9.
Kilka dni później zalegałem w gabinecie Kurta Weidemanna i zaciągałem się aromatycznym dymem z ręcznie kręconego papierosa, którego wypełniłem wiśniowym tytoniem. Delektowałem się nim i celebrowałem każdy przezeń oddech. Zatopiłem swe nędzne ciało w obszernym, skórzanym fotelu ustawionym pod rozłożystą plamą, której liście łagodnie łaskotały sufit. Brakowało tylko jakiejś kadiny[1] wachlującej mnie łopatką z pawich piór. Groźnym szarpnięciem Kurt otworzył drzwi obite grubą warstwą skóry, pod którą wepchnięto wypełnienie z jakiejś miękkiej substancji. Wyglądały niczym napompowane. Przeszedł przez pokój sprężystym krokiem kogoś niezwykle zadowolonego z siebie i zajął miejsce w obrotowym fotelu pod oknem.
– Widzę, że ci wygodnie. – Zagadnął wesoło.
– Yhymmm… – Wypchnąłem falę aromatu z płuc aby zaatakowała palmę.
– Mam tu wszystko. Wystarczy, że podpiszesz. – Oparł obie dłonie na blacie biurka tak prostego w kształcie, że można by się na nim uczyć minimalizmu. Wysypał przede mnie cieniutkie, bibułkowe kartki maszynopisu. Niechętnie uniosłem się ze swojego miejsca i usiadłem na drewnianym krześle z krzywym oparciem stojącym naprzeciw niego. Podał mi pióro w oprawce z jakiegoś sztucznego materiału. Było zielone i lepiło się od brudu. Złożyłem zamaszysty podpis w miejscu, które wskazał palcem o obgryzionym paznokciu i jeszcze jeden na wykonanej przez kalkę kopii. Uśmiechnął się do mnie.
– Masz go? – Spojrzałem na jego nalaną twarz spode łba z uśmieszkiem, który bywa nazywany szelmowskim.
– Mam.
– Dasz spojrzeć?
– Jasne. – Sięgnął do stojącej w rogu, za biurkiem masywnej szafy ogniotrwałej z kulką zamiast klamki. Przekręcił ją i ze zgrzytem dawno nie oliwionych zawiasów odsunął jedną połówkę drzwi. Ze środka wydobył szarą, grubą kopertę, którą wypełniało coś, co mogło równie dobrze być książką, piórnikiem, jak i grubym plikiem banknotów. Położył ją z namaszczeniem przed sobą i naciskając kciukiem z jednej strony wypchnął na zewnątrz pudełko oklejone czarnym aksamitem. Miało jakiś monogram na wierzchu wytłoczony w złocie, ale nie zwróciłem uwagi jaki. Otworzył je ostrożnie jakby miał obawy czy się nie stłucze przy tej czynności i odwrócił w moją stronę posługując się tylko jednym palcem u każdej ręki. Zagłębiłem wzrok w pluszowym wnętrzu. Leżał tam. Zawieszony na grubym, złotym łańcuchu wisior ujmujący swoimi delikatnymi szponami ciemno czerwoną łzę wielkości sporej śliwki węgierki. Dotknąłem go delikatnie opuszkiem palca. Misterna robota jakiegoś nieznanego mi złotnika była tak dalece wyrafinowana, że z pewnością byłbym ją zdewastował gdyby pozwolono mi nieco mocniej starać się wydobyć go na światło dzienne. Nie byłem stworzony do takich cudeniek, należały się lepszym ode mnie. Choć chyba lepiej pasowałoby tu stwierdzenie, że należały do świata lepszych ode mnie, do którego nie miałem wstępu. Nie zmieniało to postaci rzeczy, że byłem pod wrażeniem. Nie tylko wykonania, ale raczej historii jaka go dotyczyła.
– Wiesz, że to falsyfikat? – Spojrzałem Kurtowi prosto w oczy pozostawiając jeszcze palce przez chwilę oparte o powierzchnię kamienia. Wydawało mi się, że ogrzewa je jakimś nieznanym z pochodzenia ciepłem. Mój grubszy przyjaciel uśmiechnął się za to tajemniczo unosząc jedynie kąciki ust ku górze. Pokiwał powoli głową na potwierdzenie moich słów.
– Jak się domyśliłeś? – Spytał cicho.
– Nie domyśliłem się. Dzięki znajomości z pewną damą z towarzystwa udało mi się zdobyć numer telefonu do hrabiny…
– Nie wątpię, że znasz damy z towarzystwa. – Kpiąco zaakcentował dwa ostatnie wyrazy. – Ktoś taki jak ty na pewno je zna.
– Zdziwił byś się. Zadzwoniłem do niej. – Zignorowałem jego komentarze i kontynuowałem swoją poprzednią myśl. – Chciałem wiedzieć, czy byłaby skłonna wyasygnować jakąś kwotę w formie zapomogi dla rodziny Wrexler za stratę córki. Wiesz, chciałem im moją wpadkę jakoś wynagrodzić. – Ponownie pokiwał głową. – Zaprosiła mnie do siebie na herbatę, z czego skorzystałem, bo pewna myśl nie dawała mi spokoju.
– Jaka? – Zapalił grube cygaro, które z powodzeniem mogłoby być użyte jako torpeda wystrzeliwana z okrętu podwodnego. Znów zaśmierdziało jakbym znalazł się w zakładzie wulkanizacyjnym. Zacząłem współczuć biednej palmie. Ona musiała to znosić od lat.
– Dlaczego hrabina tak łatwo i szybko dała się namówić do współpracy Alexandrze.
– No i co?
– Okazało się, że jej mąż był równie wielkim hulaką jak i ona. Oboje nie potrafili zapanować nad wydawanymi w Monte Carlo sumami. Chcąc pokryć straty musieli sprzedać jakiś czas temu wisior ubezpieczalni.
– Ciekawe, ciekawe…
– Cóż. Chciałbym mieć takie problemy.
– Z pewnością.
– Więc dogadali się z ubezpieczalnią już gdzieś w końcu 1923-go. Dostali kasę i tę kopię. – Wskazałem zawartość pudełka. – Mam wrażenie, że cała ta akcja z napadem mogła być z góry ustawiona po to aby ubezpieczalnia zyskała pretekst do wypłaty odszkodowania, czyli de facto sumy należnej ze sprzedaży oryginału. Ale tego teraz mi już nikt nie powie.
– Szkoda.
– Noooo. Choć może jak przyciśniecie po swojemu Mankowskiego to powie wam coś ciekawego. Ale osobiście nie sądzę aby miał świadomość, że zlecono mu kradzież podróbki.
– A nagroda dla znalazcy? Przecież to bez sensu.
– No właśnie nie koniecznie. Jak się spojrzy na to z punktu widzenia ubezpieczalni to całkiem niezły interes. Doskonała reklama, a oni na pewno i tak mają jakieś fundusze na tego typu akcje. Albo sami się ubezpieczają od takich sytuacji. Więc wiele by nie tracili, a zyskać mogli całkiem sporo. Tuszowali sprawę sprzedaży oryginału na lewo, odzyskiwali kopię i jeszcze mogliby ją dać hrabinie w ramach realizacji umowy ubezpieczenia, czym na pewno nie omieszkali by się pochwalić w gazetach. Nikt tylko nie mógł się dowiedzieć, że to kopia, ale chyba ich prawnicy dokładnie o to zadbali dogadując się z nią w tym temacie.
– To czemu Mankowski nie mógł się z nimi ułożyć? Ponoć próbował przecież. Moim zdaniem umowa z nim nie mogła być okraszona takim rozgłosem jakiego potrzebowali.
– Nie wiem. Może nie chcieli mieć z nim nic wspólnego? W końcu to on zamordował starego Rotschilda. Na pewno wygodniejsze było dla nich rozwiązanie jakie zaproponowała Alex.
– Sądzisz, że wiedziała o kopii?
– Myślę, że tak. Na tym polegał jej plan. I dlatego była pewna, że włos jej z głowy nie spadnie gdy zgłosi się po nagrodę. Dlatego też hrabina tak szybko zgodziła się na jej warunki. Wszystko by się udało gdyby Mankowski wiedział, że ma w ręku falsyfikat. Wtedy by się tak nie spinał.
– Ale nie wiedział. – Ku sufitowi uleciał kolejny kłąb błękitnej zarazy.
– Nie wiedział i dlatego chciał za wszelką cenę mieć go przy sobie. Razem z tym papierkiem, który był przecież i tak nie wiele warty w tym kontekście.
– Fakt. Więc byłeś u hrabiny i co ci powiedziała?
– Potwierdziła domysły oraz obiecała przypilnować aby rodzina Alex dostała pieniądze z nagrody.
– Wierzysz, że to zrobi?
– Dlaczego nie? W końcu to dama z towarzystwa. Czyż nie? – Uśmiechnąłem się do niego i zamknąłem aksamitne pudełko. Następnie zamknąłem za sobą puchate drzwi i wyszedłem na omywane kolejnym deszczem schody prezydium policji. Nikt mnie nie opluł, nie obrzucał cegłówkami, nikt mnie nie ostrzelał ani nie zatrzymał. Nikt niczego ode mnie nie chciał.
© Andrzej Szynkiewicz; Październik 2012 – Listopad 2013