierzy w to co mówi. Całkiem jakby opowiadał jakąś fantastyczną bajkę od Andersena.

– Zapłacił, ale nie skorzystał? – dla mnie to też było zastanawiające.

– Na to wychodzi – wzruszył ramionami najwyraźniej nie znajdując żadnego racjonalnego uzasadnienia dla takiej sytuacji.

– Czy możliwe jest, że Willner go spotkał jak szedł na nową kwaterę? – próbowałem dopasować do siebie kilka myśli, które niepewnie błądziły mi po głowie.

– To mi się wydaje najbardziej sensownym rozwiązaniem – przyznał.

– Tylko dlaczego tak nagle zmienił zdanie? – podrapałem się po brodzie ciągle odnosząc wrażenie, że coś tu jest bardzo nie tak jak być powinno.

– Też się nad tym zastanawiałem.

– Może Willner zmusił go w jakiś sposób? – podsunąłem to co mi zaświtało przed momentem.

– Nie wiem. Takie założenie przyjąłem na tym etapie, ale przyznam szczerze, że to dość luźny domysł i nie bardzo miałbym jak go udowodnić.

– No właśnie – niewątpliwie miał rację – Skąd pan wie, że wsiadł do wozu Willnera? – rzuciłem kolejną rzecz, która mnie mocno zastanawiała.

– Byłem wtedy w aptece co to jest na rogu jak się do dworca idzie, to po przeciwległej stronie skrzyżowania, i widziałem ich obu jak rozmawiali przy wozie Willnera, który przystanął po drugiej stronie ulicy.

– Widział pan jak ten Pechel do niego wsiadał?

– Nie, wszedłem do środka. Nie miałem wtedy pojęcia, że to może być istotne – wykrzywił usta tak jakby zamiast wykałaczki zagryzł między zębami zardzewiałego gwoździa.

– Szukaliście jakichś świadków? – machnąłem ręką na jego wątpliwości.

– Tak – ucieszył się na fakt, że poprawnie podążam za jego tokiem rozumowania. – Pomocnik aptekarza widział przez okno jak wsiadał i razem gdzieś dalej pojechali.

– Czyli jednak – zamyśliłem się.

Zadzwonił z dołu dyżurny, że wóz odpalił i właśnie podstawiają go przed wejście. Wyszliśmy więc na zewnątrz gdzie tuż przed drzwiami, na jałowym biegu stał staromodny opel z wysoką, przeszkloną kabiną i karbowanymi oponami w sam raz na śnieg. W buchający parą przedział silnika zaglądał szofer w czako i watowanym płaszczu mundurowym. Nie zdziwiłbym się przesadnie gdyby okazało się, że dokładał tam węgla do pieca. Usiedliśmy z Pölitzem na popękanej i wielokrotnie cerowanej kanapie ze sztucznej skóry nakrywając nogi włochatym pledem. Pomimo skrzącego się słońca szyby od wewnątrz pokrywała delikatna mgiełka szronu. Wypuściłem na próbę powietrze ustami. Natychmiast odparowało w białą chmurkę. Poczułem się odrobinę tak jak nieboszczyk w chłodni tuż przed sekcją.

– Zaraz się rozgrzeje – mój towarzysz czytał w myślach.

– Okolice macie tu piękną, zimy fantastyczne, ale wolę jednak miasto. Zawsze to trochę bliżej cywilizacji.

– Mieszkanie na prowincji też ma, mimo wszystko, swoje uroki. – Ruszyliśmy.

Równo zgarnięty śnieg z szosy układał się w wysokie pryzmy nad krawężnikami. Zanim pojechaliśmy dalej, całe skrzyżowanie z Bahnhof Straβe[6] zablokowały sanie ciągnięte przez dwa zmachane, włochate konie. W końcu podcięte batem woźnicy rzuciły pianą z chrap na boki i dzwoniąc przeraźliwie mosiężnym dzwonkiem ruszyły do celu. Widać komuś spieszyło się żeby zdążyć na pociąg. Jak tylko droga się zwolniła szofer przycisnął mocniej pedał przyspieszacza i koła zabuksowały wprawiając w niekontrolowane drgania tę muzealną gablotę, która zaczęła dzwonić kiepsko dopasowanymi taflami szyb do drewnianych listewek obramowań okien. Minęła niemal wieczność zanim udało mu się opanować sytuację, ale od tego momentu ruszyliśmy żwawiej. Szosa wiła się płaskim dnem krętej doliny. Jej strome zbocza porastał las malowniczo przysypany śniegiem tu i ówdzie poprzetykany trudno dostępnymi łąkami. Widoki przywoływały na myśl landszaft wiszący nad łóżkiem w sypialni mojej świętej pamięci babki. Zauważyłem też, że lewym stokiem opadała linia kolejowa. O jej obecności świadczyły wyraźnie odcinające się od białych zboczy słupy sieci trakcyjnej, na których jakiś nieznany pająk utkał filigranową sieć posypaną szronem niczym świąteczna baba cukrem pudrem.

Na wysokości zakładów Humberta[7] w Neugericht[8] minęliśmy wielki czerwony autobus pocztowy wiozący kolejną porcję narciarzy. Niewiele brakowało aby nas wepchnął do rowu zamontowanym przed długą maską lemieszem masywnego pługa. Całe szczęście, że policyjny kierowca przytomnie zareagował zjeżdżając tuż za betonowym mostkiem w jakąś zatoczkę rozjeżdżoną w śniegu szerokimi oponami ciężarówek. Rzucił przy tym grubym słowem wygrażając przez szybę zaciśniętą pięścią odzianą w skórzaną rękawiczkę.

Przejechawszy pod dwutorowym mostem kolejowym w Hausdorf, za gospodą przy browarze[9] , skręciliśmy w prawo w szosę prowadzącą do Schweidnitz wykładaną niewielką granitową kostką, która przebijała tu i ówdzie spod niedokładnie rozgarniętych placków szarości. Wóz ślizgał się na posypanym solą błocie więc zwolniliśmy do tempa lekkiego truchciku. Weistritz wiła się tuż obok oddzielona od nas jedynie spiętymi stalową liną granitowymi słupkami grubości mojego uda. Całe szczęście, że miały wymalowane na czarno czubki bo spod zwałów śniegu nie byłoby ich wcale widać. Mogło to przyprawić o lekką utratę animuszu. Między zboczami doliny długo i przeciągle błądziło echo gwizdawki parowozu, który pokonywał wysoki, ażurowy Mährlestein Brücke[10]. Szerokim łukiem objechaliśmy zakole rzeki i po chwili, na rozstaju dróg przy młynie w Kynau, skręciliśmy stromo w prawo pod górę. Wąska, dawno nie odśnieżana droga zanurzyła nas w porastający zbocze las mieszany obecnie pozbawiony liści. Wiła się wzdłuż pokręconych brzegów Weistritz–Talsperre co rusz, między cienkimi leszczynami, pokazując po lewej zapierające dech w piersiach widoki na równą taflę zamarzniętej wody. Nie było jej wiele, ale to nie odstraszało kilku odważnych łyżwiarzy do wykonywania zamaszystych ruchów i kręcenia piruetów.

– Był pan już w naszym Kynsburgu[11]? – Pölitz wskazał ręką za okno po lewej w kierunku góry wyrastającej stromo po drugiej stronie jeziora z wieżą zamku przebijającą się ponad czapy śniegowe zalegające na czubkach sosen.

– Jeszcze nie miałem okazji – wyjrzałem przez okno we wskazanym kierunku.

– Koniecznie musi pan się wybrać. Na szczycie podają wyborne grzane wino.

– Mówił pan, że Willner gdzieś się po drodze zatrzymywał – zmieniłem temat, bo to bardziej zaprzątało mą głowę.

– Tak. Z żoną co roku organizują bal karnawałowy w Schlesiertalbaude. W trakcie przesłuchania zeznał, że jadąc po matkę zatrzymał się tam na chwilę ustalić jakieś szczegóły menu. To tutaj za kawałek – wyjaśnił.

– Czyli jechał tą samą drogą, którą teraz jedziemy? – domyśliłem się.

– Dokładnie – policjant złapał się zwisającego z boku parcianego uchwytu bo kierowca nieco za szybko wziął zakręt a tyłem niebezpiecznie zarzuciło. Minęliśmy kamienny mostek i skrzyżowanie ze wskazującym w prawo drogowskazem do Michelsdorf[12], który wystawał tylko jakieś pół metra nad wysoką zaspę usypaną z brudnego śniegu z mozołem uprzątniętego z bruku. Skręciliśmy w lewo i wozem poważnie zakołysało na nierównościach.

– Będziemy mogli się tam zatrzymać?

– Nie widzę przeciwwskazań. Chce się pan rozejrzeć? – postukał kłykciem w szybę oddzielającą nas od kierowcy i wydał odpowiednie polecenia.

– Może ktoś zapamiętał coś ważnego – pokiwałem głową w zamyśleniu. Szofer popracował chwilę kierownicą aby pokonać kilka łagodnych zakrętów i zza wysokich słupów sosen wyłonił się masywny, murowany budynek w stylu trochę przypominającym alpejski, z przypiętym od strony wody drewnianym balkonem. Zbiegające ku niej tarasy były puste, pokryte niezadeptanym śniegiem zaś nad samą wodą mignął przykryty kopcem białego puchu jakiś niewielki stateczek z burtami pomalowanymi na żółto. W oddali zamajaczyło wysokie czoło tamy, dzięki któremu widać było jak wiele wody spuszczono ze zbiornika oczekując wiosennych roztopów. Wóz zatrzymał się z poślizgiem na podjeździe przed portalem zrobionym z szarego piaskowca wykutego w sposób imitujący naturalne głazy. Nie czekając na zabiegi kierowcy wytoczyliśmy się spod pledu i stanęliśmy na posypanym żużlem trotuarze gdzie mimo to, twardy śnieg chrzęścił przy każdym kroku. Wszędzie wokoło zalegał zapach pieczonych ziemniaków. To mi podpowiedziało, że nie zaszkodziłoby przekąsić coś ciepłego, wszak od samego rana nic jeszcze nie jadłem. Przeciągnąłem się i rozejrzałem wokoło. Dwupiętrowy budynek o mocno spadzistym dachu otaczało kilka różnego rodzaju przybudówek z łukowymi podcieniami i łezkami mansardowych okien. Kawałek dalej, przed garażem z falistej blachy, parkował niewielki, zgrabny, biały Horch z brezentowym dachem wspartym na masywnej ramie szyby. Po drugiej stronie szosy stały sanie z gniadym koniem, który z nudów grzebał podkową w rozjeżdżonym śniegu, a wielki łeb chował w zawieszonym na pysku worku z obrokiem. Sielanka.

Zostawiwszy szofera przy wozie, popychając grube, drewniane drzwi, weszliśmy do środka. Uderzył w nas gwar rozmów oraz kolejne dawki nęcących zapachów z kuchni. Przedsionek zastawiony był licznymi parami nart i przynajmniej dziesiątką sanek, które czekały na ponowne wykorzystanie. Znajdujące się po prawej wąskie pomieszczenie rozszerzało się w głębi na boki umożliwiając odwiedzającym podziwianie widoków jeziora. Wzdłuż ściany o przystrojonych kolorowymi firankami oknach wychodzących na zbiornik ustawiano rząd stolików z wykrochmalonymi na sztywno obrusami. Niemal przy wszystkich, na grubo ciosanych, drewnianych krzesłach siedzieli rozweseleni goście w porozpinanych pod szyjami koszulach. Wełniane swetry i podszyte futrem kurtki stadami zaścielały ściany zwieszając się z drucianych wieszaków przymocowanych do każdej wolnej przestrzeni. Miało się wrażenie, że wysoki, sięgający sufitu piec z zielonych kafli za moment oderwie się od podłoża i rozpocznie podróż ku przestworzom. Drżał od buzującej w jego wnętrzu temperatury. Pomimo, że na dworze było jasno, podwieszony pod drewnianym sufitem, wykonany z kutych blach, żyrandol w kształcie dyni miał zapalone wszystkie lampy.

Przeciskając się między gośćmi ruszyliśmy do przyklejonego do ściany po lewej wyszynku. Wyszedł zza niego ober z ręcznikiem z trudem wciśniętym za przepaskę szczelnie opinającą jego okrągły brzuch. Udawał że miał sporo włosów na głowie zaczesując je z lewej na prawą, ale efekt był tak komiczny, że prawie parsknąłem śmiechem.

– Szanowni panowie sobie życzą? – uniósł krzaczastą brew pytająco. – Stolik dla dwóch szykować?

– Alfons – Pölitz poklepał grubego po zwiniętym na ramieniu rękawie. – Pogadać chcieliśmy – między nami przebiegła dwójka dzieciaków w pumpiastych, narciarskich portkach. – Z tobą jeśli łaska.

– Robotę mam. Widzisz ile gości – rozłożył masywne ręce na boki.

– Nie zajmiemy wiele czasu – wtrąciłem się.

– To jest pan Wilhelm Knocke. Detektyw z Breslau, który zajmuje się sprawą Willnera – policjant widząc zdziwienie na twarzy obera przedstawił mnie co tym samym wywołało u niego odrobinę przyjaznych emocji.

– Dobra. Chodźcie do służbowego. – Grubas poprowadził nas do zastawionego pustymi kuflami małego stolika przykrytego poplamioną ceratą przybitą do krawędzi dużymi gwoździami tapicerskimi. Balansował przy tym nad wyraz sprawnie swoim obszernym ciałem między gęsto rozstawionymi krzesłami o fikuśnie powycinanych oparciach – Podać co? – nie tracił nadziei na zarobek zbierając szkło.

– Kiełbaska by się dla mnie jakaś znalazła? – odezwałem się błagalnie odsuwając krzesło.

– A pewnie, pewnie. Kiełbaski pieczone w sosie polskim raz, a dla ciebie Albert co będzie?

– Kawę mi daj i przychodź prędko bo nie mamy czasu.

Zostaliśmy sami. Wychyliłem się za okno. Na jeziorze pod nami ktoś odważny jechał od Kynau saniami zaprzężonymi w gniadego, przykrytego parującą derką, konia.

– Przesłuchiwał go już pan? – skinieniem głowy wskazałem kogo mam na myśli.

– Tak. Nic ciekawego nie powiedział – rozglądał się po sali z zainteresowaniem jakby w poszukiwaniu jakiejś zacnej młódki, którą można by się zainteresować przed wieczorem.

– Byli tu we dwóch? – spytałem.

– Nie wiem – spojrzał mi w oczy, ale nie znalazłem w nich niczego co mogłoby wskazywać, że nasze myśli idą jednym torem.

– Widział ich obu czy tylko jeden wchodził do środka? – uzupełniłem o co mi idzie.

– Nie wydał mi się ten szczegół aż tak istotny. – Wzruszyłem ramionami, bo dla mnie być może również nie okaże się istotny, ale na pewno warto było wiedzieć, czy znalazł by się tu jeszcze jakiś świadek.

Pan Alfons musiał mieć kiełbaski przyszykowane dla kogoś innego bo tak szybko by ich na pewno nie przyrządzili. Przytruchtał niosąc nad głową niewielką tacę zastawioną naczyniami. Poukładał je pracowicie i zasiadł na krześle, które musiało w tym momencie zanosić modły do drewnianego boga wszystkich krzeseł. Modły o wytrzymałość.

– Willner w dzień przed wigilią był tu u ciebie, prawda? – Pölitz odezwał się pierwszy gdyż łapczywie rzuciłem się na parę parujących serdelków i małą kupkę kiszonych ogórków ociekających sokiem. Wgryzłem się w pachnącą chmielem mączną panierkę obleczoną gęstą śmietaną. Nutka cytryny przebiła się przez goryczkę piernika, a ja zapiłem łykiem piwa pszenicznegoz miejscowego browaru, które w wysmukłej szklance pojawiło się antycypując moje pragnienia. Momentalnie poczułem sympatię do faceta.

– Zgadza się. Jakoś pół do dziesiątej było. Mówił, że jechali po jego matkę do Schweidnitz na Elizug[13] co z Liegniz przychodzi przed jedenastą.

Jechali? Tak powiedział? – nie zdążyłem wytrzeć ściekającego po brodzie tłuszczu więc spadł kroplami na ceratę tworząc wielką żółtawą kałużę.

– Nie musiał. We dwóch byli. On i jeszcze jakiś gość. Klientów wielu nie było o tej porze to pamiętam doskonale.

– Co to za gość? Jak wyglądał? Mówił coś? – dopytywałem się.

– Nic nie mówił – wzruszył pulchnymi ramionami co trochę wyglądało jakby go kto pogrzebaczem dziabnął w plecy. – A jak wyglądał? Nijaki taki. Szary, jakby zakurzony. Ale miał szramę pod okiem. Jakby go kto dziabnął dawno temu w ciemnej bramie. Taki trochę mało przyjemny był. Nie sądziłem, że pan dyrektor może zadawać się z takimi typami.

– Nic nie mówił? – musiałem się upewnić.

– Ano nie. Przy oknie stanął i wpatrywał się w zaporę – grubas ponownie potrząsnął ramionami co tym razem wywołało falowanie jego siedmiu podbródków.

– A Willner coś mówił? – powiedziałem zanim kolejny kęs wrzuciłem sobie do środka.

– Tyle tylko co mam przygotować na ten ich bal proszony. Jego żona chciała podać coś specjalnego więc wydziwiał mi tu z rybami.

– Ustalaliście jedynie menu? – Pölitz upił łyk kawy parującej z prostej filiżanki ozdobionej delikatnym, złotym szlaczkiem oraz pączkami róży.

– Nie. Byłem właśnie przed zamówieniem win więc o to mi najbardziej szło, żeby się określił co będzie potrzebował. Mówiłem ci już przecież jakżeście poprzednim razem byli z tą Willnerową.

– Żona Willnera była tutaj poprzednio z wami? – spytałem policjanta bo mnie to mocno zaskoczyło.

– Była. Chciała z nami przyjechać zobaczyć co i jak tośmy ją zabrali z posterunku – wyznał.

– Nie wolała zostać przy mężu? – kolejna kropla tłuszczu z chrupiącej panierki spadła na stół.

– Stwierdziła, że chce wszystko na własne oczy zobaczyć to co miałem jej bronić? Zabraliśmy ją tak jak i teraz pana. To ważna osoba u nas w Wüstewaltersdorf. Nie powinno się jej odmawiać bez powodu – dodał.

– Panowie, czy ja jestem jeszcze potrzebny? – Arndt wtrącił się nieśmiało, prawie błagalnie. – Robotę mam, mogę już iść?

– Naturalnie – poklepałem go po obszernym ramieniu. – Jednak jakby sobie pan co przypomniał ważnego niech pan wydzwoni pana Pölitza na posterunku. Musimy się dowiedzieć co tu się działo. Każdy szczegół może być ważny.

– Jasna sprawa panie detektyw – rozpromienił się i poszedł.

Spojrzałem w oczy mego towarzysza i wiedziałem, że ta cała rozmowa nic mu nie przyniosła nowego. W przeciwieństwie do mnie. Miałem pewną myśl, którą będę musiał zweryfikować przy najbliższej możliwej okazji. Dojadłem kiełbaski, wysupłałem monety na sześciokątny spodek i wyszliśmy na zewnątrz. Sądząc po śladach na śniegu szofer zdążył wypalić z pół paczki papierosów. Tym żwawiej ruszyliśmy ku zaporze, która kawałek dalej wyłoniła się nagle zza załomu skał. Czułem, że się zbliżamy bo wóz znacznie ograniczył prędkość. Toczył się powoli tak, że słychać było tylko ugniatany oponami śnieg. Dopiero gdy się zatrzymał przy samej koronie zrozumiałem dlaczego szofer postępuje w ten sposób. Przed maską droga opadała gwałtownie w dół i ginęła w cieniu rzucanym przez rozłożyste, bezlistne drzewa. Zatrzymaliśmy się przy barierze zbitej w kratę z okorowanych, długich sągów, do której dopięto czerwony sznur zagradzający wejście na zbudowaną z grubo ciosanych kamiennych bloków tamę. Wygięta w długi na jakieś trzysta metrów łuk była szeroka na cztery czy pięć metrów. Od strony zbiornika zabezpieczała ją stalowa, pomalowana na zielono poręcz z poprzeczkami, zaś od strony doliny szeroki mur kamienny, po którym można by jeździć motorem jakby kto miał wystarczająco odwagi. Gdzieś daleko zaskowyczał jakiś drapieżnik, a potem zaległa cisza przerywana jedynie cykaniem stygnącego silnika.

Podszedłem do stojącego opodal, impregnowanego kreozotem słupa telefonicznego, do którego przybito żółtą tablicę z zakazem wstępu. Oparłszy się dłonią w rękawiczce o odpadającą paskami wierzchnią warstwę wyjrzałem w dół. Niewiele brakowało abym dostał torsji. Zawsze zdawało mi się, że mam lęk wysokości toteż natychmiast wycofałem się na bezpieczną odległość. Okazało się, że faktycznie mogę cierpieć na tę przypadłość. Symetrycznie, mniej więcej w jednej trzeciej szerokości doliny, z zapory wychodziły dwa, wyglądające jak wieże starożytnych zamków, wykusze. Pomiędzy nimi, pod górnym chodnikiem znajdowały się łukowate otwory przelewowe zaś gdzieś w połowie wysokości umieszczono jeszcze cztery łukowe otwory spustowe, przez które sączyła się niewielka stróżka wody otoczonej przez pióropusz lodowych sopli.

Wróciliśmy na koronę i Pölitz odwiązał sznurek, na którym zawieszono tabliczkę z kolejnym zakazem wstępu. Ruszyliśmy wąskim paskiem bezpieczeństwa pomiędzy strzaskanymi bryłami grubego na pół metra lodu na dole po lewej, a czterdziestometrową przepaścią po prawej. Wydeptano tu w śniegu ścieżkę w sam raz dla dwóch ludzi.

– Willner mówił, że się tutaj zatrzymywali? – zacząłem gdy przeszliśmy połowę odległości do pierwszego wykusza.

– Nie. Nawet się na ten temat nie zająknął.

– Więc jaka była jego wersja?

– Po wizycie w Schlesiertalbaude pojechał prosto do Schweidnitz gdzie na dworcu rozstali się z Pechelem co widziała i potwierdza jego matka – poprawił przyspawane do czoła czako.

– Wytłumaczył jakoś sposób w jaki Pechel znalazł się na zaporze i był uprzejmy rzucić się z niej w dół? – postawiłem kołnierz do uszu bo dotarł do nas podmuch zimnego wiatru. Stwierdziłem, że na każde następne wyjście będę musiał zakładać kurtkę wojskową i sweter, które teraz bezpiecznie wypoczywały w szafie w hotelu. Były znacznie cieplejsze i wygodniejsze.

– Nie był w stanie – wyjaśnił. – W ogóle nie poruszał tego wątku.

– To znaczy? – uniosłem prawą brew.

– Pytałem go o to, ale nie udzielił jakiejś sensownej odpowiedzi. Powiedział, że po rozstaniu na dworcu więcej go nie widział – spojrzał gdzieś daleko ponad zaporą w kierunku milczącej doliny.

– A ślady opon sprawdziliście? Tam gdzie teraz stoi wasz opel?

– Nawet jakbyśmy coś znaleźli to nie wiem czy by się nadawały do sądu. W końcu przejeżdżał tylko tędy to i ślady musiały jakieś pozostać. A innych wozów do tego czasu przejeżdżać tędy musiało całkiem sporo.

– Ciekawe, ciekawe – podsumowałem i przez chwilę w milczeniu wsłuchiwaliśmy się w chrupanie śniegu pod stopami.

Dotarliśmy do pierwszego wykusza w kształcie wieży. Od strony jeziora, na blaszanym podeście stała jakaś maszyneria, najpewniej służąca do obsługi znajdujących się pod nami mechanizmów do uwalniania sił natury. Oparłem się o kamienną krawędź plecami, sięgnąłem po papierosa, którym poczęstowałem Pölitza i przez chwilę rozglądaliśmy się bezradnie wokoło. Po lewej stronie doliny, długą rampą poprzetykaną kamiennymi przyczółkami wiaduktów wspinał się z mozołem do góry parowóz ciągnący długi skład boczniaków[14]. Gdzieś dalej, w kierunku Schweidnitz, rozlewała się leniwie gęsta mgła.

– To tutaj? – zapytałem w końcu. – Stąd zleciał?

– Tak. – Spojrzeliśmy po sobie ostrożnie i asekurując się wzajemnie spróbowaliśmy spojrzeć w dół. Niestety nie dało się tam dostrzec nic poza zalegającym wszędzie śniegiem. Nawet na górnej krawędzi muru leżało kilka lodowych placków przyprószonych białym puchem. Lód zalegał też grubą warstwą na ziemi. Widać, że obsługa zapory pewna iluzorycznego zabezpieczenia przy wejściu nie przykładała się zbytnio do konieczności odśnieżania korony. Poniekąd słusznie, bo w zimie specjalnie wiele do roboty na górze nie mieli. Więcej kłopotów było z odladzaniem spustów wody na dole. Rozgarnąłem nogą sypki śnieg, w którymś jakieś dziecko odcisnęło swoje niewielkie dłonie. Między drobinkami mignęła mi jakaś okorowana gałązka długości kciuka. Schyliłem się aby się temu przyjrzeć gdy przerwał mi Pölitz:

– Tak sobie teraz myślę. Czy on nie mógł skręcić karku gdzie indziej i zostać przywieziony tutaj po śmierci?

– I zostać z niej zrzuconym dla upozorowania wypadku? – podchwyciłem bo i mnie takie rozwiązanie przyszło do głowy.

Wstałem chowając dłonie do kieszeni gdyż przeszył nas mroźny podmuch wiatru. Spojrzałem na szczyt obmurowania. Zalegający na nim lód był pogruchotany i w części rozrzucony na boki. Śnieg w tym miejscu nie był tak zbity. Można było go bez kłopotu zdmuchnąć specjalnie się nie wysilając. W jednym miejscu miał czarno–szarą, nieco ciemniejszą barwę. Ująłem ten fragment w dłoń. Prawie cały rozsypał się między palcami.

– Słucha mnie pan? – przypomniał się Pölitz.

– Tak. Słucham. Patolog coś mówił na ten temat?

– Nie. Nie mam jeszcze jego ekspertyzy – rozłożył ręce. – Wie pan jak to jest na prowincji. Zawsze trzeba odczekać swoje w kolejce.

– Przestańmy z tym Pan. Willi jestem – podałem mu wyciągniętą dłoń.

– Nie wypadało mi proponować. Albert.

– Tam zaraz wypadało czy nie wypadało – machnąłem ręką, a od zboczy okolicznych gór odbiło się echo dwutonowej syreny. Parowóz najwyraźniej zbliżył się już do stacji w Kynau. – Wracając do tematu. Ktoś by musiał sobie zadać dużo trudu aby to załatwić właśnie w taki sposób.

– Musiałby także wiedzieć, że Willner tędy przejeżdżał.

– Słuszna uwaga. Chyba jednak nic tu po nas. – Zgodził się niemo i ruszyliśmy leniwie ku samochodowi i oczekującemu cierpliwie szoferowi. Rzuciłem niedopałkiem w kierunku gdzie latem faluje jezioro. – Miałoby to sens tylko przy założeniu, że cała ta sprawa polegać miała na zrzuceniu winy za śmierć Pechela na Willnera.

– Czy to nie jest słuszne założenie?

– Nie wiem jeszcze. Być może – przyznałem zgodnie z rzeczywistością. – Ale to by oznaczało mniej więcej tyle, że musiał za nim ktoś jechać.

– Do samej Schwiednitz – podchwycił. – Przejąć tam Pechela, zrobić mu kuku, zabrać ze sobą, przyjechać tutaj, wciągnąć zwłoki i zrzucić je w dół. Moim zdaniem zbyt dużo komplikacji i wysiłku aby tego nikt nie zauważył, a do tej pory nie trafiliśmy na żadne zeznanie ani żaden ślad mogący sugerować takie rozwiązanie.

– Skoro matka Willnera widziała Pechela jak wysiadał na dworcu to znaczy, że tam dotarł, więc tutaj musiał go ktoś przywieźć z powrotem. Na piechotę do rana mógł ze wszystkim nie zdążyć – zakpiłem. – Ewentualnie też ten ktoś musiał dużo na temat wycieczki pana dyrektora wiedzieć.

– Tylko kto? I po co? – zasępił się. Stanęliśmy przy wozie. Szofer nie gasił silnika i teraz z błogością oczekiwał na nas w kabinie. Albert zasupłał na powrót czerwony sznurek z tabliczką i wsunęliśmy się pod pled.

– Ten zakaz wstępu wisi tu cały czas od wypadku? – dopytałem gdy ruszyliśmy powoli w dół stromą drogą. Dla pewności złapałem się wyświechtanego, parcianego uchwytu wiszącego na wysokości moich oczu.

– Zasadniczo w zimie na zaporę wchodzić nie wolno. Stoi zakaz – machnął ręką za siebie w kierunku słupa z żółtą tablicą. – Po tym wszystkim powiesiliśmy jeszcze ten sznurek.

– Czyli można przyjąć, że śladów za dużo nie zadeptaliście.

– Myślę, że to jednak zbyt daleko idące przypuszczenie – uśmiechnął się kwaśno pod nosem. – Od kiedy wszyscy o tym gadają to straszny tłok się tu robi. Zastanawiałem się nawet czy jakiegoś stójkowego nie postawić, ale nie miałem sumienia przy takim mrozie.

Zjeżdżaliśmy ku miejscu gdzie odkryto zwłoki, ale tu także nie spodziewałem się niczego specjalnego. Wóz zostawiliśmy przy szerokim zakręcie i ostrożnie stawiając stopy zeszliśmy niemal nad samą rzekę cicho szemrzącą między wyłożonymi kamieniem brzegami. Poprowadził mnie w kierunku zapory gdzie minęliśmy zanurzoną w śniegu ławkę. Zalegająca między dwoma niewielkimi budynkami hałda śniegu zabarwiona gdzieniegdzie na karminowo otoczona była palikami, które jednak nie broniły dostatecznie dostępu do miejsca gdzie spadł. Wyraźnie widać było, że paru przyjezdnych zrobiło sobie na tle krwawych plam kilka zdjęć, tu i ówdzie pobierając parę śnieżnych placków na pamiątkę. Absolutnie mnie to nie zaskoczyło.

– Kto go znalazł? – spytałem.

– Dzieciaki. Przyszły rano pozjeżdżać na sankach i mówią, że już leżał.

– Która to godzina mogła być? – sięgnąłem między kołkami po grudkę czerwonego śniegu.

– Około dziewiątej. Może nieco później – patrzył z zaciekawieniem co robię, ale gdy po chwili wrzuciłem ją na cały kopiec podobnych to stracił zainteresowanie. Oczywiście niczego ciekawego mi nie powiedziała.

– Gadaliście z nimi?

– Tak. Przesłuchałem je zaraz po tym jak to się stało, ale nie powiedzieli niczego, czego nie bylibyśmy w stanie ustalić na podstawie śladów.

– Dałbyś radę zorganizować takie przesłuchania raz jeszcze? Chętnie z nimi porozmawiam.

– Myślę, że tak. Poślę któregoś z moich ludzi i zbierzemy ich na jutro wszystkich razem – przytaknął.

– Dasz radę zaaranżować to tak aby nie mieli możliwości porozmawiania ze sobą?

– Zadzwonię do Grubbera, nie powinno być problemów. – Jeśli moja prośba go zdziwiła w jakiś sposób to zupełnie nie dał tego po sobie poznać. Musiał nabrać jednak pewnych wątpliwości czy aby na pewno wierzę we wszystko co mówi.

– Ile tu jest kilometrów ze Schweidnitz? Dziesięć? – zmieniłem temat.

– Będzie ze dwanaście – zadarł głowę poszukując miejsca, które odwiedziliśmy przed momentem.

– Czyli jakby się uparł to nawet na piechotę mógłby zdążyć – zamyśliłem się.

– Mógłby – potwierdził rozgrzebując nogą kupkę zmarzniętego śniegu zbitego w małe kulki. – Tylko, że po drodze miałby ze dwa inne miejsca doskonałe na samobójstwo. Oczywiście jeśli to było samobójstwo.

– No właśnie: jeśli to było samobójstwo. Brałeś taką opcję pod uwagę?

– Tak, ale mógłby chociażby rzucić się pod pociąg na linii do Kamenz[15] – umilkł. – Mógłbym mieć do ciebie prośbę? – odezwał się po chwili milczenia, które mogło być rodzajem zakłopotania.

– Wal.

– Dasz mi znać jak uda ci się do czegoś dojść? – odezwał się jakby z wahaniem. – Strasznie dużo tu tych jeśli.

– Oczywiście – zapewniłem go. – Możesz na mnie liczyć.

– Wiesz, chciałbym się czegoś nauczyć od ciebie – Byłbym skłonny się założyć o całkiem pokaźną sumkę, że policzki oblały mu się rumieńcem i to pomimo trzymającego mrozu.

– Nie tłumacz się. Doskonale wiem o co chodzi – zapewniłem go. – Chcesz się stąd wyrwać i jakbym zdołał rozwikłać tę sprawę to chciałbyś być w pobliżu. Dobrze myślę? – uśmiechnąłem się.

– Prawdziwy detektyw – też wykrzywił usta. – Możemy się tak umówić?

– Masz to u mnie.

Postaliśmy jeszcze jakiś czas rozglądając się po okolicznych drzewach i stokach, ale nie przyszła nam do głów żadna sensowna koncepcja więc wróciliśmy do samochodu i ruszyliśmy w kierunku Wüstewaltersdorf.

<< Przejdź do rozdziału 6; Przejdź do rozdziału 8 >>

Możliwość komentowania została wyłączona.

  • Ostatnie wpisy

  • Archiwa

  • Licznik odwiedzin

    • 48
    • 342
    • 972
    • 4 776
    • 739 905