9.
Słońce powoli chyliło się ku zachodowi i moje towarzystwo z pewnością było już w drodze czerwonym autobusem wprost do pysznej kolacji. Mnie jednak naszła myśl, że może dobrze byłoby by te luksusy zamienić na kilka kroków spaceru. Mając od Pölitza adres pokoju jaki wynajmował Pechel postanowiłem porozmawiać z jego właścicielką i spróbować się w tam rozejrzeć. Licząc oczywiście na to, że policja coś jednak przeoczyła. Szosa na Reichenbach odchodziła w prawo od Neuroder Straße tuż przed preuβische Krone aby wspinać się ospale na nie tak znów odległy grzbiet Eulen Gebirge. Pomaszerowałem więc dziarsko omijając licznych jeszcze przechodniów lawirujących pomiędzy pryzmami odgarniętego śniegu, zostawiając z tyłu masywną, zwieszoną bramę zakładów Websky’ego, kościół z jego toporną wieżą i nasz hotel, w którym zaczynało się już wydawanie posiłków docierających swym zapachem aż na ulicę. Burczenie mojego żołądka z pewnością było słyszalne co najmniej w Glatz[1].
Skręciłem w lewo i minąłem stojący pod wyniosłymi, masywnymi drzewami budynek fabrycznego kasyna z długą, drewnianą, malowaną na żółto werandą wspartą na wysokiej, ceglanej podmurówce. Odbywało się tu właśnie jakieś niewielkie przyjęcie bo gwar rozmów pokonywał szczelnie pozamykane okna wraz z wzorzystymi firankami. Kelnerzy zręcznie manewrowali miedzy stołami z wprawą trzymając nad głowami tace z parującymi potrawami. Ich długie cienie krążyły między pozbawionymi liści drzewami, kładąc się ostro zarysowanymi sylwetami na skołtunione krzaki rosnące za płotem ze stalowych prętów rozstawionych między wysokimi, słupkami z cegły. Na całe szczęście następnym domem był ten, którego poszukiwałem, nie zostałem więc narażony na dalekie, piesze wędrówki. Nie miałem już dzisiaj na nie ani siły ani ochoty, dlatego przyjąłem ten fakt z głębokim westchnieniem ulgi. Mój cel oddzielała od kasyna droga wjazdowa na posesję, z której wchodziło się do mieszkań. Od frontu zaś, poprzez dwukierunkowe schody prowadzące do urzędu pocztowego. Kawałek dalej, na starannie uprzątniętym z białego puchu, wybrukowanym placyku zaparkowano niewielki ambulans w kolorze zgniłej zieleni, który przez rozwarte tylne drzwi ładowano lnianymi workami z korespondencją. Dokończyłem papierosa jakiego zapaliłem dla zebrania myśli, wrzuciłem go w najbliższą zaspę i trzeszcząc udeptywanym śniegiem skierowałem się ku klatce schodowej przylepionej niedbale przez architekta bocznej do ściany budynku. Drewnianymi, odrapanymi z farby stopniami, sapiąc przy tym bez skrępowania wtoczyłem się na wysokie, drugie piętro, po drodze zrzucając z ramion płaszcz żeby się zbytnio nie spocić. To jednak specjalnie mnie przed tym nie uchroniło. Przestraszyłem się tylko, że mój odór może z okolicznych lasów przywołać parę wilków poszukujących padliny.
Na górze widok z okien mógłby być całkiem przyjemny gdyby nie fakt, że zasłaniały go wysokie budynki zakładu Willnera stojące niemal tuż za płotem. Majaczące za nimi czubki drzew porastające okoliczne wzgórza kołysały się majestatycznie w ciszy w rytm lekkich podmuchów wiatru jaki właśnie się rozpędził nad okolicznymi wzniesieniami. Otrzepałem buty na lichej wycieraczce przykrytej brudną szmatą i zastukałem do drzwi z numerem trzy. Odczekałem kilka chwil, aż w końcu mrok zalegający na klatce rozjaśniony został padającym z wnętrza żółtawym światłem. Otworzyła mi kilkuletnia dziewczynka w przykrótkiej sukience z czerwonego, sztywnego materiału i zaplecionych warkoczykach opadających równo za uszami.
– Jest ktoś dorosły? – spytałem siląc się na przesadną układność.
– Mama – odparła pewnie.
– Zawołasz?
– Mamoooo! – nie odrywając ode mnie wzroku wydarła się ukazując skonsumowane przez próchnicę, niewielkie ząbki.
– Czego znowu? – zaryczało z głębi jakieś zarzynane zwierzę. Będąc na miejscu tej małej mógłbym się przestraszyć, ale zdaje się na niej to nie robiło najmniejszego wrażenia. Skonstatowałem, że praktyka czyni mistrza.
– Jakiś pan do ciebie – rzuciła niechętnie przez ramię.
Wycierając dłonie we wzorzystą ścierkę, do drzwi podeszła jejmość, którą bałbym się spotkać w ciemniejszej bramie. Na nosie wyhodowała ogromną krostę kurzajki, legitymowała się też twarzą wielkości sporego naleśnika o podobnym do niego kolorze i konsystencji, a ramiona, wystające z wełnianego bezrękawnika sięgającego za kolana, mogłyby z powodzeniem służyć jako pale mostowe. Miała krótkie, grube palce i brzydkie, przetłuszczone włosy o barwie, która jeszcze przed Wielką Wojną mogła uchodzić za brązową.
– Czego pan chcesz? – warknęła.
– Jestem przyjacielem Ulricha. Zdaje się, że mieszkał u pani, prawda? – w czasie spaceru uznałem, że znacznie więcej osiągnę podając się za kogoś kto z mundurowymi niekoniecznie będzie miał coś wspólnego. Zastanowiło mnie na ile pomyliłem się w swoich założeniach.
– Mieszkał, a bo co? – jej uzębienie także byłoby rajem dla jakiegoś protetyka. Gdyby tylko któryś zebrał się na odwagę i włożył między te grube, popękane wargi swoje palce i narzędzia.
– Jak tylko się dowiedziałem o jego śmierci to przyjechałem. Jego matka mnie wysłała abym sprowadził go do domu – starałem się być możliwie przekonujący.
– On nie miał matki. Tak mówił przynajmniej. – Dziewczynka straciła zainteresowanie i oddaliła się do swoich zajęć zostawiając potworną matkę sam na sam ze mną. Rozlana za plecami ciemność klatki schodowej miała w sobie coś złowróżbnego w związku z tym i zionęła chłodną wilgocią wlewającą mi się za kołnierz koszuli na karku. Dostałem gęsiej skórki.
– Kontaktu ze sobą od lat nie utrzymywali – to jednak była ślepa uliczka. Musiałem z niej jakoś wybrnąć. – Wie pani jak jest, jak się jedynego syna straci.
– Nie wiem – odburknęła. – Czego pan ode mnie chce?
– Zajrzeć do mieszkania, zebrać jego rzeczy, porozmawiać o tym co się stało… – wyliczałem niepewnie próbując wysondować element, który sprawi, że uda mi się choć odrobinę pociągnąć ją za język.
– Wszystko zabrał. A co nie zabrał to policja wzięła – wysapała jakby samo stanie na szeroko rozstawionych, opasłych nogach sprawiało jej problem.
– Z tymi pajacami gadać to jak z chińczykiem. – Zmusiłem się do udawanego uśmiechu. – Wie pani co się z nim stało?
– Ponoć spadł z zapory w Kynau – podrapała się brudnym paznokciem za mięsistym uchem.
– Tak mówią, ale przecież nie miał powodu aby się zabijać. Wierzy pani w to? – już wiedziałem, że byłem w domu
– Ja tam panie nie wiem w co mam wierzyć – cofnęła się na moment do jakiejś półki i zabrzęczała kluczami przywiązanymi rzemykiem do dużego, stalowego kółka. – Chodźmy, tu nie ma jak gadać – ściszyła głos niemal do szeptu co zabrzmiało tak, że okolicznym kotom na grzbietach futro postawiło się do pionu. Rozejrzała się przy tym konfidencjonalnie po klatce czy aby nikt niepowołany w mroku się nie kryje po czym wyszła na podest, starannie zamknęła drzwi do swojego mieszkania i przechodząc kaczym krokiem owionęła mnie smrodem przetrawionej cebuli. Zmierzała otworzyć drzwi do mieszkania zajmowanego przez Pechela, na których krzywo i niestarannie przybito emaliowaną tabliczkę z cyfrą cztery. Gdy ostatecznie udało się jej trafić kluczem gdzie trzeba pozwoliła mi przejść przodem, przekręciła włącznik zalewając pomieszczenie przydymionym światłem dawno nie czyszczonego żyrandola z kolorowych szkiełek, a następnie wsadziła klucz do zamka za sobą i weszła dalej zatrzaskując drzwi z donośnym hukiem słyszanym w połowie miejscowości. Pokój nie był wielki, narożny, dość jednak długi, z oknem na samym końcu i drugim tuż obok, w sąsiedniej ścianie wychodzącej na kamienicę, w której właśnie serwowano deser. Po lewej stało stare, odrapane z czarnej farby łóżko z ramą ze stalowych rurek. Przy wezgłowiu postawiono drewnianą szafę, której pootwierane drzwi ukazywały puste wnętrze. Po drugiej stronie pokoju, pod ścianą stała komoda, sekretarzyk i biurko wciśnięte pod parapet. W rogu, przestrzeń między oknami zajmował duży, powycierany na krawędziach, fotel z zielonego aksamitu obciągniętego niegdyś złotą frędzlą, po której pozostały nędzne resztki. Po lewej, przed szafą, było jeszcze niskie przejście do niewielkiej kuchenki z lakierowanym na biało, poobijanym na rogach, kredensem, minimalną umywalką i drucianą suszarką przymocowaną powyżej do obitej ceratą ściany. Do ściany przykręcono także uchylny stół zrobiony z dużej deski do krojenia. Rozejrzałem się po zakamarkach, pootwierałem wszystkie szafki i szuflady, ale nic szczególnego nie zwróciło mej uwagi. Usłyszawszy, że zrzuciła swe cielsko na skrzypiące sprężynami łóżko wróciłem do niej aby zamienić kilka słów.
– Wyprowadził się? – posadziłem się w fotelu wyciągając papierośnicę, którą podsunąłem pod wielki, wyboisty nos. Łapczywie wzięła dwa naraz jednego wsadzając za gigantyczne, owłosione ucho, którym można by wykarmić małe przedszkole, gdyby oczywiście dzieci przełamały w sobie opór obrzydzenia. Zapaliliśmy.
– Tuż przed tym. Nie wiedział pan? – między grubymi, spękanymi wagami przypominającymi przerośnięte dżdżownice przesączyła cienki, ale gęsty kłąb dymu.
– Nie wiedziałem. Bo skąd? – położyłem papierosy na komodzie tak by pozostawały w zasięgu ręki. Wyglądało na to, że przydadzą się tutaj jeszcze nie jeden raz.
– No przyjaciel pan jesteś to powinieneś wiedzieć takie rzeczy – odparła wypluwając ponad głowę kolejną porcję dymu jak jakiś prehistoryczny wieloryb.
– Kiedy jakiś czas już nie miałem z nim kontaktu. Dawno się wyprowadził? – rozglądałem się po pokoju w poszukiwaniu czegoś co mogłoby wskazać jakiś kierunek poszukiwań. Poza stadem pajęczyn i tłustymi plamiami przy wejściu do kuchni nic takiego nie potrafiłem wyłuskać.
– W dzień przed wigilią – rzuciła niedbale.
– Wie pani dokąd?
– Gdzieś niżej. Za dworcem chyba, ale dokładnie to nie pytałam – wzruszyła ramionami co miało chyba oznaczać, że ją to nie obchodzi.
– Mówił dlaczego?
– Stwierdził tylko, że musi zmienić lokal bo tu go za dobrze znają, ale ja tam go panie nic a nic nie znałam. Napić się nie lubił, palić też jakoś tak specjalnie nie palił, to co tu z takim chłopem robić? – W jej przypadku to faktycznie było wszystko na co można byłoby sobie pozwolić bez znacznych uszczerbków na zdrowiu, szczególnie psychicznym, choć i tak nie wiem czy to nie było by ponad moje siły i możliwości.
– Bywał gdzieś? – dopytywałem mimo to.
– No wychodził czasem, głównie wieczorami, ale gdzie to nie wiem. Stroił się wtedy jak nie wiem co. Buty pucował, garniak szczotkował, a jak na klatkę wychodził to waniało od niego, że by można dzieciaki w tym kąpać – zrzuciła popiół na podłogę rozmazując go drewnianą podeszwą..
– Wie pani gdzie wtedy chodził?
– Gdzie dokładnie to nie wiem, ale po mojemu to on dla siebie tak się nie stroił – wlepiła we mnie swe przekrwione, wyłupiaste ślepia.
– A dla kogo? – uniosłem brwi.
– No co pan? Dla baby jakiejś musi – prawie się opluła trzymając na wysokości twarzy kikut papierosa między serdelkowymi palcami.
– Miał tu kogoś? – udałem zdziwienie ściszając głos do szeptu. Na nachylenie głowy w jej stronę nie starczyło mi jednak odwagi.
– Ja tam nikomu pod pierzynę nie zaglądam. Pewnie miał, bo gdzieżby tak łaził? – wsadziła w usta to co zostało z papierosa i jednym haustem wypaliła go do samego ostatka wypluwając resztkę wprost pod moje stopy. Przydepnąłem bo nabrałem obaw, że leżący tuż obok dywan, mający swą świetność gdzieś w czasach Fryderyka Barbarossy, mógłby się niechcący zająć i zapłonąć żywym ogniem.
– Do roboty taki wystrojony chyba się nie wybierał – dodałem z uśmiechem wsuwając dłoń w szczelinę między siedzisko, a podłokietnik.
– Panie, w robocie to on zawsze w tym swoim szarym kombinezonie paradował. Jak wszyscy zresztą. Zawsze był tam na czas, idealny, perfekcyjny. Mój stary pracował z nim na jednej zmianie, ale go tera przenieśli do innej brygady. Wszyscy tego pańskiego Urlicha chwalili, że taki sprawny, wszystko naprawi, wszystko zrobi – splunęła zielonkawą śliną pod nogi, których szeroko rozstawione, owłosione, grube łydki wystawały spod tego co miała na sobie. Nie podejmowałem się ocenić co to był za rodzaj stroju ani tego co znajdowało się pod nim. Całość bardziej przypominało namiot cyrkowy po występach ze zwierzętami, zarówno wagą, gabarytem, jak i zapachem, niż podomkę. Rozmazała plwocinę stopą obutą w materiałowe kapcie na drewnianej podeszwie i natychmiast sięgnęła za ucho po następnego.
– Mówi pani, że mu w pracy dobrze szło?
– Czy ja wiem? Ja tam z nim do roboty nie chodziłam. Ale chyba nie do końca było wszystko w porządku – sięgnąłem do kieszeni po zapalniczkę.
– Dlaczego tak pani sądzi? – łapczywie się w nią wpatrywała całkiem tak jakby miała jej uratować życie.
– Bo cały podenerwowany ostatnio był. Ręce mu się trzęsły gdy mi płacił jaki tydzień przed świętami, nieogolony też był.
– To przez pracę? – upewniłem się.
– Skąd mnie to wiedzieć? – w końcu zlitowałem się nad nią i przypaliłem papierosa obracanego miedzy palcami o niedoszorowanych paznokciach. Zapalniczki nie zdecydowałem się jednak zostawić w zasięgu jej ramion. Byłaby ją jeszcze zgniotła przez przypadek.
– Nie wiem. Tak pytam tylko. Może coś pani przyszło do głowy.
– A co mnie mogłoby przyjść? Ja tam prosta kobieta jestem. Taka od prania i sprzątania – zaciągnęła się głęboko aż jej coś zafurczało w środku.
– Wie pani, mnie się wydawało, że kobiety to zawsze mają najwięcej zdrowego rozsądku – zdobyłem się na minimalną dozę sztucznej kurtuazji.
– Tu rozsądek do niczego się nie przyda – podrapała się po nosie.
– Czy ja wiem? – wydąłem usta. – Nie sądzi pani chyba, że Ulrich sam pojechał nocą na zaporę aby się z niej rzucić. Przecież to kawał drogi.
– Tak policja mówiła jak tu byli rozpytywać tak jak pan. Ja tam nic nie wiem, ale powiem coś panu w zaufaniu, bo pan to mi wygląda na przyzwoitego Niemca. – Omal nie wybuchnąłem śmiechem maskując to kaszlnięciem. – Mnie to się widzi, że to nie było samobójstwo.
– No właśnie o tym mówię – uradowałem się. Może nieco zbyt teatralnie, ale w swym rozgarnięciu, porównywalnym z rozgarnięciem budki dla ptaków, nie była w stanie tego odczytać poprawnie. – Mnie też coś tu nie pasuje.
– Zanim się wyprowadził ode mnie to znalazł gdzieś jakieś nowe miejsce. Szedł tam, ale nie doszedł. Tylko pojechał na zaporę. Dziwne, nie sądzi pan? – Pokiwałem w milczeniu głową.
– Ktoś mi mówił, że widział go jak wsiada tego dnia do wozu dyrektora Willnera. Słyszała pani?
– Oczywiście. Herberowa mi opowiadała. Ona mieszka tu po drugiej stronie ulicy – machnęła ręką w bliżej nie określonym kierunku. – Syn jej córki policmajstrem tu w Wüstewaltersdorf jest. Mówił jej, że ponoć wsiadł do wozu Willnera i razem gdzieś pojechali. Tak przynajmniej mu Pölitz powiedział.
– Do tego nowego mieszkania?
– Myśli pan? – ożywiła się czego efektem było skrzypienie sprężyn łóżka mogące całkiem zwinnie postawić nieboszczyka do pionu.
– Nie wiem. Po mojemu to Willner go na tę zaporę zawiózł – ściszyłem głos rozglądając się na boki, choć nikt raczej nie mógł nas podsłuchiwać.
– A możliwe, możliwe – zgodziła się ale jej wyłupiaste oczy z kłąbkami ropy w kącikach nie wskazywały na to aby za nimi odbywał się jakikolwiek proces myślowy.
– Tylko czemu nikt nie chce sprawdzić tego faceta? – podsunąłem jej teorię spiskową. Będzie miała o czym plotkować.
– Bo to dyrektor? Takim jak on wszystko wolno – pogardliwie wydęła usta.
– Trzeba z takimi zrobić porządek. Całe szczęście, że mamy teraz człowieka, który wie jak z nimi postępować – świadomie uderzyłem w narodowosocjalistyczne tony. Wyglądała na taką, której może się to spodobać.
– A trzeba, trzeba, żeby pan wiedział – kolejny raz pokiwała głową. – Tylko jak? Przecież nasz poczciwy Adolf nie będzie się zajmował takimi sprawami. On jest od tych najważniejszych – znów strzepnęła popiół pod nogi.
– Na razie nie mam pomysłu. Żeby tak mieć kogoś z kim można by o nim jeszcze porozmawiać. Tak od serca, jak z panią – zrobiłem zagubioną minę.
– Nie znam nikogo takiego. Ten pański przyjaciel to znajomych za wielu nie miał więc będzie trudno – też się zmartwiła choć w wykonaniu jej twarzy przypominało to bardziej ożartego szczura rozjechanego przez ciężarówkę niż jakiś ludzki grymas.
– Będę musiał popytać na mieście – dodałem.
– Czekaj pan – uniosła serdelek palca wskazującego do góry. – Coś mi się przypomniało – rozpromieniła się trzęsąc przetłuszczonymi włosami.
– Co konkretnie? – zainteresowałem się bo może faktycznie była w stanie podrzucić jakiś ciekawy trop.
– Dzieciaki mi jakiś czas temu mówiły, że odwiedziła go taka jedna – uśmiechnęła się krzywo. Mój mózg usilnie nie chciał tego zarejestrować jako uśmiech.
– Kobieta? – dopytałem.
– No pewnie, a kto? Była tu ponoć kilka razy. Zawsze w ciągu dnia. Wydawało mi się, że to bajki z tych co to dzieciaki je opowiadają między sobą, ale teraz może faktycznie to coś znaczyć – zmarszczyła krzaczaste brwi mogące z powodzeniem służyć za dwie szczotki do szorowania obuwia z błota.
– Niech pani mówi – ponagliłem ją ruchem dłoni bo faktycznie mogło w tym coś być.
– On jak nie miał zmiany na zakładzie to zawsze siedział w domu. To było jakoś przed świętami kiedy mi o tym moja Helga powiedziała. Ponoć przyszła do niego ładna pani, cała w futrze. Córka widziała ją później przez okno z klatki schodowej – Mówiła z przejęciem rozsiewając w około całą chmurę kropelek śliny gromadzącej się w kącikach ust. Z trudem zdołałem uniknąć ochlapania.
– Może pani poprosić małą aby nam to opowiedziała? – to zdecydowanie wyglądało na jakiś punkt zaczepienia, którego potrzebowałem jak powietrza.
– Już pędzę – wypluła niedopałek do popielniczki co stanowiło szczyt elegancji i byłaby się zabiła na zakręcie przy drzwiach potykając się o te swoje, trzeszczące kapcie. – Helga! – ryknęła tak, że w okolicznych domach wszystkie szyby zadzwoniły między ramami. Wróciła po kilku chwilach popychając przed sobą dziewczynkę, która otwierała mi drzwi.
– Pan chciał się ciebie zapytać jak to było z tą panią co to do Urlicha przychodziła. Powiedz ładnie. – Zachęciła ją szturchnięciem wielgachnej łapy w bark, od którego można było doznać połamania co najmniej sześciu kości. Dziewczynka patrzyła na mnie przez chwilę swoimi ciemnymi oczami kręcąc młynki paluszkami zdradzającymi, że jest nieodrodną córeczką mamusi.
– Przyszła – zaczęła niepewnie. – Przyszła rano, jak mama była po sprawunki. Bawiłam się z Sabine w domek dla lalek na schodach. Wie pan, piętrowy musi być… – Przytaknąłem skwapliwie wrzucając niedopałek do porcelanowej popielniczki by dołączył do pozostałych.
– No więc przyszła, a jak weszła do środka to on z niej zdjął to futro, w którym była.
– To dość normalne. Dżentelmeni tak robią – zgodziłem się.
– Wie pan, on mi na dżentelmena raczej nie wyglądał – kręcąc na boki głową spojrzała na mnie z wyrzutem rugając za niewiedzę. – Zdjął z niej też ubranie.
– Co? – matka zbaraniała. Mnie zaś odrobinkę zatkało, choć starałem nie dać tego po sobie poznać.
– No zdjął z niej ubranie – mała wzruszyła ramionami dziwiąc się jak możemy nie rozumieć tak prostego zdania.
– Ale tak całkiem? – upewniłem się.
– A jakże! Pewnie, że całkiem. On też nie miał nic na sobie.
– I co robili? – dopytywałem się, choć czułem, że w mojej rozmówczyni wzbiera gniew za taki rozwój wypadków.
– Usiadła na nim, a on ją łapał za piersi. I za włosy jeszcze – kobieta popatrzyła na mnie wymownie.
– Drzwi nie zamknęli, że zaglądałaś tam do nich? – zainteresowałem się źródłem tej wiedzy bo mogłoby to ją oderwać od coraz bardziej pikantnych szczegółów.
– Nie, wszystko przecież widać przez okno. O tu – podeszła do tego, które miałem za plecami i wskazała małym, grubym paluszkiem sąsiednie, wprawione w mur przy podeście między drzwiami wejściowymi. Wyjrzałem i faktycznie gdyby ktoś wyczyniał harce na łóżku to można byłoby dostrzec parę szczegółów stojąc w rogu klatki schodowej.
– A wiesz kim była ta pani? – pogładziłem małą po głowie, ale nie wykazała szczególnego zadowolenia z takiej poufałości.
– Nie bardzo – zaprzeczyła energicznie.
– Włosy? Jaki miała kolor włosów? – drążyłem ostrożnie.
– Jasne.
– Długie?
– Tak trochę.
– Kręcone?
– Tak.
– Ładna była?
– Bardzo ładna. Elegancka bardzo. To była prawdziwa dama. Z takich co to zawsze w futrach chodzą i zawsze mają na sobie nylonowe rajstopy. Ja też taka będę jak dorosnę – ucieszyła się do swoich planów.
– Ona była tu tylko ten jeden raz?
– Ja jej więcej nie widziałam, ale zdaje się, że Sabine wspominała, że była tu już wcześniej.
– Dziękuję ci moje dziecko. Leć do swoich zabawek – popchnąłem ją lekko w kierunku drzwi, a ona nie czekając na pozwolenie matki wróciła pędem do swojego mieszkania.
– A to zdzira – warknęła po jakiejś chwili przez zaciśnięte kikuty zębów.
– Kto? – wyrwała mnie z zamyślenia.
– Ta baba co go tu odwiedzała – naprowadziła mnie na swoje myśli.
– Wie pani kto to mógł być?
– Nie mam pojęcia – wyglądała na całkiem szczerą.
– To dlaczego pani mówi, że to zdzira?
– Bo co to za porządki aby w ciągu dnia przychodzić do faceta do mieszkania i gzić się jak jaka rozpustnica? – podałem jej otwartą papierośnicę.
– Może tylko wtedy mieli czas? – skwapliwie skorzystała z oferty.
– W ciągu dnia? Normalni ludzie w ciągu dnia pracują. – Całkiem celna uwaga, choć nie dotyczyła tych co na zmiany pracują.
– Jeśli dziewczyna pracuje w nocy? – sięgnąłem po zapalniczkę, ale jej nie zapaliłem.
– Jaka dziewczyna może pracować w nocy? Coś pan, z konia spadł? – była autentycznie zdziwiona, że mogłem pomyśleć w ten sposób.
– Może ma pani rację – udałem zakłopotanie zmieszane z zamyśleniem.
– A pewnie, że mam. Lafirynda jedna – parsknęła. – Gziła się z tym pańskim przyjacielem jak jej męża w domu nie było żeby jej nie przyłapał. Łachudra. Jak tak można? – znów splunęła pod nogi. – Dawaj pan tego ognia bo się zdenerwowałam – zniesmaczona pokręciła wielką głową na boki. Wyglądała przy tym jak gigantycznie rozrośnięta w każdym kierunku kopia jej córki sprzed kilku chwil.
– Niepotrzebnie – potarłem kółko i trzasnęły iskry. – Myśli pani, że to kochanka była? – knot jednak nie chciał się zająć.
– Pan tak nie myśli? – zakręciłem raz jeszcze.
– Czy ja wiem? Różnie to się ludziom w życiu układa – tym razem benzyna rozbłysła płomieniem i mogliśmy zapalić.
– Niech pan nie przesadza – rzuciła jakby od niechcenia.
– Dobrze już, dobrze – uspokoiłem ją gestem dłoni. Wstałem, zdusiłem papierosa w popielnicy bo nagle przestał mi smakować, poprawiłem spodnie na kantach i wsunąłem ręce w rękawy płaszcza. – Dziękuję pani za te kilka chwil.
– Zawsze miło jest pogadać z kimś kto myśli podobnie – spojrzałem na nią z góry, ale z tej perspektywy wyglądała równie pociągająco co wóz asenizacyjny na koniec ciężkiego dnia pracy.
– Mnie również. Jakby się coś pani jeszcze przypomniało albo naszło panią coś dziwnego to proszę mi zostawić wiadomość w recepcji zur prusische Krone. Na nazwisko Wenzel. Jakob Wenzel. – Zamyśliła się, jeśli w jej wydaniu w ogóle można mówić o takim stanie. – Tak? – zachęciłem ją.
– Jest taka sprawa – spojrzała niepewnie, jakby bała się tego co chciała powiedzieć.
– Jaka?
– Jakoś krótko zanim się wyprowadził to go odwiedziła jeszcze jedna babka – wyznała cicho.
– Co pani powie? – zainteresowałem się. – Jeszcze jedna?
– Nie znał go pan z tej strony? – wyglądała na lubieżnie rozradowaną. Jeśli oczywiście można tak powiedzieć o kimś kogo seksapil jest jedynie odrobinę mniejszy niż u żaby. Zachichotała przy tym głupawym, gulgoczącym śmiechem jakby w ustach nagle zgromadziło się jej za dużo śliny.
– Czy ja wyglądam na jakąś latawicę w nylonach? – odparowałem z uśmiechem, a ona podchwyciła to jak dobry żart dalej rechocząc pod nosem co zabrzmiało raczej jak kaszel suchotyka.
– Nieszczególnie, fakt – pokiwała wielką głową z udawanym politowaniem.
– Wieczorem to było? – dopytałem gdy już się uspokoiła.
– Nie. Też w ciągu dnia.
– Skąd pani wie? – cały czas spoglądałem na nią z góry co nie było szczególnie zachęcające więc na powrót zapadłem w zakurzone objęcia fotela.
– Wychodziłam na strych pranie wieszać – uzupełniła.
– No i?
– Przyszła na moment tylko. Dała mu coś i zaraz poszła – zmarszczyła swój wielgaśny, wyboisty nochal.
– Nie wchodziła do środka? – zdziwiłem się.
– Nie – pokręciła na boki głową łapczywie zaciągając się papierosem.
– Mówiła coś?
– Nie słyszałam – zdawała się być poważnie zaniepokojona takim uchybieniem.
– Ciekawe, ciekawe – pokiwałem głową udając, że mnie to mocno zainteresowało. – A jak wyglądała? Pamięta pani? – dodałem po chwili.
– Mała taka jakaś była – ponownie paznokciem wprawiła ucho w drgania, od których robiło mi się niedobrze.
– Dziecko?
– Nie. Dorosła, ale nie za wysoka – zamyśliła się jakby szperając w aktach swojej pamięci w poszukiwaniu większej ilości szczegółów.
– Znała ją pani?
– Nie – zapewniła energicznie.
– Szkoda – posmutniałem.
– Ruda była. Rude to fałszywe. Pan uważa, bo się nadziać można – podniosła ku górze tłusty palec pożółcony od tytoniu przy samym paznokciu.
– Co pani powie? – uniosłem brwi.
– Mąż mojej siostry ma rudą w rodzinie. Wredne to i ja to bym nigdy takiej nie zaufała – dodała z pełnym zaangażowaniem.
– Może ma pani rację – zgodziłem się poważnie.
– A pewnie, że mam, pewnie… – pokiwała głową dla potwierdzenia swych słów.
– No nic. Jak wpadnie pani do głowy coś jeszcze to wie pani gdzie mnie szukać – ponownie wstałem. – Będę leciał.
– Da mi pan znać jak się czego dowie? – spojrzała błagalnie spod grubych powiek. Nie było w tym krzty kokieterii choć bardzo mocno się starała aby to tak właśnie wyglądało.
– Postaram się – skłoniłem się przesadnie nisko i zostawiłem ją sam na sam z parą kolejnych papierosów, które zdołała porwać z papierośnicy zanim zdążyłem ją zamknąć i wrzucić do wewnętrznej kieszeni marynarki.
Schodząc w dół stwierdziłem, że koniecznie będę musiał poprosić obera w zur Krone co by przyjmował dla mnie wiadomości na nazwisko Wenzel. Nie uznałem za stosowne podawać jej mojego prawdziwego nazwiska, ani tym bardziej zostawiać wizytówki. Miałem nieodparte wrażenie, że mogłoby to wywołać niepotrzebne emocje i odwrotny skutek od zamierzonego. Coś mi mówiło, że mogłem mieć w tym przypadku rację. Wyszedłem na nieoświetloną ulicę. Mrok w górach zapadał nadzwyczaj szybko więc czym prędzej ruszyłem w dół dołączyć do mojego, najpewniej, wściekłego już stadka. Odniosłem wrażenie, że zmuszą mnie do wynagrodzenia w jakiś niegodziwy sposób mojej nieobecności. Szczególnie Jacki. Akurat w jej przypadku nie miałem zamiaru oponować.
Stanąłem na wydeptanych stopniach nędznej klatki schodowej by sięgnąć po papierosa głownie w celu zebrania myśli. Było w tym wszystkim coś dziwnego, co mi się nie bardzo podobało, albo dokładniej: nie pasowało do całości koncepcji jaką przyjąłem na tym etapie. Rozważając od nowa jej aspekty ruszyłem powoli w kierunku hotelu. Zatopiony w myślach nie zwracałem uwagi na otaczającą rzeczywistość. To okazało się być błędem. Byłem już niemal na wysokości werandy zakładowego kasyna rzucającego powłóczyste ślady bladych okien na śnieg szosy gdy za moimi plecami niespodziewanie rozległ się wystrzał. Tak to przynajmniej odebrałem. Byłbym wcale nie zareagował gdyby nie dostrzeżone kątem oka, odpadające ze ściany kasyna, kawały zaprawy. Runąłem na ziemię nie zważając na to co może znajdować się pod białym puchem pokrywającym całkiem grubą warstwą kostki chodnika. Tuż obok, prawie pod ścianą, odgarnięte, piętrzyły się trzy kopczyki niewysokich śniegowych hałdek. Dawały wyłącznie iluzoryczną osłonę, ale pchany rozpaczą wskoczyłem między nie a zimny, wilgotny mur. Znów gruchnął strzał zaś kula przelatująca jakieś pół metra nade mną zasypała mi twarz pióropuszem białego pyłu i rykoszetując z jękiem oddaliła się gdzieś w bok. Jako odpowiedź mogłem w napastnika jedynie rzucać śnieżkami bądź jakimiś pokruszonymi kawałkami dachówek, które wbijały mi się swymi ostrymi krawędziami w bok. Facet musiał być przyczajony za załomem czegoś w rodzaju pomnika majaczącego w głębokich cieniach rzucanych przez stojące po drugiej stronie ulicy drzewa. Ostrożnie wyjrzałem w tamtą stronę unosząc niepewnie głowę, ale zdołałem dostrzec jedynie ciemną plamę wychylającą się niepewnie w celu dostrzeżenia efektów swoich działań. Żółtawe światło padające z zawieszonej nad drogą latarni, stojącej ze dwadzieścia metrów dalej, sprawiało, że trudno było cokolwiek stwierdzić ze stu procentową pewnością. Wyszedł jednak w końcu na ulicę trzymając w wyprostowanej przed sobą lewej ręce coś co mogło przypominać broń. Nie miał chyba zbyt często z nią do czynienia bo ani nie trzymał jej obiema dłońmi, ani nie próbował markować jakiegoś skradania się co mogło by go w minimalnym stopniu ochronić przed ewentualną moją ripostą. Alternatywą mógł być jedynie fakt jego pewności, że nie będę w stanie wyrządzić nikomu krzywdy nie posiadając przy sobie żadnego pistoletu. Ta myśl sprawiła, że poczułem zimny chłód nadchodzącej śmierci na plecach.
Był już po środku, pustej o tej porze i niemal wymarłej, szosy gdy podwójne drzwi urzędu pocztowego rozwarły się głośno łomocząc o betonowe obramowanie. Pomiędzy nimi stanął gruby jegomość z wąsem wyglądający jakby go wbito kafarem w ciasny, skrupulatnie opięty na wydatnym brzuszysku, sukienny surdut z połyskującymi guzikami. Jeśli w tym świetle mogłem w stanie dostrzec cokolwiek to byłbym się w stanie założyć, że w dłoniach dzierżył obrzyna lub jakiś rodzaj strzelby śrutowej.
– Verpiss dich![2] Pókim dobry! – wydarł się ze swej przepastnej gardzieli głosem, który małe dzieci zaganiał pod stoły i sukienki swoich mam. Oczywiście w o wiele bardziej sprzyjających ku temu okolicznościach.
Mój przeciwnik zamarł w pół kroku po środku szosy. Zmarnotrawił dokładnie poł sekundy na myślenie po czym błyskawicznie odwrócił się w jego stronę i nie przymierzając, trzymając broń w chudej, wyciągniętej przed siebie dłoni, oddał strzał który rozniósł się długim echem po okolicznych wzgórzach. Na całe szczęście kula poszybowała niekontrolowanie gdzieś daleko i wysoko nie czyniąc nikomu większej krzywdy. Korzystając z okazji mój wybawiciel, długo się nie zastanawiając, oparł lufę o barierkę po czym wysyczał:
– Nie będę powtarzał. Masz trzy sekundy. Raz…
Pistolet z wyciągniętej dłoni przepadł w jakiejś głębokiej kieszeni wełnianego płaszcza, a nieruchoma, zimna twarz, której detali nie byłem w stanie dostrzec ze względu na padający spod kapelusza cień, zamarła w bezruchu.
– Dwa…
Ocena sytuacji trwała u niego kolejne pół sekundy po czym facet zerwał się do szybkiego biegu wpadając między jakieś drewniane szopy i garaże stojące w głębi , za kamienicami po drugiej strony ulicy. Nie próbowałem go gonić bo ani nie byłem tak szybki, ani nie miałem z czym wyjść mu naprzeciw, a wolałem nie spotykać go w jakiejś ciemnej bramie, której nie znałem. Mógłby mi wsadzić lufę pod żebro i jego kiepskie umiejętności strzeleckie w takiej sytuacji mocno straciłyby na znaczeniu.
Podniosłem się na czworaka, a potem z trudem na śliskim bruku do pionu i otrzepałem płaszcz oraz dłonie z przylepionego śniegu.
– Nic panu nie jest? – zawołał grubas ze swojego stanowiska zdejmując strzelbę z barierki.
– Na szczęście dawno nie widziałem tak kiepskiego strzelca – ruszyłem w jego kierunku żeby podziękować za wybawienie z opresji.
– Po pierwszym strzale myślałem, że chce napaść na nasz urząd – wyznał. Po chwili z wdzięcznością uścisnąłem jego ciężką, owłosioną prawicę. – Jak zobaczyłem, że strzela do pana to mnie to zdziwiło – stwierdził robiąc zastanawiającą minę, która mogła wyrażać zarówno zdziwienie jak i niedowierzanie.
– Mimo wszystko dziękuję, że odważył się pan wyjść do niego – uśmiechnąłem się.
– Taka moja robota – wzruszył masywnymi ramionami. – Mam tu pilnować żeby się nikomu nie chciało strzelać do pocztowców – uśmiechnął się samymi kącikami ust jakby cała sytuacja była dla niego chlebem powszednim i miał z nią do czynienia co najmniej dwa razy w tygodniu.
– Mimo wszystko dziękuję – skinąłem głową. – Nie wiem jak się mogę odwdzięczyć.
– Bez przesady – roześmiał się ukazując poważne braki w uzębieniu. – Widziałem jak strzela, specjalnie groźny dla pana nie był. Zna go pan? – zmienił temat.
– Nie – pokręciłem głową.
– Może chciał od pana pieniądze? – postawił połyskującą matowo broń przy nodze. Poczęstowałem go papierosem. Chociaż tyle mogłem zrobić w ramach skromnej wdzięczności. – Ostatnio zdarza się, że od turystów ktoś chce wyciągnąć nadmiar gotówki.
– Co pan powie? – udałem zdziwienie. – Byłem ostatnio w Grenzbaude. – Roześmiał się rubasznie doskonale łapiąc, że mam na myśli tamtejsze rozbójnicze ceny.
– No tak. Tam to faktycznie można stracić majątek – zaciągnął się tak mocno, że żar można było dostrzec co najmniej z kilometra. – Trafi pan na kwaterę?
– Jasne – uśmiechnąłem się zupełnie już pozbawiony obaw. – W zur Krone mieszkam.
– Fiuu… – zagwizdał cicho. – To się nie dziwię, że chciał pana oskubać. Musiał przykleić się do pana i czekać na okazję – spojrzał na mnie próbując ocenić ile noszę przy sobie w portfelu na drobne wydatki. – Niech pan lepiej nie łazi sam po nocy przez jakiś czas.
– Ma pan rację – zgodziłem się gorzko żałując, że broń zostawiłem w walizce spokojnie leżakującej na dnie szafy hotelowego pokoju. Mimo szczerych chęci by jej stamtąd nie wyciągać najwyraźniej będę musiał jednak zmienić to postanowienie.
– Niech pan idzie – klepnął mnie w ramię tak że byłbym spadł ze schodów. – Postoję tu jeszcze żeby nie przyszło mu do głowy skoczyć panu na kark.
– Dziękuję raz jeszcze – skłoniłem się po czym zbiegłem na trotuar ruszając żwawo przed siebie. Przeczuwałem, że moje spóźnienie, pomimo takiej wymówki, nie zyska specjalnej aprobaty.