8.
Pölitz wysadził mnie przed hotelem, żeby popędzić do służbowych spraw wzywających go na posterunek. Wszedłem więc sprawdzić czy moi narciarze już wrócili, ale okazało się, że jeszcze na to za wcześnie. Postanowiłem, że to całkiem dobry pretekst aby przejść się do pani Zofii i porozmawiać z nią o tamtym dniu.
Nie minęło dziesięć minut gdy zostałem wprowadzony wytwornymi schodami ciągnącymi się wzdłuż ściany hallu na górę. W przestronnym pokoju z oknami wychodzącymi na ulicę, będącym skrzyżowaniem sypialni z salonem wypoczynkowym, matka Herberta zajmowała wysoki fotel ustawiony tak aby, przez falujące firanki w kolorze zdechłej żaby, można było kontemplować rozległy widok na Mulen Berg[1]. Dziarsko wywijała drutami zaplatając kolejne supełki jakiegoś wzorzystego sweterka czy kolejnych włochatych, narciarskich skarpet. Usiadłem na szezlongu stojącym tuż obok jej kolan. Leżakował na nim wypasiony na okolicznych myszach kocur o gabarytach bardziej przypominających piłkę futbolową niż żywe zwierzę. Miał wypielęgnowane białe futro poprzetykane rudymi łatami z ciemniejszymi pręgami na obszernym brzuchu, który falował w rytm jego uśpionego oddechu. Pogładziłem zwierzę ostrożnie za uszami, ale w żaden sposób nie zareagowało.
– Byłem w pobliżu i pomyślałem, że będzie dobrze jak zamienimy kilka słów w wiadomej sprawie – zacząłem niepewnie. – Będzie pani miała coś przeciwko?
– Ależ skąd. Panie Wilhelmie, wie pan doskonale, że na niczym mi tak nie zależy jak na tym aby mój Herbert okazał się być niewinny – spojrzała na mnie oczami, w których malowało się wiele nadziei.
– Akurat tego zagwarantować pani nie mogę bo nic na to na razie nie wskazuje – odparłem szczerze.
– Co pan powie? – zmartwiła się. – Myśli pan, że on to wszystko mógł jednak zrobić? – zaszkliły się jej kąciki oczu gdy odkładała druty na kolana.
– Tego nie powiedziałem, ale stanowczo zbyt wielu rzeczy mi nie mówi. To się może na nim zemścić.
– Wiem – posmutniała przenosząc robótkę na stojący przed nią stolik z lakowym blatem i zadzwoniła małym dzwoneczkiem o złoconej rączce. Przez wąskie, boczne drzwi weszła starszawa pokojowa niosąc tacę z parującym dzbankiem i paterę z biegnącym przez środek uchwytem przypominającym wygiętą łyżeczkę do herbaty. Piętrzyła się na niej całkiem słusznych rozmiarów górka różnych ciast mogąca sugerować, że przewidywała moje przybycie. Kobieta twarz miała tak pooraną bliznami po ospie, że niejeden front Wielkiej Wojny po nawale artyleryjskiej mógłby się wstydzić. – Napije się pan herbaty z malinami? – Willnerowa uśmiechnęła się ciepło niczym babcia do wnuka po zakończonej kolacji, po której należał się sowity deser.
– Oczywiście – położyłem dłoń na kocim grzbiecie czemu towarzyszyło jedno, oszczędne otwarcie oka.
– Helgo, przynieś proszę jeszcze jedno nakrycie – duża i brzydka Helga wyglądająca jak skrzyżowanie leśnego trolla z zaniedbanym pudlem oddaliła się w kierunku najbliższego kredensu więc postanowiłem przejść do rzeczy.
– Opowie mi pani o tym jak Herbert przyjechał po panią na dworzec w Schweidnitz?
– Coś konkretnego chce pan wiedzieć?
– Niech pani opowiada z możliwie największą ilością szczegółów. Jak mnie który zainteresuje to się z pewnością dopytam. – Falując obszernym biustem wróciła Helga niosąc na srebrzonej tacy tylko jedną filiżankę ze spodkiem, którą starannie wymodelowanym ruchem postawiła przede mną. Zanim zniknęła za drzwiami zdążyła jeszcze rzucić przez ramię nieprzychylnym spojrzeniem sugerującym, że przyłożyłem jej dodatkowej roboty jakiej nie miała od poprzedniej wiosny.
– Pociąg z Berlina miałam o godzinie siedemnastej. Przez Franfurt am Oder[2], Sagan[3] dojechałam do Liegnitz piętnaście minut po dziewiątej na wieczór. Tutaj miałam jakieś pół godziny na przesiadkę i piętnaście minut na dziesiątą już jechałam pospiesznym w kierunku Schweidnitz. Na miejscu byłam punktualnie. Nie za dokładnie? – upewniła się.
– Skądże. Doskonale. Która to była godzina? – pogładziłem ostrożnie puchate zwierzę, ale nadal nie wykazywał moimi zalotami jakiegokolwiek zainteresowania.
– Dwudziesta druga czterdzieści. Może pan sprawdzić w rozkładzie jazdy.
– Sprawdzę – potaknąłem.
– Wyszłam przed dworzec bo tam zawsze na mnie czekał syn, ale tym razem go nie było. Wróciłam więc do środka i wypiłam herbatę w restauracji dworcowej. Tylko tyle mi pozostało bo o tej porze ta w hotelu Hindenburghof[4] miała już pogaszone. Uznałam więc, że zakończyli pracę i nie warto się do nich fatygować. Przespacerowałam się jeszcze krótko po Wilhelms Platz[5], o przepraszam, od trzydziestego trzeciego on zdaje się nosi nazwę Adolf Hitler Platz, prawda? – pytająco przekrzywiła głowę poszukując mojego wzrokiem.
– Pojęcia nie mam – wzruszyłem obojętnie ramionami. – Dawno w Schweidnitz nie byłem, całkiem możliwe.
– No więc spacerowałam tak z pół godziny, ale zimno się zrobiło więc wróciłam znów do restauracji na dworcu. Tam uprzejmy ober pozwolił zadzwonić do syna, z czego oczywiście skorzystałam, ale Helga powiedziała, że Herbert już dawno po mnie wyjechał. Czekałam więc cierpliwie.
– Długo tej cierpliwości trzeba było? – spytałem robiąc kolejne podchody do kociego grzbietu. Tym razem uznał, że ostatecznie może się zgodzić na taką poufałość jednak w celu stosownej kontroli przykrył moje palce rozgrzaną łapą, na całe szczęście nie wyposażoną w pazury. Na razie.
– Ponad godzinę – przyznała cicho.
– Czyli była prawie północ jak po panią przyjechał? – dokonałem w myślach szybkich obliczeń.
– Tak. Albo niewiele przed – musiała poświęcić chwilkę na odkopanie w pamięci faktów, o które pytałem.
– Gdzie pani była jak podjechał pod dworzec?
– Akurat stałam na schodach wejściowych. Wjechał na podjazd pod prąd, wyskoczył z wozu nie gasząc silnika i zaczął mnie przepraszać. Byłam dość przemarznięta więc nie robiłam mu wielkich wymówek. Odebrał ode mnie walizkę, wrzucił ją na tylne siedzenie, a siadać kazał obok siebie. Nie trwało to więcej jak trzy minuty. I całe szczęście, bo o niczym nie marzyłam jak tylko o tym żeby się rozgrzać.
– Mówiła pani, że przywiózł ze sobą jakiegoś faceta co to spóźnił się na pociąg – kot jednak po głębszym namyśle postanowił wbić pazury w moją skórę. Ot tak bez powodu. Odruchowo trzepnąłem go lekko w ucho na co zareagował prychnięciem, wstał, przeciągnął się, zrobił przepisowy grzbiet po czym zeskoczył na klepkowaną podłogę czym wywołał donośne dudnienie słyszalne z powodzeniem w pięciu sąsiednich kamienicach.
– Tak, zgadza się. Jak tylko Herbert podjechał to tamten człowiek wysiadł z miejsca pasażera, uchylił kapelusza, skłonił się synowi i poszedł – uzupełniła.
– Dokąd? – tupiąc głośno z lekceważeniem zwierzę zniknęło za fotelem swojej pani.
– Nie wiem. Wydawało mi się, że w kierunku Wilhelms Platz, ale było już ciemno, a ja zaaferowana, nie zwracałam na niego szczególnej uwagi – przygładziła siwe skronie dotykając na koniec starannie ułożonego koka w tyle głowy.
– A na co zwróciła pani uwagę? – spytałem, a ona zamyśliła się sięgając po filiżankę. Skorzystałem z tej chwili i napełniłem swoją. Pomiędzy nami zagościł uwodzicielski aromat letnich malin. Upiłem łyk i uznałem, że słodzenie takiej herbaty musiałoby się skończyć szubienicą. – Może pamięta pani jak był ubrany? – dorzuciłem pomocnie.
– Raczej licho. Płaszcz miał całkiem cienki, bez rękawiczek i szalika. Acha! Łysy był, zdaje się.
– Jest pani pewna? – ożywiłem się. To mogło być ważne.
– Oczywiście. Uchylał kapelusza synowi. Całej głowy nie widziałam, ale wyglądał na łysego – dodała z przekonaniem.
– Ta łysina naturalna była czy wygolona może? – chciałem wydobyć możliwie wiele szczegółów.
– A bo ja wiem? Może i naturalna. Teraz to już sama nie wiem. Chyba naturalna – zmartwiła się zatrzymując w pół drogi do sinych ust parującą malinami filiżankę.
– Oczy? Jakie miał oczy? Pamięta pani?
– To ważne? – Najwyraźniej zaskoczyłem ją ilością i tempem zadawania pytań przez co się chyba nieco speszyła.
– Poniekąd – próbowałem więc nieco je zmniejszyć.
– Oj, to nie pomogę. Nie przyglądałam mu się aż tak dokładnie. Poza tym ciemno było. Przykro mi.
– Szkoda. Wygolony był? – nie poddawałem się. Najwyraźniej trzeba było lekko pomóc jej pamięci.
– Tak. Na gładko – energicznie pokiwała głową po czym umoczyła w końcu usta w trzymanym w dłoni naczyniu. – Ani wąsów ani brody z pewnością nie miał.
– No dobrze, zostawmy to. Facet wysiadł, pożegnał się i poszedł w swoją stronę. Tak było? – podsumowałem.
– Tak. Dokładnie – filiżanka z brzękiem wróciła na spodek.
– Nie zwróciła pani uwagi dokąd?
– Mówiłam już panu, że było ciemno.
– Mógł wejść do hotelu? – mimo wszystko nie dawałem za wygraną.
– Całkiem możliwe. W końcu miał gdzieś jechać, a skoro spóźnił się na pociąg to całkiem prawdopodobne, że szukał noclegu – uśmiechnęła się sprawiając wrażenie zadowolonej z tej konstatacji.
– Ma pani rację. To całkiem prawdopodobne. Będę musiał sprawdzić – zgodziłem się.
– Na pewno mają tam jakiś rejestr gości – potaknęła, a ja sięgnąłem po zalegający na paterze rodzaj strucli makowej.
– Dobrze. Co było dalej? – z lubością wbiłem zęby w ciasto. Smakowało wybornie doskonale tym samym uzupełniając smak herbaty.
– Już mówiłam. Przywitałam się z synem, wstawił moją walizkę na tylne siedzenie i kazał siadać koło siebie.
– Przyzwyczajona pani jest raczej do szofera, prawda? – zgadywałem.
– Zgadza się. Wolę jeździć na tylnej kanapie – kot wynurzył się zza fotela i przysiadł na tylnych łapach tuż obok jej nóg. Zaczął lizać swój bok długimi, wprawnymi pociągnięciami różowego języka.
– Nie zdziwiło to pani?
– Co?
– To, że kazał siadać z przodu – uśmiechnąłem się między kęsami.
– Bynajmniej. Przyjechał sam, bez szofera, a tam było bardziej nagrzane od silnika. Ja zaś byłam cała przemarznięta więc pewnie sama bym mu to zaproponowała. Zresztą on miał całe mokre rękawy więc tym bardziej podkręcał ogrzewanie żeby szybko wyschły. Wpadli ponoć w jakąś zaspę – puchaty zwierz przerwał proces pielęgnacji, łypnął na mnie ukradkiem i zaczął cofać się maleńkimi kroczkami w celu nabrania rozpędu do wskoczenia na podłokietnik.
– Rozumiem. Pojechaliście do domu. Coś się po drodze działo? – z trudem powstrzymałem wybuch śmiechu. Kot w swej ociężałości całkiem sporego kociego ciała był przekomiczny. Bujając się przy wszystkim co robił na boki pod wpływem grawitacji miał w sobie coś z małego, nieporadnego słoniątka. Oczywiście ocena dystansu jaki miał do pokonania nie wypadła w jego ocenie pozytywnie i wrócił do poprzedniej czynności pielęgnacyjnej.
– Nie. Bez problemu dotarliśmy do Wüstewaltersdorf – ostrożnie upiła kolejny łyczek herbaty.
– Syn tłumaczył jakoś to spóźnienie? – zrobiłem to samo.
– No tak.
– Czym?
– Mówiłam już. W zaspę wpadli i musieli odkopać wóz – wyjaśniła. Futrzak w końcu jednak uznał, że warto spróbować i przerwał lizanie po czym zdobył się na odwagę odbijając się od wypastowanej do połysku podłogi. Lądowanie nie do końca było poprawne, jedna z tylnych nóg ześlizgnęła się z szerokiego podłokietnika fotela co spowodowało, że niewiele brakowało żeby spadł, ale przychylna dłoń pomogła mu zostać na miejscu. Wykorzystał tę życzliwość by bezceremonialnie wpakować się na jej kolana, następnie wydreptał kilka obrotów i zwinął się w kłębek narzucając puchaty ogon na głowę dając znać, że w tym momencie przestałem dla niego istnieć.
– Gdzie to było? Pokazywał może?
– Nie. Jadąc po mnie zajechał jeszcze do Schlesiertalbaude. Tam jest taka boczna droga wzdłuż jeziora. To musiało być gdzieś tam – położyła dłoń na kocie, który natychmiast zaczął głośno mruczeć.
– Rozumiem – kolejny łyk herbaty rozlał się miłą słodyczą po moim przełyku. Stwierdziłem, że na odchodne dobrze by było zaopatrzyć się w jakiś zapas tego specyfiku.
– Pyta mnie pan o wyjazd Herberta do Schweidnitz, a nie pyta o te skradzione pieniądze. Dlaczego? – nieoczekiwanie zmieniła temat.
– Moim zdaniem śmierć Pechela jest większym zagrożeniem dla pani syna niż pieniądze skradzione z cudzego sejfu. Mam nieodparte wrażenie, że obie sprawy łączą się ze sobą więc wyjaśnienie jednej z nich będzie pomocne przy rozwiązaniu drugiej – wyznałem szczerze. Tylko szczerość mogła być w być tu pomocna.
– To pan tu jest od rozwiązywania skomplikowanych spraw – zgodziła się. – Zdam się na pana, choć z chęcią dowiedziałabym się o co chodzi z tymi pieniędzmi.
– Na dziś mogę pani powiedzieć tylko tyle, że faktycznie te trzysta tysięcy było kradzione. Reszta nie. Potwierdziła to policja z Waldenburga. Tylko, że to jeszcze nie tłumaczy sposobu w jaki znalazły się w sejfie pana Herberta.
– Czyli, że to on je ukradł? – smutkiem bijącym z jej oczu można by wypełnić nie jedną balię.
– Tego właśnie nie powiedziałem – pokręciłem przecząco głową.
– Nic nie rozumiem – faktycznie była zmartwiona. Niestety nie byłem nic w stanie na to poradzić poza podrzuceniem kilku szczegółów.
– Pieniądze z banku w Schweidnitz wydano legalne, z pewnością nie było wśród nich kradzionych banknotów z Hamburga, bo by na nie zwrócono uwagę. Co się z nimi stało pomiędzy wyjściem z banku, a zajrzeniem do sejfu pani syna przez policję, tego niestety jeszcze nie wiem, ale banknoty same sobie nie zmieniły numerów na trefne. Ktoś im musiał w tym pomóc.
– Kto? – słuchała uważnie.
– Odpowiedzieć na takie pytanie nie będzie prostym zadaniem – zmarszczyłem czoło próbując wyglądać na bardziej zafrasowanego niż byłem w rzeczywistości.
– Mnie już głowa boli od tego wszystkiego. Bardzo bym chciała, aby Herbert okazał się być niewinnym – kot wysunął łapę i próbował wbić pazury w wierzch jej dłoni, ale zacisnęła mu palce na karku co błyskawicznie usidliło takie zapędy.
– Proszę dać mi jeszcze kilka dni. Postaram się ustalić jak było w istocie, jednakże jakby się pani coś ważnego przypomniało to proszę dać mi niezwłocznie znać. Wie pani jak mnie znaleźć.
– Oczywiście panie Wilhelmie. Herbata smakowała? – złagodniała i nagle stała się babcią z prawdziwego zdarzenia.
– Wybornie. Będę musiał panią częściej odwiedzać – przyznałem całkowicie szczerze.
– Cała przyjemność po mojej stronie – pierwszy raz uśmiechnęła się szeroko i bez obawy.
– Proszę mi powiedzieć, czy pani Karolina jest w domu? Chciałem zamienić z nią kilka słów – wstałem.
– Rano wychodziła na spacer, ale zaraz spytam Helgę czy już wróciła – sięgnęła po ten sam dzwoneczek i sprowadziła do nas pokojową o marsowym czole, której źle patrzyło z oczu. Ponieważ okazało się, że synowa pani Zofii jest już w domu, została zmuszona do poprowadzenia mnie szerokimi schodami na sam dół, do salonu na parterze, w którym goszczono mnie poprzednim razem. Wywołało to u niej spazmatyczne podrygi piersi, bynajmniej nie spowodowane zadyszką przy pokonywaniu kolejnych stopni. Wskazała spuchniętą dłonią wysokie drzwi na wprost klatki schodowej nie otwierając ich przede mną i odwróciła się na pięcie. Zastukałem kłykciem po czym, nie czekając na wezwanie z wnętrza nacisnąłem wypolerowaną do mosiężnego połysku klamkę.
Karolina Willner miała pociągłą twarz okoloną blond falami w stylu Grety Garbo z Królowej Krystyny[6]. Na mój widok gwałtownie wyprostowała się sztywniejąc przy kominku, w którym syczał bez ognia wygięty konar przywieziony całkiem sporą ciężarówką. Oparła o stojak z przyborami kominkowymi zakurzony młotek jaki trzymała w dłoni i wskazała dłonią miejsce na sofie, a sama zajęła fotel stojący tyłem do okna wychodzącego na podwórko. Ten, w którym uprzednio siedziała matka Herberta. Miała posągową urodę, niezwykle kształtne uda wydobywające się spomiędzy fałd jasno pomarańczowej sukienki z koronkowymi rękawami i delikatne, starannie wymianicurowane dłonie. Brakowało tylko nakrapianych dogów po bokach. Przez chwilę wpatrywała się we mnie swoim chłodnym, pozbawionym emocji spojrzeniem jakby badając ile czasu wytrzymałbym bez krzyku w trakcie opiekania na rożnie.
– Pani Karolino, jestem Wilhelm Knocke. Prywatny detektyw. Chciałem porozmawiać jeśli można – przedstawiłem się uprzejmie co jednak nie wywołało u niej jakichś przesadnie pozytywnych emocji, które by się objawiały jakąkolwiek, dającą się zaobserwować, mimiką twarzy.
– Może pan spróbować – odezwała się aksamitnym głosem, którego nie wyrzuciłbym spod rozgrzanej kołdry. Odwróciła się by spoglądać w czarną czeluść kominka, a ja nie bardzo wiedziałem co ze sobą począć. Odrobinę trwało zanim zebrałem się na odwagę.
– Naturalnie wie pani jaką sprawą się zajmuję?
– Domyślam się – miała starannie odmalowane powieki z wyraźnie zaznaczoną krawędzią i wysokie policzki tak gładkie, że można by się w nich przeglądać stojąc pod odpowiednim kątem. Usta o szerszej dolnej wardze rozchyliły się na moment ukazując miękki, różowy czubek języka. Wyglądała na nie więcej jak trzydzieści lat. Trzeba było przyznać, że Willner miał ogromnie dużo szczęścia spotykając ją na swojej drodze, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że sam z pewnością przekroczył czterdziestkę. Nie miałbym nic przeciwko aby poznać to coś co spowodowało, że wybrała właśnie jego.
– Wie pani co się przytrafiło panu Herbertowi? – usiadłem na przepastnej, czerwonej sofie, która wchłonęła mnie z cichym westchnieniem.
– Tak. Miał w sejfie felerną gotówkę, jeśli pan o to pyta – odparła nad wyraz spokojnie.
– Niestety. Mogłaby mi pani powiedzieć coś na ten temat?
– Ja się nie mieszam do jego interesów. Obawiam się, że nic nie wiem – spojrzała na mnie swoimi kocimi, zielonymi oczami o tęczówkach rozjaśniających się ku krawędziom. Gdy zamknęła powieki byłaby mnie w stanie porwać, przykuć do jakiejś mokrej, brudnej ściany w ciemnej piwnicy i nawet bym specjalnie nie oponował.
– Nic a nic pani nie wie? – upewniłem się.
– Nic – opuściła dłoń z niezwykle długimi palcami na oparcie fotela przez co miałem okazję przyjrzeć się jej starannie wypielęgnowanym paznokciom pomalowanym lśniącym, krwistoczerwonym lakierem.
– Może jednak zauważyła pani coś niezwykłego? – nie dawałem za wygraną.
– Nie, nic takiego nie miało miejsca – odrzekła chłodno opierająca palce na łokciu lewej ręki. Dostrzegła kurz z kominka na rękawie i szybkim ruchem próbowała go strzepnąć. Nie udało się, ale marsowe czoło dodało jej tylko nieco uroku. Zaczynałem rozumieć zafascynowanie Willnera jej osobą. Pachniała jakimś kwiatem z wiosennej łąki, którego nie potrafiłem nazwać.
– A dzień przed wigilią jak wyglądał. Opowie mi pani?
– Normalnie. O co dokładnie pan pyta? – znów odwróciła głowę czym dała mi szansę na dokładne zlustrowanie jej oczu. Miały w sobie odrobinę smutku, ale także filuternie zakręcone rzęsy, co na mnie działało rozbrajająco.
– O to czy działo się wtedy coś szczególnego – wzruszyłem ramionami bo już mnie nieco zirytowała tą swoją niewiedzą.
– Nic specjalnego – na ścianie odezwał się kurant zegara wygrywający hymn narodowy. Wybijane młoteczkiem dźwięki na jakiś czas przerywały naszą rozmowę. Obserwowałem ją i jej loki z profilu. Musiała to dostrzec kątem oka, ale nie dała po sobie poznać, że spowodowało to u niej jakiekolwiek myśli. Zanim dźwięk zegara zgubił się pod odległym sufitem spojrzała szybko w moją stronę i jakby speszona faktem, że natknęła się na mój wzrok, natychmiast wróciła do kontemplowania ciemnego wnętrza kominka.
– Skąd pani pochodzi? – zmieniłem radykalnie temat aby przełamać jakoś te lody, które między nami zamarzły. – Jeśli mogę oczywiście spytać.
– Może pan. Z München[7]. Tam się wychowałam. Tylko nie wiem co to ma do rzeczy – odparła odwracając nagle głowę w moją stronę.
– Och! – wypiąłem pierś do przodu. – Z ciekawości pytam. Spędzałem tam wakacje za młodu. Moja babka stamtąd pochodziła.
– Miło – równie dobrze mogłaby być wykuta w marmurze. – Coś jeszcze mogę dla pana zrobić?
– Znalazło by się to i owo – zmrużyłem oczy.
– Coś konkretnego ma pan na myśli? – zdziwiła się, albo to całkiem dobrze udawała.
– Jak pani mąż wrócił z matką ze Schweidnitz to czy później wychodził jeszcze do pracy? – wróciłem do głównej myśli przewodniej, dla której się tu pofatygowałem.
– W wigilię? Pan żartuje? – kpiąco wydęła smakowite usteczka.
– Bynajmniej – rzuciłem obojętnie.
– Nie, nie wychodził do pracy wcale. Dopiero jak policja po niego przyszła to poszedł z nimi do biura.
– A wcześniej? – pochyliłem się lekko ku niej opierając łokcie na kolanach.
– Pyta pan o to kiedy wcześniej był w pracy? – chciała się upewnić.
– Mniej więcej – skinąłem głową.
– Nie pamiętam dokładnie – przyznała wypychając dolną wargę.
– W Schweidnitz kiedy był po pieniądze? – nie dawałem za wygraną.
– Pyta pan o to kiedy był w banku? – Kolejny raz sprawiła na mnie wrażenie jakby zupełnie ją nie interesowało to co działo się w najbliższej okolicy.
– Tak.
– Dzień czy dwa wcześniej. Nie wiem. Jego pan spyta. Będzie wiedział dokładnie. On zawsze ma wszystko zapisane – odparła chłodno i poprawiła niesfornie opadłą sukienkę, której poła odkryła wielce interesujące kolano. Musiałem się mocno starać żeby nie skoncentrować na nim swojego wzroku na zbyt długą chwilę.
– Nie nudzi pani? – spytałem od niechcenia.
– Kto? – Poświęciła mi nieco więcej życzliwej uwagi, ale nie można powiedzieć, żebym ją jakoś szczególnie rozruszał.
– Mąż – dodałem.
– Pan wybaczy, ale co to za pytanie? – nieco zbyt mocno chciała być zimną i wyrachowaną, ale jej to nie wyszło z sukcesem.
– Jak każde inne – przyznałem bezczelnie.
– Nie. Nie nudzi. Zapewnia mi spokój i bezpieczeństwo – uśmiechnęła się uśmiechem, który mógłbym oglądać co rano. Zdaje się, że moje myśli odczytała całkiem bezbłędnie.
– Czuje się pani przy nim bezpieczna? – udałem zdziwienie przekrzywiając odrobinę głowę.
– Jak każda kobieta, która nie musi się martwić, czy jej starczy na kolejny tydzień[8].
– Wygodne – zgodziłem się.
– Niewątpliwie. Może mi pan wierzyć lub nie – odwróciła się w fotelu tak aby móc patrzeć prosto w moją twarz. – Dla każdej kobiety ważne jest to aby mężczyzna zapewniał jej bezpieczeństwo.
– Na mnie też pani może zawsze liczyć – rzuciłem bez namysłu, ale za to z pełnym przekonaniem.
– Pan nie jest moim mężem.
– A miałbym szanse? – odparowałem bez namysłu. Odpowiedzią była przeciągająca się nieznośnie długa chwila ciszy przerywana tylko mrugnięciami jej starannie pomalowanych na zielono powiek.
– Oświadczyny przyjmuję tylko we wtorki i to z bukietem przynajmniej dwudziestu czterech czerwonych róż oraz brylantowym pierścionkiem – wybuchnęła śmiechem, od którego pod bielonym stropem zakołysał się żyrandol z licznymi kryształami.
Zrobiło mi się nieprzyjemnie więc uznałem, że lepiej będzie jak wstanę i wyjdę. Chciałem ująć jej dłoń ale wysmyknęła ją nad wyraz sprytnie jakby robiła to wielokrotnie i była doskonale na to przygotowana. Nasze oczy spotkały się na ułamek sekundy. Nie umiałem zbyt długo wytrzymać tego wzroku więc odwróciłem się na pięcie niewyraźnie bąkając jakieś niewyraźne słowa na pożegnanie. Miała w sobie coś niepokojącego, coś co napawało niewyjaśnionym lękiem.
Naciągając rękawiczki zszedłem zamyślony na trotuar przed wejściem. Pewna kwestia w tym wszystkim nie dawała mi jednak spokoju. Poprawiając kapelusz na karku już miałem ruszyć w swoją stronę gdy niespodziewanie na me barki spadł z głuchym łoskotem gruby kęs zbitego śniegu. Żeby nie stracić równowagi i nie runąć na bruk próbowałem schwycić stojący opodal żywopłot skryty pod grubą kołdrą bieli. Niestety mimo tych intensywnych zabiegów stopy rozjechały się pode mną na mokrym trotuarze i ostatecznie przyjąłem pozycję horyzontalną. Zanim zdołałem się pozbierać do jednej zwartej całości, spadł na mnie kolejny brudny kęs lądując tym razem na kolanach. Niezdarnie odwróciłem się na plecy i spojrzałem w górę. Ponad wysmukłymi kolumnami otaczającymi wejście, na drugim piętrze, rozpościerał się szeroki chyba na milę balkon wyposażony w całe stado symbolicznych, wyciętych w betonie, tralek. Jeśli ktoś się tam krył i mnie zarzucał śniegiem z premedytacją to odrobił lekcję z maskowania. Gramoląc się do pionu zachodziłem w głowę czy przypadkiem to natura sama mnie nie zaatakowała. Jednak układ dachu nad frontem powodował, że wszystko co by z niego spadło musiało wylądować na tym nieszczęsnym balkonie, sponad obramowania którego, w rogu wystawał drewniany kij wyglądający jakby kto tam zapomniał szczotki.
– Eeee! – wrzasnąłem. – Idę do ciebie! – odpowiedziało mi echo odbite od frontów sąsiednich kamienic. – Widzę, że tam jesteś – zbiłem dłońmi szybką kulkę i posłałem ją w kierunku drgającego lekko kija. Otarła się o niego rozmazując na ścianie między oknami. – Słyszałeś wieśniaku? Widzę kij od łopaty. Wyłaź! – nie dawałem za wygraną.
Po kilku chwilach ponad gzymsem pojawiła się niewielka twarz wyposażona w jakąś sukienną czapkę z plastikowym daszkiem oraz słusznej wielkości wąsa pod niewielkim nosem.
– Co robisz durniu? Nie wiesz, że tu ludzie chodzą? – wyrzuciłem z siebie tonem mogącym sugerować, że chcę go rozszarpać na drobne części i właśnie zastanawiałem się czy zacząć od lewej czy może od prawej ręki.
– Przepraszam – nie wyglądał na jakiegoś specjalnie przejętego. – Dziś już nikogo miało nie być, a kazali śnieg uprzątnąć.
– Mogłeś mnie zabić – warknąłem gniewnie, a jedyną odpowiedzią był wzruszenie ramionami, co odczytałem wyłącznie po ruchu jego szyi gdyż nie byłem w stanie dostrzec niczego poniżej grdyki. – To niemal lód. Jakbyś mnie trafił w łeb to… – pogroziłem palcem, zaś on tylko uśmiechnął się szybko i oszczędnie. Zbiłem kolejną śniegową kulę by posłać ją w jego kierunku, ale zdołał się w porę uchylić. Jeszcze raz pogroziłem palcem i odwróciwszy się na pięcie ruszyłem w swoją stronę czując cały czas wzrok na plecach. Po kilkunastu krokach zatrzymałem się udając poprawianie kołnierza. Spojrzałem za siebie, a on stał wsparty na kiju wpatrując się we mnie z kamienną twarzą. Machnąłem ręką i pospieszyłem w kierunku majaczącej w oddali witryny naszego lokum, za którą niewątpliwie udałoby się znaleźć coś pokrzepiającego do wypicia. Czułem nieodparcie, że dzisiaj mi się należało.